Mała trylogia. Rozdział dziewiąty. Hania, cz. 7

Nagle Selim, o jakieś pięć kroków od bramy wyprostował się na siodle, zmierzył spojrzeniem jak błyskawicą sztachety. Potem doszedł mnie krzyk kobiet siedzących w ganku, gwałtowne tupotanie kopyt; koń wspiął się, zawisnął przednimi kopytami w powietrzu i w największym pędzie przesadził sztachety, nie zatrzymując się ani na chwilę.

Dopiero przed gankiem Selim osadził go tak, że aż kopyta zaryły mu się w ziemię i zerwawszy kapelusz z głowy, zaczął wywijać nim jak chorągiewką i krzyczeć:

– Jak się macie, moi drodzy, kochani państwo! Jak się macie! Moje uszanowanie panu dobrodziejowi! – wołał, kłaniając się ojcu. – Moje uszanowanie kochanemu księdzu, pani d’Yves, pannie Hannie! Jesteśmy znów wszyscy razem. Wiwat! Wiwat.

To mówiąc, zeskoczył z konia i rzuciwszy cugle Frankowi, który w tej chwili wybiegł z sieni począł ściskać ojca, księdza i całować po rękach kobiety.

Pani d’Yves i Hania były jeszcze blade ze strachu, ale właśnie dlatego witały Selima jak ocalonego, a ksiądz Ludwik rzekł:

– A wariacie, wariacie! Coś ty nam strachu narobił. Myśleliśmy, że już po tobie.

– No, albo co?

– A z tą bramą. Jak to można tak pędzić na oślep!

– Na oślep? Przecie ja widziałem, że brama zamknięta. Oho! Mam ja swoje doskonałe tatarskie oczy.

– I nie bałeś się skakać?

Selim rozśmiał się.

– Nie! Ani trochę, księże Ludwiku. Ale wreszcie, to zasługa mego konia, nie moja.

– Voila un brave garçon! (1) – rzekła pani d’Yves.

– O, tak! Nie każdy by się na to odważył – dodała Hania. – Chcesz powiedzieć – odparłem – że nie każdy by koń przeskoczył, bo ludzi znalazłoby się takich więcej.

Hania zatrzymała na mnie długie spojrzenie:

– Nie radziłabym panu próbować.

Po czym spojrzała na Selima, a wzrok jej wyrażał podziw, bo istotnie, pominąwszy już zuchwały krok Tatara, który był jednym z tych hazardów, jakie zawsze podobają się kobietom, trzeba było widzieć go, jak wyglądał w tej chwili. Śliczne czarne włosy spadały mu na czoło, policzki miał zarumienione szybkim ruchem, oczy błyszczące, z których biła wesołość i radość. Gdy stał teraz koło Hani, patrząc jej z ciekawością w oczy, piękniejszych dwojga ludzi żaden artysta nie umiałby wymarzyć.

Co do mnie, byłem do najwyższego stopnia dotknięty jej słowami. Zdawało mi się, że owo: „nie radziłabym próbować”, wyrzekła głosem, w którym drgał jakiś ton ironii. Spojrzałem pytającym wzrokiem na ojca, który przed chwilą oglądał Selimowego konia. Znałem jego ambicję rodzicielską, wiedziałem, że był zazdrosny ilekroć ktoś w czymkolwiek mnie przewyższył, a w Selimie gniewało go to od dawna; dlatego liczyłem, że nie sprzeciwi mi się, jeżeli zechcę okazać, iż nie jestem gorszym jeźdźcem od Selima.

– Ten koń istotnie dzielnie skacze, ojcze – rzekłem.

– Ale i ten szatan dzielnie siedzi – odmruknął. – A ty, czy tak byś potrafił?

– Hania wątpi – odparłem z pewną goryczą. – Mogę spróbować?

Ojciec zawahał się, rzucił oczyma na sztachety, na konia, na mnie i rzekł:

– Daj pokój.

– Naturalnie! – zawołałem z żalem. – Lepiej mi uchodzić za babę w porównaniu z Selimem.

– Henryku! Co też ty wygadujesz! – zawołał Selim, otoczywszy moją szyję ramieniem.

– Skacz! Skacz, chłopcze! A spraw się dobrze! – rzekł ojciec, którego duma była dotkniętą.

– Konia mi tu! – zawołałem na Franka, który oprowadzał z wolna po dziedzińcu, zmęczonego wierzchowca.

Hania nagle zerwała się z miejsca.

– Panie Henryku! – zawołała. – To ja jestem powodem tej próby. Ja nie chcę, nie chcę. Pan tego nie zrobi… dla mnie.

I to mówiąc, patrzyła mi w oczy, jakby chciała dopowiedzieć wzrokiem wszystko to, czego nie mogła wyrazić słowami.

Ach! Za ten jej wzrok oddałbym ostatnią kroplę krwi w tej chwili, ale nie mogłem i nie chciałem się cofnąć. Moja obrażona duma była w tej chwili silniejszą od wszystkiego, dlatego zapanowałem nad sobą i odpowiedziałem sucho:

– Mylisz się, Haniu, jeśli sądzisz, że ty jesteś powodem. Będę skakał dla własnej przyjemności.

