Mała trylogia. Rozdział szósty. Hania, cz. 4

Na Wielkanoc nie powróciłem do domu, bo bliski egzamin maturitatis stanął temu na przeszkodzie. Przy tym mój ojciec życzył sobie, abym jeszcze przed rozpoczęciem roku uniwersyteckiego zdał egzamin wstępny do Szkoły Głównej (1), wiedział bowiem, że przez wakacje nie będzie mi się chciało pracować i że niezawodnie zapomnę przy- najmniej połowę z tego, czego się nauczyłem w szkołach. Pracowałem więc bardzo usilnie. Oprócz zwykłych godzin gimnazjalnych i pracy do egzaminu maturitatis, braliśmy z Selimem jeszcze lekcje specjalne od młodego akademika, który sam niedawno do Szkoły Głównej wstąpiwszy, wiedział najlepiej czego do niej potrzeba.

Były to dla mnie czasy pamiętne, bo wtedy to runęła cała budowa moich pojęć i wyobrażeń tak mozolnie wznoszona przez księdza Ludwika, ojca i całą atmosferę naszego cichego gniazda. Młody akademik był to wielki radykał pod każdym względem. Wykładając mi historię rzymską, tak dobrze umiał przy reformach Grakchów udzielić mi swego obrzydzenia i pogardy dla wszelkiej oligarchii, że moje arcyszlacheckie przekonania rozwiały się jak dym. Z jakąż głęboką wiarą wypowiadał na przykład mój młody nauczyciel, że człowiek, który ma wkrótce zająć potężne i ze wszech miar wpływowe stanowisko studenta uniwersytetu, powinien być wolnym od wszelkich „przesądów” i nie patrzyć na nic, jak z politowaniem prawdziwego filozofa. W ogóle był zdania, że do rządzenia światem i do wywierania potężnego wpływu na całą ludzkość, człowiek najzdolniejszym jest między osiemnastym a dwudziestym trzecim rokiem życia, później bowiem staje się z wolna idiotą czyli konserwatystą.

O ludziach nie będących ani studentami, ani profesorami uniwersytetu, odzywał się z litością; miał jednak pewne swe ideały, które nigdy nie schodziły z jego ust. Pierwszy raz wtedy dowiedziałem się o istnieniu Maleschotta (2), Buchnera (3), dwóch uczonych, których najczęściej cytował. Trzeba było słyszeć naszego praeceptora (4), z jakim zapałem mówił o zdobyczach naukowych ostatnich czasów, o wielkich prawdach, które ślepa przesądna przeszłość omijała, a które z niesłychaną odwagą najnowsi uczeni podnieśli „z pyłu zapomnienia” i ogłosili całemu światu. Wypowiadając podobne zdania, potrząsał bujną kręconą czupryną i wypalał niesłychaną ilość papierosów, zaręczając przy tym, iż taką ma już do tego wprawę, że mu wszystko jedno, czy puszczać dym nosem czy ustami, i że nie ma w Warszawie człowieka, co by się tak zaciągał. Potem zwykle wstawał, nakładał płaszcz, przy którym brakowało większej połowy guzików i oświadczał, że się musi spieszyć, bo ma jeszcze dziś „maleńkie spotkanko”. To mówiąc, przymrużał w tajemniczy sposób oko i dodawał, że mój i Mirzy zbyt młody wiek nie pozwala mu udzielić nam bliższych o owym „spotkanku” informacji, ale że później i bez jego objaśnienia zrozumiemy co to znaczy.

