Mała trylogia. Rozdział pierwszy. Stary sługa, cz. 1

Obok starych ekonomów, karbowych i leśników, drugim typem, niknącym coraz bardziej z powierzchni ziemi, jest stary sługa. Pamiętam za czasów mego dzieciństwa służył u moich rodziców jeden z tych mamutów, po których wkrótce tylko kości na starych cmentarzyskach, w pokładach grubo zasypanych niepamięcią, od czasu do czasu będą badacze odgrzebywali. Nazywał się Mikołaj Suchowolski, był zaś szlachcicem ze wsi szlacheckiej Suchej Woli, którą często wspominał w swych gawędach. Ojciec mój odziedziczył go po swoim świętej pamięci rodzicu, przy którym za czasów wojen napoleońskich był ordynansem. Kiedy w służbę do dziada mojego nastał, sam nie pamiętał ściśle, a zapytany o datę, zażywał tabaki i odpowiadał.

– Ta, byłem jeszcze gołowąsem, a i pan pułkownik, Panie świeć nad jego duszą, jeszcze koszulę w zębach nosił.

W domu moich rodziców pełnił najrozmaitsze obowiązki: był kredencerzem (1), lokajem; latem w roli ekonoma chodził do żniwa, zimą do młocarni, posiadał klucze od składu wódczanego, od piwnic, od lamusa; nakręcał zegary, ale przede wszystkim zrzędził.

Człowieka tego nie pamiętam inaczej jak mruczącego. Mruczał na mego ojca, na matkę: ja bałem się go jak ognia, choć go lubiłem; w kuchni wyrabiał brewerie z kucharzem, chłopaków kredensowych ciągnął za uszy po całym domu i nigdy z niczego nie był kontent. Kiedy zaprószył głowę, co stale zdarzało się co tydzień, omijali go wszyscy, nie dlatego, żeby pozwalał sobie robić burdy z panem lub panią, ale że jak się do kogoś przyczepił, to chodził za nim choćby przez cały dzień, kawęcząc i gderając bez końca. W czasie obiadu stawał za krzesłem ojca i choć sam nie posługiwał, ale doglądał posługującego chłopca i zatruwał mu życie ze szczególniejszą pasją.

– Oglądaj się, oglądaj – mruczał. – To ja ci się obejrzę. Patrzcie go! Nie może duchem usługiwać, tylko będzie nogami włóczył, jak stara krowa w marszu. Obejrzyj się jeszcze raz. On nie słyszy, że go pan woła. Zmień pani talerz. Czego gębę otwierasz? Co? Widzicie go! Przypatrzcie mu się!

Do rozmowy prowadzonej przy stole, stale się wtrącał i stale był wszystkiemu przeciwny. Nieraz bywało, ojciec odwrócił się przy stole i mówi:

– Mikołaj powie po obiedzie Mateuszowi, żeby założył konie: pojedziemy tam a tam.

A Mikołaj:

– Jechać? Dlaczego nie jechać. Oj jej! Albo to konie nie od tego. A niech-ta koniska nogi połamią na takiej drodze. Jak z wizytą, to z wizytą. Przecie państwu wolno. Czy ja bronię? Ja nie bronię. Czemu nie! I obrachunek może poczekać i młocka może poczekać. Wizyta pilniejsza.

– Utrapienie z tym Mikołajem! – wykrzyknął, bywało czasem, zniecierpliwiony mój ojciec.

A Mikołaj znowu:

– Czy ja powiadam, żem nie głupi. Ja wiem, że ja głupi. Ekonom pojechał na zaloty do księżej gospodyni z Niewodowa, a państwo by nie mieli jechać na wizytę. Albo to wizyta gorsza od księżej gospodyni? Wolno słudze, wolno i panu.

I tak szło już w kółko bez sposobu zatrzymania starego marudy.

My, to jest ja i mój młodszy brat, baliśmy się go, jak wspomniałem, prawie więcej niż naszego guwernera, księdza Ludwika, a z pewnością więcej niż obojga rodziców. Dla sióstr był grzeczniejszy. Mawiał każdej „panienka”, choć były młodsze, ale nas „tykał” (2) bez ceremonii. Dla mnie jednak miał on szczególniejszy urok: oto nosił zawsze kapiszony w kieszeni. Nieraz bywało po lekcjach, wchodzę nieśmiało do kredensu, uśmiecham się jak mogę najgrzeczniej, przymilam jak najuprzejmiej i nieśmiało mówię:

– Mikołaju! Dzień dobry Mikołajowi. Czy Mikołaj będzie dziś czyścił broń?

