Na marne. Rozdział czwarty

Upłynął miesiąc. Wieczór był jesienny, pogodny; słońce z wolna gasło na wieżach kijowskich i na dalekich mogiłach stepowych. Na strychu w mieszkaniu Szwarca i Gustawa było jeszcze widno. Obaj, schyleni nad pracą, siedzieli w milczeniu, chwytając skwapliwie ostatnie blaski wieczoru. Gustaw niedawno powrócił z miasta; był blady i zmęczony, sapał więcej niż zwykle, na twarzy znać było jakąś niespokojność, gorycz, a nawet ból niby tajony, a jednak widoczny w gorączce oczu. Milczeli obaj, widać jednak było, iż Gustaw chciał przerwać to milczenie, bo nieraz zwracał się do Szwarca, ale jakby z trudnością przychodziło mu wymówić pierwsze słowo, znów zatapiał się w książce. Wreszcie widoczna niecierpliwość wybiła mu na twarz, porwał czapkę ze stołu, wstał i spytał:

– Która godzina?

– Szósta.

– Dlaczego nie wybierasz się do Potkańskiej? Przecież tam do niej co dzień chodzisz.

– Szwarc wstał i zwrócił się ku Gustawowi.

– Gustawie, sam i na własne jej żądanie zaprowadziłeś mnie do niej. Mniejsza o to, nie chcę mówić o tym, co dla nas obu byłoby przykre; zresztą, rozumiemy się doskonale. Otóż nie pójdę do Potkańskiej ani dziś, ani jutro, ani nigdy. Masz na to moje słowo i moją rękę.

Stali więc w milczeniu, Szwarc z wyciągniętą naprzód ręką, Gustaw, wahający się i zmieszany drażliwym położeniem, wreszcie ścisnął za rękę Szwarca.

Widocznie słowa obu przychodziły z trudnością; jeden nie umiał zdobyć się na serdeczniejsze wyrazy, drugi na serdeczniejsze podziękowanie.

Za chwilę rozstali się.

Dziwne to nieraz bywają uczucia, a sprzeczne z tym, co nam przedstawiają jako nagrodę szlachetnego czynu. Szwarc przyrzekł Gustawowi nie widywać wdowy. Czy ją kochał, czy nie, zawsze to była z jego strony ofiara, bo w jego mozolnym, a jednostajnym życiu, ona była jedynym jaśniejszym punktem, wokół którego lubił krążyć myślą. Niechby marzenie o niej było tylko zapełnieniem owych chwil oderwanych od ciężkiej pracy, a poświęconych na spoczynek i swobodę umysłu; zrzekać się takich chwil, było odbierać powab odpoczynkowi, było to wyrywać próżnicę w życiu, tam, gdzie uczucie mogło kiełkować i zakwitnąć.

Szwarc po krótkim namyśle zrobił to bez wahania.

Zrobił ofiarę.

A jednak, kiedy Gustaw wyszedł ze stancji, na twarz Szwarca wybił wyraz niechęci, niesmaku, gniewu nawet. Był-że to żal przeszłości lub spełnionego przed chwilą czynu?

Nie.

Kiedy Szwarc wyciągnął rękę do Gustawa, ten ostatni wahał się z jej przyjęciem. Nie przyjąć ofiary, dawanej przez duszę energiczną, jest to okryć sam czyn ofiarny odcieniem śmieszności i to w przekonaniu samego ofiarodawcy; jest to być niewdzięcznym; jest to rzucić ziarno głuchej nienawiści w bujną niwę miłości własnej.

Ale przyjąć ofiarę współzawodnika, to dla duszy bogatej w dumę jest podłożyć swoje „ja” moralne pod czyjeś nogi, to przyjąć gwałtem wtykane groszaki jałmużny w rękę, co się po nic nie wyciągała. Ma to coś z lekkiego kopnięcia. Duma woli być wierzycielem niż dłużnikiem.