Przy tym wszystkim, co naszym rodzicom w młodym akademiku zapewne bardzo by się nie podobało, miał on swoje prawdziwe dobre strony. Oto umiał dobrze sam to, czego nas uczył, a przy tym był to prawdziwy fanatyk nauki. Buty nosił dziurawe, płaszcz wytarty, czapkę jak stare gniazdo, grosza nigdy nie miał przy duszy, ale myśl jego nigdy nie biegała w stronę kłopotów osobistych, biedy, nędzy prawie. Żył namiętnością nauki! A o swoją osobistą dolę wesoło nie dbał. My z Mirzą uważaliśmy go za jakąś wyższą nadprzyrodzoną istotę, za ocean mądrości, za niewzruszoną powagę. Wierzyliśmy święcie, że jeśli ktoś uratuje ludzkość w razie jakiegoś niebezpieczeństwa, to niezawodnie on, ów imponujący geniusz, który zresztą i sam zapewne był tegoż zdania. Ale lgnęliśmy do jego przekonań jak na lep. Co do mnie, zachodziłem może dalej nawet niż mistrz. Było to naturalną reakcją mego dotychczasowego wychowania, a przy tym rzeczywiście młody akademik otworzył mi wrota do nieznanych światów wiedzy, wobec których kółko moich pojęć było arcyciasnym. Olśniony tymi nowymi prawdami, nie miałem czasu zbyt wielu myśli i marzeń poświęcać Hani. Z początku, zaraz po przyjeździe, nie rozstawałem się z moim ideałem. Listy, jakie otrzymywałem od niej, podsycały ten ogień na ołtarzu mego serca, ale wobec oceanu idei młodego akademika, cały nasz światek wiejski, taki cichy, spokojny, począł coraz to drobnieć i zmniejszać się w moich oczach, a z nim razem nie znikła wprawdzie, ale jakby zasnuła się lekką mgłą postać Hani. Co do Mirzy, ten szedł na równi ze mną drogą gwałtownych reform, a o Hani myślał tym mniej, że naprzeciw stancji naszej było okno, w którym siadywała pensjonarka Józia. Otóż Selim począł do niej wzdychać i po całych dniach spoglądali na siebie z dwóch okien, jak dwa ptaki z klatek. Selim utrzymywał z niezachwianą pewnością, że „ta albo żadna”. Nieraz bywało, położywszy się na wznak na łóżku, uczy się, uczy, a potem ciska książkę na ziemię, zrywa się, chwyta mnie i krzyczy, śmiejąc się jak wariat:

– O, moja Józiu! Jak ja ciebie kocham!

– Idź do licha, Selimie – mówię mu.

– Ach! To ty nie Józia – odpowiedział po frantowsku (5) Selim i powracał do książki.

Na koniec nadeszły czasy egzaminów. Zdaliśmy je obaj z Selimem, i maturę i wstępny uniwersytecki bardzo pomyślnie, po czym już byliśmy wolni jak ptaki, ale trzy dni jeszcze zabawiliśmy w Warszawie. Użyliśmy tego czasu na sprawienie sobie akademickich mundurów i na obchód uroczystości, którą nasz mistrz uważał za niezbędną, to jest na inauguracyjne upicie się we trzech, w pierwszym lepszym sklepie winnym.

Po drugiej butelce, kiedy i mnie i Selimowi kręciło się już w głowie, a na policzki naszego mistrza, a obecnie kolegi, wystąpiły rumieńce; nagle niezwykłe rozczulenie i skłonność do serdecznych wylewów opanowała nasze serca, mistrz zaś rzekł:

– No, wyszliście na ludzi, moje chłopaki, i świat stoi przed wami otworem. Możecie teraz bawić się, wyrzucać pieniądze, grać w paniczów, kochać się, ale ja wam powiem, że to są głupstwa. Takie życie na zewnątrz, bez myśli, dla której się żyje i pracuje i walczy, to także głupstwo. Ale żeby żyć rozumnie i walczyć mądrze, potrzeba trzeźwo patrzeć na rzeczy. Co do mnie, myślę, że patrzę trzeźwo. Ja tam w nic nie wierzę, czego się sam nie dotknę i wam radzę toż samo. Dalibóg, tyle jest dróg życia i myśli na świecie, a wszystko w takim zamęcie, że trzeba diabeł wie jakiej głowy, żeby nie zbłądzić. Ale ja trzymam się nauki i basta. Na fatałaszki mnie nie złapią; że życie jest głupie, o to nikomu butelki na łbie nie rozbiję, ale jest wiedza. Gdyby nie to, strzeliłbym sobie w łeb. Do tego, moim zdaniem, każdy ma prawo, i zrobię to niezawodnie, jak tylko w tej mierze zbankrutuję. Ale na tym się nie bankrutuje. Zawiedziesz się na wszystkim: kochasz, oszuka cię kobieta; wierzysz, nadejdzie chwila zwątpienia; a nad badaniem przewodu pokarmowego wymoczków, to możesz siedzieć spokojnie do śmierci i ani się obejrzysz, jak pewnego dnia zrobi ci się jakoś głupio i jakoś ciemno, a to już i kres: klepsydra, portret w ilustracji, mniej więcej głupi życiorys, finita comedia! (6) Potem już nic: daję wam na to słowo, moje pędraki. Możecie śmiało w żadne bzdurstwa nie wierzyć. Nauka, moje smyki, to grunt. A przy tym ma to wszystko jeszcze tę dobrą stronę, że zajmując się podobnymi rzeczami, możesz śmiało chodzić w dziurawych butach i sypiać na sienniku. Nie robi ci to żadnej różnicy. Rozumiecie?

