Na marne. Rozdział drugi

Z drugiego pokoju, w którym grali w karty, wyszedł młody człowiek o przygarbionych plecach i prawie łysej głowie. Wyglądał szpetnie, rzucił czapkę na stół i siadłszy na krześle, tak mówić zaczął:

– Panowie! Jeżeli nie będziecie cicho, zacznę mówić uczenie, a wiem, moi drodzy, że nie ma nic dla was równie obmierzłego, jak wszelka uczoność. Wreszcie, na Jowisza! Przyzwyczajacie się do życia parlamentarnego. Co to jest? Słyszę hałas? Cicho mi, cicho! Zaczynam mówić uczenie!

Jakoż, pod wpływem groźby, chwilę zapanowała cisza; mówca spogląda tryumfalnie i mówi:

– Panowie! Jeśli zebraliśmy się tutaj, to nie na to, aby w samym tylko spoczynku szukać wspomnienia chwil przykrych (Bardzo dobrze!). Powie mi ktoś, że zbieramy się tu co dzień (Bardzo dobrze!). Wszak ja tu co dzień przychodzę i wcale tego zaprzeczać nie myślę – nie zaprzeczycie także, że dziś jestem! (Oklaski; mówca promienieje i mówi dalej): Cicho! Jeślibym miał sądzić, że wszelkie moje usiłowania w celu nadania celowości naszym zebraniom, odbite od lekkomyślności ogólnej, bo mogę ją nazwać ogólną (Można! Można!), niekierowane prądem zgody powszechnej, rozdrabniając w samym nawet zbiorze (Zważcie panowie: w zbiorze) jednolite usiłowania pojedynczych, jeżeli dążności, oznamionowane (1) prawidłowym celem zjednoczenia luźnych myśli w jakąś organiczną całość, nie zejdą nigdy z pola marzeń na realniejsze pole działania, tedy ja pierwszy, panowie, a ręczę, że i wielu innych ze mną zgodzi się na zaprzeczenie sensu dotychczasowemu sposobowi naszego bytu (Oklaski!) i przedsięweźmie inne środki (Tak! Tak!), obowiązujące, jeżeli już nie wszystkich, to wybranych (oklaski).

– Co to znaczy? – spytał Szwarc.

Gustaw ruszył ramionami.

– Mowa.

– W jakim celu?

– Ale cóż to kogo obchodzi!

– Co to za jeden?

– Nazywa się Augustynowicz. To dobra głowa, ale w tej chwili jest pijany, słowa mu się plączą: wie jednak, czego chce i dalibóg ma rację!

– Czegóż chce?

– Żebyśmy się tu daremnie nie schodzili, żeby zebrania nasze miały jakiś cel, ale śmieją się i z celu i z mowy. Zresztą, z konieczności pociągnęłoby to za sobą rozbrat ze swobodą i spoczynkiem, które dotychczas w tych zebraniach panowały.

– A jakiż cel chce im nadać Augustynowicz?

– Literacki, naukowy.

– Dobrze by było.

– Powiedziałem, że ma rację i gdyby ktoś inny proponował, rzecz by może przeszła.

– No, a on?

– Na wszystkim, czego się dotknie, zostawia ślady własnej śmieszności i poniżenia. Strzeż się Szwarc! Tyś wprawdzie w niczym, ile cię znam, do niego niepodobny, ale tu każdemu nie w ten, to w inny sposób noga może się poślizgnąć…

Gustaw powiódł zamglonymi oczyma po Augustynowiczu, wzruszył ramionami i mówił dalej:

– Dziwnie się los składał na tego człowieka. Mówiłem ci: to zbiór wszelkich zdolności a małego charakteru, wyniosłych chęci a nędznych czynów – wieczny rozbrat! Nie ma w nim żadnej równowagi między żądaniem a siłą, dlatego marnuje się.

Tymczasem zbliżyło się kilku znajomych Szwarca; przy kuflu pogawędka stała się ogólną. Szwarc wypytywał o uniwersytet.

– Żyjecie wszyscy razem?