– Czego Henryś tu chce? Ścierkę przypaszę i basta. A potem przedrzeźniając mnie, mówił:

– Mikołaju! Mikołaju! Jak chodzi o pistony, to Mikołaj dobry, a nie, to niech go wilcy zjedzą. Lepiej byś się uczył. Strzelaniem rozumu nie nabierzesz.

– Ja już skończyłem lekcje – odpowiadam na wpół z płaczem.

– Skończył lekcje. Hę! Skończył. Uczy się, uczy, a głowa jak pusty tornister. Nie dam i kwita. – To mówiąc szukał już po kieszeniach. – Jeszcze mu kiedy piston w oko wpadnie i będzie na Mikołaja. Kto winien? Mikołaj. Kto dał strzelać? Mikołaj.

Tak gderząc, szedł do pokoju ojca, zdejmował pistolety, przedmuchiwał je, zapewniał jeszcze sto razy, że się to wszystko na licha nie zdało; potem zapalał świecę, nakładał piston na panewkę i dawał mi mierzyć, a wtedy nieraz jeszcze miałem ciężki krzyż do zniesienia.

– Jak on to ten pistolet trzyma – mówił – jak cyrulik s….gę. Gdzie tobie świece gasić, chyba jak dziadowi w kościele. Na księdza ci iść, zdrowaśki odmawiać, ale nie być żołnierzem.

Swoją drogą uczył nas swego dawnego wojennego rzemiosła. Częstokroć po obiedzie, ja i mój brat uczyliśmy się maszerować pod jego okiem, a z nami razem maszerował i ksiądz Ludwik, który robił to bardzo śmiesznie.

Wtedy Mikołaj spoglądał na niego spod oka, a potem choć jego jednego najwięcej bał się i szanował, nie mógł przecie wytrzymać i mówił:

– E! Kiedy to jegomość akurat tak maszeruje jak stara krowa.

Ja jako najstarszy, najbardziej byłem pod jego komendą, najwięcej też cierpiałem. Swoją drogą stary Mikołaisko, gdy oddawano mnie do szkół, buczał tak, jakby się największe nieszczęście wydarzyło. Opowiadali mi rodzice, że potem jeszcze bardziej stetryczał i nudził ich ze dwa tygodnie: „Wzięli dziecko i wywieźli, mówił. A niechta umrze! Uu! U! A jemu po co szkoły. A bo to on nie dziedzic. Po łacinie się będzie uczył? Na Salomona (3) chcą go wykierować. Co to za rozpusta! Pojechało dziecko i pojechało, a ty stary łaź po kątach i szukaj czegoś nie zgubił. Na licha się to zdało”.

Pamiętam, gdy pierwszy raz przyjechałem na święta, wszyscy jeszcze spali w domu. Jakoś dopiero dniało: ranek był zimowy, śnieżny. Ciszę przerywało skrzypienie żurawia od studni na folwarku i szczekanie psów. Okiennice w domu były pozamykane, tylko okna w kuchni gorzały jasnym światłem, barwiącym na różowo śnieg leżący pod przyzbą. Zajeżdżam tedy smutny, zmartwiony i ze strachem w duszy, bo pierwszą cenzurę miałem wcale nieszczególną. Ot po prostu, nim się opatrzyłem, nim przywykłem do rutyny i karności szkolnej, nie umiałem sobie dać rady. Bałem się więc ojca, bałem się surowej milczącej miny księdza Ludwika, który mnie przywiózł z Warszawy. Znikąd tedy otuchy, aż tu patrzę, otwierają się drzwi od kuchni i stary Mikołaj, z nosem zaczerwienionym od zimna, brnie po śniegu z garnuszkami dymiącej śmietanki na tacy.

Gdy mnie zobaczył: „Paniczku złoty najdroższy!”. Jak krzyknie i stawiając szybko tackę, przewraca oba garnuszki, łapie mnie za szyję i poczyna ściskać i całować. Odtąd zawsze mnie już tytułował paniczem.

Swoją drogą, przez całe dwa tygodnie nie mógł potem darować mi tej śmietanki: „Człowiek niósł sobie spokojnie śmietankę, mówił, a on zajeżdża. Akurat sobie czas wybrał…” itd.