– Na zdrowie i na cześć nauki! – wykrzyknął Selim, którego oczy świeciły jak węgle.

Mistrz odrzucił ręką w górę ogromną wełnistą czuprynę, wychylił kieliszek, następnie zaciągnąwszy się dymem, puścił nosem dwa jego ogromne strumienie i mówił dalej:

– Obok nauk ścisłych – Selim, tyś już urżnięty! – obok tedy nauk ścisłych, jest jeszcze filozofia i są idee. Tym się także zapełnia życie po brzegi. Ale ja wolę nauki ścisłe. Z filozofii, a zwłaszcza idealno-realnej, to powiem wam nawet, że ja sobie drwię. To jest gadanie. Goni niby za prawdą, ale goni jak pies za własnym ogonem. A i w ogóle nie cierpię gadaniny: ja lubię fakty. Z wody sera nie wyciśniesz. Co do idei, to inna rzecz. Dla nich warto łba nadstawić, ale wy i wasi ojcowie, chodzicie głupimi drogami. Ja wam to powiadam. Niech żyją idee!

Wychyliliśmy znowu kieliszki. Z czupryn nam się dymiło. Ciemna izba sklepowa zdała nam się jeszcze ciemniejszą; świeca na stole paliła się mdłym światłem: dym przedstawiał ryciny zawieszone na ścianach. Za oknem na podwórzu dziad śpiewał pieśń nabożną: „Święta niebieska, pani anielska!” i w przestankach przegrywał smutną dziadowską melodię na skrzypcach. Dziwne uczucia napełniły mi piersi. Wierzyłem słowom mistrza, ale czułem, że nie wypowiedział jeszcze wszystkiego, co może wypełnić życie. Czegoś mi brakło, jakieś tęskne uczucie owładnęło mną mimo woli; więc pod wpływem rozmarzenia, wina i chwilowej egzaltacji, ozwałem się z cicha:

– A kobieta, panie! A kobieta kochająca, poświęcona, czy nic w życiu nie zaważy?

Selim począł śpiewać:

– „Kobieta zmienna jest:
Głupi kto ufa jej!”.

Mistrz spojrzał na mnie szczególnym wzrokiem, jak gdyby myślał o czymś innym, ale wkrótce otrząsnął się i mówił:

– Oho! Już pokazał koniec sentymentalnego ucha. Wiesz ty, że Selim daleko prędzej wyjdzie na ludzi niż ty. Ciebie licho porwie. Strzeż się, strzeż się, mówię ci, żeby ci w drogę nie wlazła jaka spódniczka i nie popsuła życia. Kobieta! Kobieta! – Tu mistrz przymrużył wedle zwyczaju oko. – Znam ja trochę ten towar. Nie mogę się skarżyć, dalibóg, nie mogę się skarżyć. Ale wiem i to, że diabłu nie trzeba podawać palca, bo zaraz całą rękę porwie. Kobieta! Miłość! Całe nasze nieszczęście jest, że z głupstw robimy wielkie rzeczy. Chcesz się tym bawić tak jak ja, to się baw, ale życia w to nie kładź. Miejcież raz rozum i za fałszywy towar nie płaćcie dobrymi pieniędzmi. Czy myślicie, że ja narzekam na kobiety? Ani mi się śni. Owszem, ja je lubię, ale nie daję się brać na plewy własnej wyobraźni. Pamiętam, kiedy się pierwszy raz kochałem w niejakiej Loli, to myślałem, że na przykład sukienka jej to świętość, a to był perkal. Ot co. Czy ona winna, że chodziła po błocie, zamiast latać po niebie: nie! To ja głupi, gwałtem przyprawiałem jej skrzydła. Mężczyzna jest sobie dosyć ograniczonym zwierzęciem. Nosi jeden i drugi w sercu, Bóg wie jaki ideał, a że przy tym czuje potrzebę kochać, więc spotkawszy pierwszą lepszą gąskę, mówi sobie: „To ta”. Potem poznaje, że się mylił i skutkiem tej małej pomyłki licho go bierze lub idiocieje na całe życie.