– Niepodobna – odrzekł jeden z Litwinów. – Masz tu ludzi z najróżniejszymi pojęciami, stąd i rożne koterie.

– To źle.

– Nieprawda! Przypuszczam jedność jakichś wyższych celów; jedność w pożyciu koleżeńskim jest niemożliwa, dlatego na nic się nie przyda starać się o nią.

– A niemieckie uniwersytety?

– I tam masz ferajny, żyjące tylko w sobie. Życie uczuć i myśli, przynajmniej u nas, winno być zgodne z praktycznym, dlatego różność pierwszego rodzi różność w drugim.

– Nigdy się więc nie łączycie?

– To znowu co innego. Łączymy się w interesie uniwersyteckim lub obchodzącym wszystkich. Zresztą, myślę, że sprzeczności, jakie tu napotkasz, dowodzą naszej żywotności; to znak, że żyjemy, czujemy i myślimy. W tym nasza jedność, to, co nas rozdziela, łączy nas.

– Pod jaką tedy chorągwią wy stoicie?

– Pracy i biedy. My nie mamy swojego nazwiska. Chłopomani zwą nas piekarczykami.

– Co?

– A tak. Życie cię nauczy, co to jest. Każdy z nas stara się zamieszkać tam, gdzie piekarz, zaznajomić się z nim i wyrabiać sobie kredyt. To nasz sposób; zaufanie mamy. Większość z nas nie jada nic ciepłego, ale bułek na kredyt dostaniesz tak długo, jak zechcesz.

– To wesoło!

– A wesoło. Prócz naszej koterii, niemającej zbyt ścisłych węzłów (2), masz tu chłopomanów; założył ich i sformował Antoniewicz, prowadzili czasowo Rylski i Stępkowski, ale dziś to są już głupcy, którzy nie wiedzą, czego chcą; mówią po małorusku (3) i piją prostą wódkę – oto wszystko.

– A więcej jakież są koterie?

– Jasno określonych nie ma więcej, ale są rozmaite odcienie. Jednych łączy wspólność idei naukowych, drugich wspólność towarzyskiego stanowiska. Masz tu demokratów, arystokratów, liberalnych, ultramontan (4), wreszcie hultajów, kobieciarzy, próżniaków, jeżeli chcesz, i na koniec zagorzałych pracowników.

– Kto tu uchodzi za najtęższą głowę?

– Między studentami?

– Tak.

– Stosownie do fachu. Mówią niektórzy, że Augustynowicz umie wiele – ja dodam, że niedobrze. Ścisłą, jednolitą pracą i nauką odznacza się Gustaw.

– Aa!

– Tylko, że rozmaicie o nim mówią. Niektórzy go nie cierpią. Mieszkając z nim razem, ocenisz go najlepiej… Albo, na przykład, stosunek jego do wdowy? Ot, egzaltowana sztuka! Inny nie tak by sobie postępował. Prawda, że z nią dziś niełatwo.

– Słyszałem mówiącego o niej Gustawa; powiedz-że mi raz przecie, co to za jedna?

– Jest to młoda osoba, znajoma nas wszystkich. Smutne przechodziła koleje. Kochała dawniej Potkańskiego, jurystę, a kochała go podobno szalenie. Ja tam już nie pamiętam tych czasów, Potkańskiego pamiętam jednak. Był to chłopiec zdolny, ogromnie bogaty i pracowity; był w swoim czasie bożyszczem kolegów. Jakim sposobem poznał wdowę, nie wiem, różnie mówiono; to tylko pewne, że kochali się do upadłego. Ona nie miała wówczas więcej nad osiemnaście lat. Na koniec, Potkański postanowił się z nią ożenić! Co wyrabiała jego rodzina, by temu przeszkodzić, trudno opisać, ale Potkański, energiczna sztuka, postawił na swoim i wziął z nią ślub, mimo wszelkich przeszkód. Żyli ze sobą jeszcze rok. Raptem on zapadł na tyfus i umarł, pozostawiwszy ją tak, jak na bruku, bo majątek zabrała rodzina. Dziecię już żyjące, umarło także wkrótce, ona została sama i gdyby nie Gustaw, to – ot, zmarniałaby ze szczętem.