Dlatego Gustaw, wyszedłszy na ulicę, skrzywił usta gorzką ironią, a przez zaciśnięte wargi mruczał do siebie z cicha:

– Coraz to lepiej! Łaska, łaska! Kłaniaj się teraz co dzień panu Szwarcowi i dziękuj za łaskę. Wesołe życie!

I zadumał się głęboko, a przykro. Przestał nawet myśleć o sobie, marzył tylko boleśnie. Czuł w duszy jakiś odgłos smutny, a gwałtem dopominający się choćby jednej chwili szczęścia. Głos ten dźwięczał w nim jak urwana struna. Rozdzieliła się myśl i dusza. Jedna połowa zmęczona wołała na gwałt spoczynku, druga ponura a sprężysta rwała się jeszcze do życia. Jedną połową myśli widział światło i cel, drugą połowę zwracał chmurnie w nicość i ciemność. A było jeszcze na dobitkę coś takiego w tym zgryźliwym człowieku, co drwiło z własnego bólu; niby jakiś złośliwy demon wskazywał mu jedną ręką jego własną postać, bladą, brzydką, skurczoną, drugą niby w obłokach, niby w świetle poranka Potkańską w całej jej przepysznej piękności i marmurowym spokoju.

Gdy tak rozrywany gwarem wewnętrznej walki szedł, sam prawie nie wiedząc dokąd, nagle usłyszał za sobą dobrze znany głos, śpiewający basem wesołą piosnkę: „Hop! Hop! Hop! Hop! I podkówka tęgo kuta”. Obejrzał się – był to Wasilkiewicz z Augustynowiczem.

– Dokąd idziesz, Gustawie? – spytał pierwszy.

– Ja?… Ha! Dokąd? – Spojrzał na zegarek. – Do wdowy jeszcze za wcześnie!… Tymczasem idę do klubu.

– No, to idź prosto do wdowy.

– Co? Dlaczego?

– Biada ci! – zawołał Augustynowicz, wzniósłszy ręce do nieba i nie zważając na przechodniów, zaczął głośno deklamować:

– „Zamek, na którym brzmiało wesele,
Wieczna żałoba pokryje,
Na wałach dzikie porośnie ziele,
U wrót pies wierny zawyje” (1).

– Nie masz po co chodzić do klubu – dorzucił Wasilkiewicz.

– Cóż się stało?

– Smutek tam lęgnie się ze zgrozą – prawił Augustynowicz.

– No gadajże, co się stało?

– Nieszczęście!

– Jakie?

– Okropne!

– Wasilkiewicz, powiedz za niego po ludzku!

– Władza uniwersytecka zamknęła nasz klub. Ktoś doniósł, że się tam studenci zbierają.

– O której się to stało?

– Dwie godziny temu.

– Trzeba się iść dowiedzieć na miejscu.

– Nie radzę ci. Wsadzą do kozy.

– „Białe ci dłonie skrępują powrozem…”

– Augustynowicz, cicho bądź! Dlaczegóż tego nie zrobili wieczorem? Byliby nas połapali, jak ryby w matni.

– No, chodziło więcej o zamknięcie, niż o połapanie nas; gdyby jednak ktoś teraz przyszedł, złapaliby go niezawodnie.

– Dokąd wy idziecie?

– „Jak na hasło trwogi, klany ślą krzyż ognisty…”

– Prosiłem cię, żebyś był cicho!…

– „Tak mężny Rodryg…” (2)

– Tak, tak – przerwał Wasilkiewicz. – Idziemy ostrzec innych i dlatego bądź zdrów albo chodź z nami…

– Nie mogę.

– Dokąd idziesz?

– Do Potkańskiej.

– Bądź zdrów!

– Do widzenia!