– Jednak przyznajesz pan – rzekłem – że mężczyzna czuje potrzebę kochania i sam zapewne czujesz tę potrzebę tak jak inni.

Zaledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po ustach mistrza.

– Każdej potrzebie – odparł – rozmaicie można zadość uczynić. Ja sobie radzę po swojemu. Mówiłem już, że z głupstw nie robię wielkich rzeczy. Jestem trzeźwy, dalibóg, trzeźwiejszy niż teraz. Ale widziałem wielu ludzi, którym się życie porwało i poplątało jak nić dla jednej podwiki; więc powtarzam, że całego życia kłaść w to nie warto, że są rzeczy lepsze i cele wyższe i że miłość to furda. Za zdrowie trzeźwości!

– Za zdrowie kobiet! – wykrzyknął Selim.

– Dobrze! Niech będzie – odparł mistrz. – Są to przyjemne stworzenia, byle ich nie brać zbyt serio. Za zdrowie kobiet.

– Za zdrowie Józi! – krzyknąłem, trącając w kieliszek Selima.

– Czekaj! Teraz na mnie kolej – odparł. – Zdrowie… zdrowie twojej Hani! Jedna warta drugiej.

Zagrała we mnie krew, a z oczu sypnęły mi się skry.

– Milcz ty, Mirza! – krzyknąłem. – Nie wymawiaj mi w knajpie tego imienia!

To mówiąc, rzuciłem kieliszek o ziemię, aż prysnął na tysiąc części.

– Czy oszalałeś! – zawołał mistrz.

Ale ja nie oszalałem wcale, tylko gniew we mnie kipiał i palił się jak płomień. Mogłem słuchać wszystkiego, co o kobietach mówi mistrz, mogłem nawet sobie w tym podobać, mogłem z nich drwić na równi z innymi; ale wszystko to mogłem czynić dlatego, że nie stosowałem słów i drwinek do nikogo z moich, że mi i na myśl nawet nie przyszło, by teoria ogólna miała być stosowaną do drogich mi osób. Ale usłyszawszy imię mojej przeczystej sierotki, rzucone lekkomyślnie w tej knajpie, wśród dymu, brudów, próżnych butelek, korków i cynicznej rozmowy, sądziłem, że usłyszałem tak obrzydłe świętokradztwo, takie pokalanie i taką krzywdę wyrządzoną Haniuli, iż z gniewu straciłem prawie przytomność.

Mirza przez chwilę patrzył na mnie zdumiony, lecz potem szybko i jego twarz poczęła ciemnieć, oczy skrzyć się, na czoło wystąpiły mu węzły żył, a rysy przeciągnęły się i stały ostre jak u prawdziwego Tatara.

– Ty mi bronisz mówić co mi się podoba! – zawołał głuchym, przerywanym przez szybki oddech głosem.

Na szczęście mistrz w tej chwili wpadł między nas.

– Nie jesteście godni mundurów, które nosicie! – zawołał. – Cóż to, będziecie się bili, czy za uszy się porwiecie jak szkolne żaki? Ot filozofowie, którzy sobie szklanki o głowy rozbijają. Wstydźcie się! Wam to rozprawiać o kwestiach ogólnych. Wstydźcie się! Z walki pojęć do walki na pięści. Dalejże! A ja wam powiadam, że wnoszę toast na cześć uniwersytetów i że jesteście trutnie, jeżeli się nie trącicie zgodnie i jeżeli zostawicie choć kroplę w kieliszkach.

Ochłonęliśmy obaj. Selim jednak, choć więcej pijany, ochłonął pierwszy.

– Przepraszam cię – rzekł miękkim głosem. – Jestem głupcem.