– Cóż Gustaw?

– Cudów dokazywał. Z nędznymi środkami pozywał Potkańskich Bóg wie, czy byłby sprawę wygrał, bo to rodzina magnacka, tyle jednak zrobił, że chcąc uniknąć skandalu, zobowiązali się wypłacać wdowie jakąś szczupłą pensję do śmierci.

– Dzielnie się spisał.

– Ba, ba! Niech go, co za energia! A pamiętaj, że był wtedy pierwszy rok na uniwersytecie, bez znajomych, w obcym mieście, bez środków; ale to tak, mój kochany: bogaty może sobie radzić – biedny musi.

– Ale co miał dla niej za obowiązki?

– Był przyjacielem Potkańskiego, ale to jeszcze mało, kochał ją podobno, nim została jego żoną, trzymał się jednak z daleka, teraz już się z tym nie kryje.

– A ona?

– E! E! Ona od czasu nieszczęść, jakie przeszła, wpadła w zupełne odrętwienie – po prostu zwariowała. Ani wie, co się z nią dzieje, obojętna na wszystko, zresztą, pewnie ją dziś zobaczysz, bo codziennie tu przychodzi.

– I w jakim celu?

– Mówię, wariatka. Wieść chodzi, że pierwszy raz poznała Potkańskiego w knajpie, otóż teraz nie wierzy podobno, że umarł i chodzi po całym świecie, zwyczajnie, jak wariatka! Istotnie, gdyby zmartwychwstał, a nie poszedł prosto do niej, pewno by go tu, nie gdzie indziej, znalazła. Ha! Może przypominamy jej Potkańskiego; u nich wiele młodzieży bywało.

– Że to jej Gustaw pozwala tu przychodzić?…

– Potkański nigdy by na to nie pozwolił… ale Gustaw, ten jej niczego nie wzbroni.

– Jakże ona go traktuje?

– Jak stół, jak stołek, talerz lub kłębek nici. Zdaje się go nie widzieć, ale i nie unika, zawsze obojętna, apatyczna. Musi go to gryźć, ale to jego rzecz… A! Ot, masz ją! Ta, co wchodzi na prawo.

Gdy wdowa weszła, uciszyło się cokolwiek, wejście tej tajemniczej postaci zawsze robiło wrażenie. Wzrostu więcej niż średniego, szczupła, twarz miała pociągłą, jasno-blond włosy i ciemne oczy; ramiona jej i piersi, jakkolwiek szczupłe, miały okrągłą pełność form dziewiczych (5), czoło zaledwie dostrzegalne, w tył posunięte, wznosiło się smutno, poważnie, jakby marmurowe. Oczy głęboko pod czołem osadzone, jakby w cieniu, obrysowane były z góry jednym delikatnym łukiem brwi. Dziwne były jej oczy: koloru stali, świeciły jak stal polerowana, ale było to prawdziwe światło. Było to światło i nic więcej; pod owym blaskiem brakło ciepła i głębokości myśli. Można by rzec o tych oczach: patrzą, ale nie widzą. Nie wytwarzały wyobrażenia przedmiotu, ale tylko odbijały go. Był w nich chłód nie do opisania; dodajmy, że powieki ich nie mrużyły się prawie nigdy, a źrenice posiadały jakoby pewny ruch, niby śledczy, badawczy, poszukujący, a jednak mechaniczny.

Reszta twarzy wdowy odpowiadała oczom, usta były zagięte nieco ku dołowi, posągowe, a płeć (6) jednostajna, matowa, blada, nosiła cokolwiek śniadawy odcień. Nie była ani śliczna, ani ładna, była tylko dokładnie piękna. To było w niej dziwnego, że z twarzy zdawała się być zamarłą, a w całej postaci było coś takiego, co ciągnęło ku sobie niewypowiedzianie męską stronę ludzkiej natury. Stanowiło to jednak wdzięk. Była do najwyższego stopnia posągiem, ale i do najwyższego stopnia kobietą. Ciągnęła i odpychała. Gustaw to czuł najlepiej. Trudno to było pogodzić z ową chłodną martwotą, dlatego wrażenie, jakie budziła, zdawało się jakby nie od niej, jakoby obce dla niej.