Gustaw, zostawszy sam, zatarł ręce; na chwilę uśmiech zadowolenia rozjaśnił jego chmurną twarz. Cieszył się z zamknięcia klubu, zniknęła bowiem obawa, że wdowa, dowiedziawszy się o postanowieniu Szwarca, może znów zechce chodzić do klubu, by go tam widywać. Obawa była uzasadniona: Gustaw pamiętał, że mimo próśb i perswazji, zaledwo tylko obietnicą przyprowadzenia Szwarca do jej mieszkania, mógł ją powstrzymać od tego niestosownego kroku.

Teraz nie miał się już czego obawiać.

Za chwilę pociągnął dzwonek w mieszkaniu wdowy.

– Jak się pani miewa? – spytał służącej.

– Zdrowa, tylko chodzi po pokoju i gada do siebie – odrzekła służąca.

Gustaw wszedł do pokoju.

Mieszkanie wdowy obejmowało dwa pokoiki z oknami wychodzącymi na ogród: pierwszy był niby salonikiem, drugi sypialnią, do której teraz wszedł Gustaw. W sypialni wierzchnia część okna, łukowato wycięta i oddzielona wąską drewnianą listwą, miała kolorowe szyby, ułożone w rozetę niebieską i czerwoną na przemian. W jednym kącie stał stolik mahoniowy, okryty miękko strzyżoną aksamitną serwetą, na którym były dwa portrety fotograficzne. Jeden w drewnianych, inkrustowanych ramkach przedstawiał młodego człowieka, o wysokim czole, blond włosach i pięknych, arystokratycznych rysach twarzy – to był Potkański; na drugim była wdowa z maleńką, biało ubraną dziewczynką na kolanach. Przed portretami leżał wianek z nieśmiertelników, obwinięty krepą i gałązka suchego mirtu.

W drugim końcu pokoju, między dwoma łóżkami, przedzielonymi wąskim odstępem, mieściła się kolebka, dziś – pusta, niegdyś – pełna szczebiotu i gwaru dziecinnego. Jej zielona powłoczka, umalowana od szyb kolorowym światłem, zdawała się lekko poruszać. Można było mniemać, że lada chwila odsunie ją bieluchna rączka i radosna główka dziecięcia wejrzy na matkę. Cichy smutek panował w atmosferze tego pokoiku. Liście wglądającej przez okno akacji ciemno rysowały się na podłodze, a poruszane wiatrem ustępowały migotliwie światłu i wracały na powrót. Przy drzwiach była mała statuetka z kropielnicą, pod spodem przedstawiająca anioła chrztu z wyciągniętymi, jakby do błogosławieństwa, rękoma. W chwili, o której mówimy, głowa anioła jaśniała w kolorowych blaskach, jakby łagodną glorią słodyczy, niewinności i spokoju. Zresztą cichość była w pokoikach wielka. Ile dziś smutku, tyle tam dawniej było wesela. Cóż to za radość i szczebiotanie bywało, gdy Potkański, przyszedłszy wieczorem, zmęczony pracą, obejmował kibić żony, odgarniał jej złote włosy i całował to ukochane a pogodne naówczas czoło! Ile było cichej a głębokiej radości, kiedy stali tak milczący, z piersią na piersiach, z oczyma w oczach, podobni do posągu miłości. Potem, bywało, biegli do kolebki, gdzie dziecina gwarzyła na różne sposoby ze sobą i podnosząc nóżki, śmiała się do szczęśliwych rodziców. Teraz było tam pusto. Dziwnie była rozrzewniającą ta kolebka. Zdawało się, że tam jest dziecię. Nieraz wdowa, wkrótce po swoim nieszczęściu, budząc się w nocy, kładła ostrożnie rękę w tę kolebkę, w przekonaniu, że Bóg musiał zlitować się nad nią i wyjąwszy z grobu dziecię, włożył je tam na powrót.

Słowem, dużo widziały te ściany: radość kołysaną szczęściem pogodnej miłości, potem rozpacz, łzy wielkie jak perły, wreszcie smutek cichy, martwy, uporny (3), obłędny.