Uściskaliśmy się serdecznie i wychyliliśmy kieliszki do dna na cześć uniwersytetów. Potem mistrz zaintonował: Gaudeamus (7). Przez szklane drzwi, prowadzące do sklepu, kupczyki poczęli nam się przypatrywać. Na dworze zmierzchało się. Byliśmy wszyscy pijani co się nazywa. Wesołość nasza doszła do zenitu i poczęła się z wolna załamywać. Mistrz pierwszy popadł w zadumę i po niejakim czasie rzekł:

– Wszystko to dobre, ale, razem wziąwszy, życie jest głupie. To są wszystko sztuczne środki, a co tam temu w duszy się dzieje, to inna rzecz. Jutro podobne do dziś: taż sama bieda, cztery gołe ściany, siennik, dziurawe buty i… tak bez końca. Praca i praca, a szczęście… et! Człowiek się oszukuje jak może i zagłusza… Bywajcie zdrowi!

To mówiąc, nałożył na głowę czapkę z oberwanym daszkiem, wykonał kilka mechanicznych ruchów mających na celu zapięcie munduru na nieistniejące guziki, zapalił papierosa i machnąwszy ręką, rzekł:

– No! Zapłaćcie tam, bo jestem goły, i bądźcie zdrowi. Możecie o mnie pamiętać lub nie. Wszystko mi jedno. Ja tam nie jestem sentymentalny. Bądźcie zdrowi, moje poczciwe chłopaki…

Ostatnie słowa wyrzekł głosem wzruszonym i miękkim, jakby na przekór oświadczeniu, że nie jest sentymentalny. Biedne serce potrzebowało i było zdolne kochać tak jak i każde inne, ale niedola od lat dziecinnych, ubóstwo i obojętność ludzka, nauczyły je zamykać się w sobie. Była to dusza dumna, choć gorąca, więc pełna zawsze obawy, by jej nie odepchnięto, gdy się komuś pierwsza zbyt serdecznie pochyli.

Zostaliśmy przez chwilę sami i pod wpływem jakiegoś smutku. Były to może smutne przeczucia, bo naszego biednego mistrza nie mieliśmy już więcej widzieć w życiu. Ani on sam, ani my nie domyślaliśmy się, że w jego piersiach tkwiły już od dawna zarody śmiertelnej choroby, na którą nie było ratunku. Bieda, zbytnie wysilenie, praca gorączkowa nad książkami, bezsenne noce i głód przyśpieszyły rozwiązanie. W jesieni, na początku października, nasz mistrz umarł na suchoty. Za jego trumną niewielu nawet szło kolegów, bo były to wakacje, i tylko matka biedna, przekupka święconych obrazów i świec woskowych spod dominikańskiego kościoła, zawodziła głośno za synem, którego często nie rozumiała za życia, ale którego, jak zwyczajnie matka, kochała.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Szkoła Główna Warszawska – uczelnia w Warszawie z językiem wykładowym polskim działająca w latach 1862–1869; powołana w czerwcu 1862 przez dyrektora Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego margrabiego Aleksandra Wielopolskiego na mocy ukazu cesarza Aleksandra II, mieściła się w budynkach skasowanego w roku 1831 przez władze rosyjskie Uniwersytetu Warszawskiego (założonego przez cesarza Aleksandra I w 1816 roku); w roku 1870 w miejsce zlikwidowanej SGW otwarto Cesarski Uniwersytet Warszawski z wykładowym językiem rosyjskim.

(2) Jakob Moleschott (1822–1892) – holenderski lekarz, fizjolog i filozof, zwolennik materializmu wulgarnego; był „prześladowany” za poglądy: przeniósł się z uniwersytetu w Heidelbergu na uniwersytet w Turynie.

(3) Karl Georg Büchner (1813–1837) – niemiecki rewolucjonista, pisarz i przyrodnik, założyciel Towarzystwa Praw Człowieka, autor ulotki Pokój chatom! Wojna pałacom!

(4) (Łac.) mistrza.

(5) Dawniej: zabawnie, ale: sprytnie, przebiegle, oszukańczo.

(6) (Wł.) komedia skończona.

(7) Gaudeamus igitur – (łac.) radujmy się więc – studencka pieśń hymniczna, śpiewana obecnie w czasie uroczystości akademickich, pierwotnie prawdopodobnie podczas nieoficjalnych spotkań studenckich.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Mała trylogia.