Był to niby kwiat uśpiony; boleść ją tak uśpiła. Rzeczywiście ciosy, jakie wytrzymała, były uderzeniem niby obucha w głowę. Pamiętajmy, że na drodze tej kobiety krótkie chwile szczęścia kończyły dwie trumny. Jako dziewica, umiała kochać, ten, którego kochała, nie żył, jako żona i matka, porodziła dziecię, dziecię umarło. To, co dawało prawo, co było powodem i skutkiem jej życia, zniknęło. Odtąd przestała żyć, istniała tylko. Wyobraźmy sobie roślinę, którą podcięto z góry i z dołu – to była ona. Odarta z przeszłości i przyszłości, z początku nosiła w sobie mętne pojęcie bezczelnej krzywdy, którą jej wyrządzono. W pierwszej chwili bólu rzuciła – trudno wiedzieć komu – to bezdenne jak otchłań pytanie: „Dlaczego się to stało?”. Odpowiedź nie przyszła ani z błękitów, ani z ziemi, ani z pól, ani z lasów; krzywda została krzywdą, słońce świeciło i ptaki śpiewały jak dawniej. Potem to nieszczęsne serce ścisnęło się w sobie własnym bólem i zmartwiało. Odpowiedź nie przyszła, ale przyszedł obłęd, straciła wtedy wiarę w śmierć męża, sadziła, że wziąwszy na ręce rozpłakane dziecię, poszedł gdzieś, ale że wróci lada chwila. Tymczasem, zgoła niezdolna już do żadnej innej myśli, szukała go owym przykrym mechanicznym ruchem oczu. Chodziła do klubu, myśląc, że tam go znajdzie, gdzie go poznała. Na nieszczęście, nie umarła. Natychmiast znalazła się dzielna ręka, co ją usiłowała wyrwać z obłędu, i pierś, która chciała ją rozgrzać. Marne to było usiłowanie, ale przecież uratowało jej życie. Miłość Gustawa, oplótłszy ją, niby pajęczą nicią, ratunkiem i opieką, nie puszczała jej od ziemi. Jego głos wołał na nią: „Zostań!”, więc, choć nie było w niej nań echa, została jednak, ale bez świadomości o sobie, bierna, jakby rzecz a nie istota ludzka.

Taką była wdowa.

Weszła do izby i jak kamienny posąg stanęła przy drzwiach w smętnym majestacie. W klubie było dymno i parno; w powietrzu drgały jeszcze ostatnie dźwięki piosenki trochę rozpustnej i rubasznej zarazem, a na owym nieczystym tle zakwitła wdowa, jak wodny kwiat na mętnej fali. Uciszyło się. Szanowano ją tam – w jej obecności nawet Augustynowicz stawał się znośnym; niektórzy pamiętali Potkańskiego, inni schylali głowy przed jej nieszczęściem, byli i tacy, co czcili w niej piękność! Zebranie przybrało tedy przyzwoitszy pozór.

Gustaw podsunął przybyłej krzesło i zdjąwszy z niej ciepły szal, odszedł w kąt do Szwarca, który zajęty i zdziwiony, zwracał na nią błyszczące oczy.

Gustaw począł rozmowę ze Szwarcem.

– To ona! – rzekł półgłosem.

– Rozumiem.

– Nie pokazuj jej się bardzo. Biedactwo! Każda nowa twarz sprawia zawód, wciąż szuka męża.

– Dawno ją znasz?

– Drugi rok. Na ślubie Potkańskiego byłem świadkiem i drużbą (Gustaw uśmiechnął się gorzko). Po jego śmierci widuję ją co dzień.

– Mówił mi Wasilkiewicz, że dałeś jej pomoc i opiekę.