Ojciec chciał, a przynajmniej obiecywał mi dać w skórę, za dwa mierne z kaligrafii i z niemieckiego jakie ze sobą przyniosłem; ale z jednej strony moje łzy i przyrzeczenia poprawy, z drugiej interwencja mojej słodkiej matki, a na koniec awantury, jakie wyrabiał Mikołaj, stanęły temu na przeszkodzie! Mikołaj o kaligrafii nie wiedział co by to było za stworzenie, a o karze za niemiecki, ani chciał słyszeć.

– A cóż to, on luter jest, czy szwab jaki – mówił. – Albo to pan pułkownik umiał po niemiecku? Albo to pan sam – tu zwracał się do mojego ojca – umie? Co? Jak spotkaliśmy Niemców pod… jakże się nazywa? – pod Lipskiem (4) i diabeł wie gdzie, tośmy, pada, nic nie mówili do nich po niemiecku, tylko, pada, to, pada, zaraz pokazali nam grzbiety i, pada, tyle.

Stary Mikołaisko miał jeszcze jedną właściwość. Rzadko się rozgadywał o dawnych swoich wyprawach, ale gdy w szczególnych chwilach dobrego humoru się rozgadał, to kłamał jak najęty. Nie czynił tego ze złą wiarą; może w starej głowie fakty mieszały się mu jedne z drugimi i rosły aż do fantastyczności. Co gdzie usłyszał o wojennych przygodach za czasów swych młodych lat, stosował to do siebie i do dziada mego pułkownika, a święcie sam wierzył w to co opowiadał. Nieraz w stodole, pilnując pańszczyźniaków młócących zboże, jak im zaczął rozprawiać, to chłopi zawieszali robotę i poopierawszy się na cepach, słuchali z porozdziawianymi ustami jego opowiadań. To się, bywało, spostrzegł i w krzyk:

– Czego żeście wytrychtowali (5) na mnie gęby jak armaty, co?

I znowu: łupu, cupu, łupu, cupu! Słychać było przez jakiś czas odgłos cepów uderzających o słomę; stary milczał, ale po chwili zaczynał:

– Pisze mi mój syn, że właśnie został generałem u królowej Palmiry (6). Dobrze mu tam jest, pada, żołd, pada, bierze wysoki, tylko, pada, że mrozy ogromne panują… itd.

Mówiąc nawiasem, dzieci nie udały się staremu. Syna miał istotnie, ale był to wielki nicpoń, który doszedłszy lat, nabroił Bóg wie co, a wreszcie poszedł w świat i znikł gdzieś bez śladu; córka zaś jego, swego czasu podobno cud dziewczyna, bałamuciła się ze wszystkimi oficjalistami, jacy tylko byli we wsi i wreszcie wydawszy na świat córkę, umarła. Córka ta zwała się Hania. Była to moja rówieśnica, śliczna, ale słabowita dziewczynka. Nieraz, pamiętam, bawiliśmy się razem w żołnierzy: Hania bywała doboszem, a pokrzywy naszymi nieprzyjaciółmi. Dobra była i łagodna jak anioł. Czekała ją także ciężka dola w świecie, ale to są już wspomnienia, które do rzeczy nie należą.

Wracam tedy do opowiadań starego. Sam słyszałem go opowiadającego, że jak raz rozhukały się konie ułanom w Mariampolu (7), to osiemnaście tysięcy ich wpadło raptem przez rogatki do Warszawy. Ilu ludzi natratowały! Co to był za sądny dzień nim je połapano, łatwo sobie wyobrazić. Drugi raz opowiadał, ale to już nie w stodole, tylko nam wszystkim we dworze, co następuje:

– Czy się dobrze biłem? Co się nie miałem dobrze bić. Raz pamiętam, była wojna z Austriakiem. Stoję ja sobie w szeregu, no! – w szeregu, mówię, aż tu podjeżdża do mnie naczelny wódz, niby chcę powiedzieć, od Austriaków, od strony przeciwnej i pada: „Ej ty Suchowolski, znam ja ciebie! Żebyśmy, pada, ciebie złapali, to byśmy, pada, i całą wojnę skończyli”.

– A o pułkowniku nie wspomniał? – zapytał mój ojciec.

– A jakże! Przecie wyraźnie mówiłem, że, pada, ciebie z pułkownikiem.

Ksiądz Ludwik się zniecierpliwił i rzekł:

– Ależ ty, Mikołaju, łżesz, jakbyś osobny żołd za to pobierał.