Taka była i takie budziła myśli sypialnia wdowy. Salonik, jak wszystkie na świecie, miał niby trochę elegancji, dużo pustki. I tam zdawały się błądzić echa chwil przeszłych: był widny, czysty, ale pospolity. Przytykało do niego mieszkanie służącej, mała, ciemna alkowa z wyjściem na schody, z przepierzeniem drewnianym. Było to dawne mieszkanie Potkańskiego. Po jego śmierci trudno było zrozumieć, skąd wystarczały fundusze na taką siedzibę, to jednak należało do Gustawa, on sam wiedział, co robił. Pretensji ze strony właściciela nie było żadnych – jak zaś to tam się robiło, potem powiemy.

Ile razy Gustaw wchodził do owego pokoiku, drżał.

W miejscu, gdzie jej było pełno wszędzie, gdzie wszystko, co nie było nią, było dla niej, uczuwał zawsze rodzaj ciężaru na piersiach; niby jakaś ręka wgniatała mu serce głębiej. Ciśnienie to było jednak rozkoszne. Było to zbieranie się w sobie piersi, jakby dla uchwycenia tym więcej powietrza. Być ugniecionym dłonią poczucia szczęścia, to prawie być szczęśliwym; tylko że poza tym leży cały bezbrzeżny obszar pragnienia. Rozlewa się wtedy ono na całego człowieka, wchodzi w krew, objawia się w drżeniu słów, w blasku źrenic. Pragnienie owo samo nie wie czego żąda. Między „za mało” i „za dużo” nie ma tam granicy. Jest to wstydliwe żądanie wszystkiego. Bywa wtedy człowiek śmielszy na zewnątrz, niż wewnątrz; przerażają go własne słowa; zdaje mu się, że ktoś inny mówi, streszcza się w spojrzeniu, chce się roześmiać spazmatycznie albo wybuchnąć. Kocha, czci, ubóstwia kobietę jak anioła, a anioła pragnie jako kobiety.

Tego doświadczał Gustaw, gdy wchodził do pokoiku wdowy. Wszystkie rodzaje pragnień, jakie duch i krew mogą razem wytworzyć, nalatywały wtedy nań zewsząd, niby stada ptactwa.

Ona stała przed nim.

Wyglądała blado, na policzkach jej przebijał się lekki ślad rumieńca lub może odblask wieczoru. Jej delikatny profil rysował się milcząco jak sylwetka na tle okna. Trzymała w ręku grzebień i stojąc przed małym srebrnym zwierciadłem, czesała włosy. Przepyszne rozpuszczone sploty wiły się niby fale koło jej bladego czoła. Złoto owo spływało po jej piersiach i plecach, zdawało się kapać jak rozpuszczony bursztyn.

Spostrzegłszy Gustawa, powitała go dłonią i ledwo dostrzeżonym uśmiechem.

Wdowa już wyszła ze swej dawnej skamieniałości. Nagłe a gwałtowne wstrząśnienie, jakie wywołał w niej widok Szwarca, ocuciło ją. Poczęła myśleć. Jednej tylko rzeczy nie mogła z początku rozwiązać: postać Szwarca tak w jej umyśle plątała się z postacią Potkańskiego, że sama nie wiedziała, czy jej dawny mąż nazywał się Szwarc czy Potkański. Były to resztki obłędu. Ale wkrótce wrócił promień światła w ów pokryty ciemnią umysł. Prosiła Gustawa, by mogła widywać Szwarca; Gustaw, lubo z niechęcią, zgodził się na to. Z tęsknotą wyczekiwała wieczoru, kiedy mogła oglądać to dawne wspomnienie szczęścia. Nie Szwarca, ale owego wspomnienia w nim szukała. Był jednak dla niej koniecznym.