– Dałem, nie dałem; musiał się tym ktoś zająć, to ja się zająłem, ale taka też to i opieka. Rób, co chcesz, pracuj, lataj, zabiegaj – bieda i bieda! Ot, czasem rozpacz ogarnia.

– A rodzina?

– Jaka?

– Jego?

– Krzywdzą ją! – wołał gwałtownie Gustaw.

– Ale to bogaci ludzie podobno?

– Krzywdzą ją! Panki! Nabożnisie! Jeszcze nie skończyliśmy; długo popamiętają krzywdę tego gołębia. Słuchaj, Szwarc! Żeby maleńkie dziecko z tego rodu prosiło mnie o kawałek chleba z głodu, to bym go wolał psu rzucić!

– Romanse!

– Szwarc, nie krzywdź mnie! Ja biedny człowiek słów nie marnuję; ale Potkański już w szpitalu, przed samą śmiercią oprzytomniał trochę i powiada: „Gustawie, zostawiam ci żonę, przyjmij ją”. Powiadam: „Biorę ją w opiekę”. On pyta: „Nie dasz jej głodu mrzeć?”. Mówię: „Tak!”. On znowu: „Nie daj, pomścij, jakby ją kto chciał krzywdzić”. Ja na to: „Jak mi Bóg i życie miłe, pomszczę!”. Potem zgasł jak gromnica – ot, masz wszystko!

– Nie wszystko! Nie wszystko, bracie!

– Mówił ci i resztę Wasilkiewicz. To dobrze! Powtórzę ci toż samo: Nie mam nikogo na świecie: ani ojca, ani matki, sam bieduję z dnia na dzień, a z życiem wiąże mnie – pokazał oczyma wdowę – ta jedna.

A tu mało świadomy jeszcze Szwarc miał sposobność ocenić to, czym jest namiętność, gdy wzbierze w młodej piersi i ognia do krwi doleje. Ów suchy i skurczony Gustaw zdawał się w tej chwili nabierać sił i życia, zdawał się wyższym i mężniejszym, wstrząsnął włosami jak lew grzywą, na twarz wystąpił rumieniec.

– No, panowie! – zabrał głos Wasielkiewicz. – Godzina późna, a nie wszystkich czeka sen po wyjściu stąd. Jeszcze jedna nasza piosneczka, a potem, kto wola, dobra noc!

Siedzący przy fortepianie, o dziewiczej twarzy, młodzieniec wziął kilka znanych akordów; wkrótce zabrzmiała, z początku na kilka, potem na cały chorał młodych głosów rozłamana, miła młodzieży piosenka: Gaudeamus.

Szwarc zbliżył się więcej niż inni do fortepianu. Stał odwrócony bokiem do wdowy, pod światło, ale kinkiet wiszący przy ścianie obrzucał jego profil jakby jedną ognistą linią. Za chwilę promienie oczu wdowy padły na ową linię, niespokojnie wiążąc ją z własnymi myślami; nagle podniosła się blada jak marmur, z gorączkowym światłem w oczach i wyciągnąwszy ręce przed siebie, krzyknęła:

– Kazimierzu mój, znalazłam cię!

W głosie jej czuć było nadzieję, trwogę, radość i przebudzenie. Ucichło. Wszystkich oczy zwróciły się na Szwarca i tych, którzy znali Potkańskiego, przebiegł dreszcz. W świetle i cieniu ta, wysoka, silna postać była jakby odbiciem postaci Potkańskiego.

– Nie spostrzegłem się – mruczał Gustaw, wracając o świcie do domu. – Hm! No, już jej przeszło, ale gorączka była!… Podobny jest w istocie… Niech to diabli porwą!… A dusi mnie dziś w piersiach przeklęcie.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Tu: będące oznaką, objawem.

(2) Tu: więzi.

(3) Tu: rusińsku; ukraińsku.

(4) Uznających decydujący wpływ papiestwa i duchowieństwa na wszystkie dziedziny życia.

(5) Dawniej: młodej niezamężnej kobiety.

(6) Dawniej: cera; skóra twarzy.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Na marne.