Stary nachmurzył się i byłby się oburknął, ale, że księdza bał się i poważał, więc milczał, a po chwili, chcąc jakoś załagodzić sprawę, mówił dalej:

– To samo mi powiedział i ksiądz Sieklucki, kapelan. Jak raz dostałem od Austriaka bagnetem pod dwudzieste, chciałem powiedzieć pod piąte żebro, było ze mną źle. Ha! Myślę: trzeba umrzeć, spowiadam się więc Panu Bogu Wszechmogącemu z moich grzechów przed księdzem Siekluckim, a ksiądz Sieklucki słucha, słucha, a w końcu powiada: „Bój się Boga, Mikołaju, pada: tać żeś ty wszystko zełgał!”. A ja mu na to: „Może być, ale sobie więcej nie przypominam”.

– I wyleczyli cię?

– Wyleczyli, wyleczyli! Co mnie mieli wyleczyć! Ja sam się wykurowałem. Jak raz nie rozmieszam dwóch nabojów prochu w kwaterce wódki, jak nie łyknę na noc, tak na drugi dzień wstałem zdrów, jak ryba.

Nasłuchałbym się więcej tych opowiadań i więcej wam ich napisał, ale ksiądz Ludwik, nie wiem zresztą dlaczego, zakazał Mikołajowi „do reszty – jak mówił – mi głowy zawracać”. Biedny ksiądz Ludwik, jako ksiądz i cichy mieszkaniec wioski, nie wiedział, po pierwsze, że każdemu młodzieńcowi, którego burza z cichego kąta rodzinnego na szeroką arenę życia wyrzuci, musi się nieraz głowa zawrócić, a po wtóre, że nie starzy słudzy i ich opowiadania, ale zgoła kto inny głowę zawraca.

Zresztą, wpływ Mikołaja na nas nie mógł być szkodliwy, bo, przeciwnie, stary sam czuwał nad nami i nad naszym postępowaniem nader starannie i surowo. Był to człowiek w całym znaczeniu tego wyrazu sumienny. Z czasów żołnierskich pozostał mu jeden bardzo piękny przymiot, to jest właśnie owa sumienność i dokładność w wypełnianiu rozkazów. Pamiętam, jednej zimy wilki poczęły u nas robić ogromne szkody i rozzuchwaliły się tak dalece, że nocą wchodziły po kilka i kilkanaście do wsi. Ojciec, sam zawołany myśliwy, pragnął wyprawić polowanie; że zaś chodziło mu o to, żeby nad obławą objął komendę sąsiad nasz, pan Ustrzycki, znany tępiciel wilków, napisał więc do niego list, potem zawołał Mikołaja i rzekł:

– Arendarz jedzie do miasta, niech Mikołaj zabierze się z nim, niech wysiądzie po drodze w Ustrzycy i odda panu list. Tylko koniecznie przywieźć mi odpowiedź: bez odpowiedzi mi nie wracać.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Służącym opiekującym się kredensem w dawnych pałacach i na dworach.

(2) Tzn. zwracał się per „ty”.

(3) Salomon (ok. 1000–ok. 931) – prorok biblijny, król Izraela, syn i następca króla Dawida; wielki budowniczy; swój dwór uczynił ośrodkiem kultury, głównie literatury; słynął z mądrości; na lata jego panowania przypada największa świetność monarchii hebrajskiej.

(4) Bitwa pod Lipskiem, znana też jako „bitwa narodów” – starcie zbrojne stoczone pod Lipskiem w dniach 16–19 października 1813 roku między wojskami francuskimi pod przywództwem Napoleona Bonaparte, a wojskami koalicji antyfrancuskiej (złożonej z Austrii, Prus, Rosji i Szwecji). Była to największa bitwa w kampaniach Napoleona i jego najcięższa porażka, aczkolwiek bardziej symboliczną stała się bitwa pod Waterloo.

(5) Dawniej, tu: wycelowali; wymierzyli.

(6) Zenobia (Septimia Zenobia lub Xenobia) – żona króla Palmyry (miasta w Syrii) Septimiusa Odenathusa. Po jego śmierci w 267 roku rządziła w imieniu swojego małoletniego syna Waballata.

(7) Mariampol – aktualnie miasto w południowej części Litwy, na Suwalszczyźnie nad rzeką Szeszupą; w trakcie akcji noweli w Królestwie Polskim; leży około trzystu pięćdziesięciu kilometrów od Warszawy.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Mała trylogia.