Z wolna też i bardzo nieznacznie przeszłość zmieniała się na teraźniejszość, marzenie na rzeczywistość. Szwarc, spostrzegłszy to, przyrzekł Gustawowi nie bywać; przygotować i oznajmić tę wieść Helenie należało do Gustawa.

Łatwo było przewidzieć, jakie wrażenie musiało to na niej wywrzeć. Klasnęła w dłonie i odrzuciła w tył głowę. Potok włosów z szelestem okrył jej plecy.

– Gdzie ja go zobaczę? – pytała natarczywie Gustawa.

Ten milczał.

– Ja muszę go widzieć, tu czy gdziekolwiek. On tak podobny do Kazimierza… Boże mój! Ja cała żyję… tym wspomnieniem. Panie Gustawie…

Gustaw milczał.

Oburzał go niemal ten ślepy egoizm wdowy. Dramat poczynał się w nim rozgrywać na nowo. Ona go prosiła, by zrobił wszystko dla podkopania własnego szczęścia! Nie, na to trzeba być głupcem! Ale znowu – to ona prosiła. Przyciął wargi do krwi i milczał. Przecież i jemu należy się coś od życia. Wszystko, co w nim składało człowieka, opierało się jej prośbom z rozpaczliwą energią – ona tymczasem nagliła:

– Panie Gustawie, pan potrafisz to zrobić, żebym ja go widziała. Ja go chcę widzieć! Dlaczego mi wyrządzasz taką krzywdę?

Gustawowi pot zimny okrył czoło, przeciągnął ręce po twarzy i ponurym głosem odpowiedział:

– Ja pani nie krzywdzę… ale… – tu głos mu zadrżał, Gustaw zrobił wysilenie, żeby jej nie paść do nóg i nie krzyknąć: „Ale kocham ciebie! Nie dręcz mnie!” – ale… on tu nie zechce przyjść – kończył zaledwie dosłyszalnie.

Dużo by dał, gdyby mógł uniknąć tej chwili.

Helena zakryła twarz rękoma i padła na fotel.

Milczenie panowało znów przez chwilę i słychać było szmer liści za oknem… a tu dusza człowiecza wiła się w walce ze sobą. Sprowadzać Szwarca po to, by mu odebrał Helenę, było to dla Gustawa już wyuzdanie nieszczęścia.

Ale walka krótko trwała: ukląkł przy Potkańskiej i cisnąc jej rękę do ust, mówił przerywanym głosom:

– Zrobię, co będę mógł… Przyjdzie tu!… Co komu do mnie?… Przyjdzie, ale nie mogę powiedzieć kiedy… Ja go sam przyprowadzę…

Wkrótce potem, wychodząc z mieszkania wdowy, mruczał przez zaciśnięte zęby:

– Tak… przyjdzie! Ale nie ja go przyprowadzę… Przyjdzie… za miesiąc… za dwa… Za miesiąc może już będę spokojny.

Napad kaszlu przerwał mu dalsze rozmyślania. Długi czas błąkał się jeszcze po ulicach, kiedy wrócił do domu, na wieży kościelnej wybiła druga.

Szwarc już spał. Oddychał równo, spokojnie… Światło lampy padało mu na wyniosłe czoło i odkryte piersi… Gustaw wpatrzył się w owe piersi gorączkowo.

Oczy błyszczały mu nienawiścią.

Przesiedział tak z godzinę, nagle drgnął…

Oprzytomniał.

Budziło się w nim uczucie zupełnie sprzeczne z tym, czego doświadczał dotychczas. Poczuł, że był głodny. Przeszedł więc ku półkom, na których leżały książki i, wydobywszy z nich kawał razowego chleba, począł go skwapliwie jeść.

Od dwóch dni nie miał nic w ustach.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Lord Byron, Pożegnanie Czajld Harolda, 1809–1818, tłum. Adam Mickiewicz [w:] Księgi Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego, 1844.

(2) Pierre Corneille, Cyd, 1637.

(3) Dawniej: uporczywy.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Na marne.