To mówiąc, mimo protestacji wszystkich z wyjątkiem ojca, siadłem na koń i ruszyłem stępa w lipową aleję. Franek otworzył bramę i natychmiast ją za mną zamknął. Miałem gorycz w duszy i skakałbym przez te sztachety, choćby były jeszcze dwa razy wyższe. Ujechawszy ze trzysta kroków, zwróciłem konia i puściłem go kłusem, który natychmiast zmieniłem w galop.

Nagle spostrzegłem, że siodło chwieje się pode mną.

Stało się jedno z dwojga: albo popręg nadpękł w czasie poprzedniego skoku, albo Franek rozluźnił go koniowi dla odetchnienia i przez głupotę czy może przez zapomnienie nie ostrzegł mnie o tym dość wcześnie.

Teraz już było za późno. Koń w największym pędzie zbliżał się do sztachet, ja zaś nie chciałem go już cofać. „Zabiję się, to się zabiję!”, myślałem sobie. Ogarnęła mnie jakaś rozpacz. Ścisnąłem konwulsyjnie boki konia: wiatr świszczał mi w uszach. Nagle sztachety błysnęły mi tuż przed oczyma, machnąłem szpicrutą, uczułem się uniesiony w powietrze, o uszy obił mi się krzyk z ganku, w oczach mi pociemniało i… po chwili ocuciłem się z omdlenia na gazonie.

Zerwałem się na równe nogi.

– Co się stało? – zawołałem. – Zleciałem? Zemdlałem.

Koło mnie stał ojciec, ksiądz Ludwik, Selim, Kazio, pani d’Yves i Hania blada jak płótno, ze łzami w oczach.

– Co ci jest? Co ci jest? – wołano ze wszystkich stron.

– Nic zupełnie. Zleciałem, ale to nie z mojej winy. Popręg był pęknięty.

Istotnie, po chwilowym omdleniu czułem się zdrów zupełnie, tylko trochę brakło mi oddechu. Ojciec począł dotykać moich rąk, nóg i pleców.

– Nie boli? – pytał.

– Nie. Jestem zupełnie zdrów.

Wkrótce wrócił mi i oddech. Byłem tylko zły, bo mi się zdawało, że wydaję się śmiesznym. Bo też musiałem wyglądać śmiesznie. Zlatując z konia przeleciałem z impetem przez całą szerokość drogi idącej koło trawnika, i padłem na trawnik, skutkiem czego łokcie i kolana mego jasnego ubrania umalowane były na zielono, a ubranie i włosy w nieładzie. Ale z tym wszystkim, ów niefortunny wypadek oddał mi na razie pewną przysługę. Oto przed chwilą przedmiotem ogólnego zajęcia naszego kółka był Selim, jako gość i jako gość świeżo przybyły; teraz ja wprawdzie kosztem moich łokci i kolan odebrałem mu tę palmę. Hania przypisując ciągle sobie, a mówiąc nawiasem, słusznie, powód tej hazardownej próby, która mogła tak źle się dla mnie skończyć, starała się wynagrodzić mi dobrocią i słodyczą swoją nieostrożność. Pod takim wpływem odzyskałem też wkrótce wesołość, która udzieliła się i całemu przed chwilą przerażonemu towarzystwu. Bawiliśmy się doskonale; podano podwieczorek, przy którym Hania była gospodynią, a potem wyszliśmy do ogrodu. W ogrodzie Selim rozszalał się jak małe dziecko; śmiał się, dokazywał, a Hania pomagała mu z całej duszy. Wreszcie Selim rzekł:

– Ach! Jak my się teraz będziemy bawić we troje.

– Ciekawa jestem – rzekła Hania – które z nas najweselsze?

– To pewno ja – odpowiedział.

– A może ja? O ja także z natury jestem bardzo wesoła.

– A najmniej wesoły to Henryk – dorzucił Selim. – On z natury jest poważny i trochę melancholijny. Żeby żył w średnich wiekach, to zostałby błędnym rycerzem i trubadurem, tylko prawda: nie umie śpiewać! Ale my – dodał, zwracając się do Hani – tośmy się w korcu maku szukali i dobrali.

– Ja się na to nie zgadzam – rzekłem. – Za dobrane usposobienia uważam usposobienia przeciwne, bo w takim razie jedno ma te własności, których brak drugiemu.

– Dziękuję ci – odparł Selim. – Przypuszczam, że ty z natury lubisz płakać, a panna Hanna się śmiać. No dajmy na to: żenicie się…

– Selim!

Selim spojrzał na mnie i począł się śmiać…

– A to co, paniczku!? Ha! Ha! A pamiętasz ty mowę Cycerona (2) Pro Archia: „Commoveri videtur iuvenis”, co po polsku brzmi: „Zmieszanym wydaje się być młodzieniec”? Ale to nie znaczy nic, bo ty sławnie nawet bez powodu raki pieczesz. Panno Hanno! On sławnie raki piecze, a teraz napiekł ich za siebie i za panią.

– Selim!

– Nic, nic. Wracam do założenia. Ty więc, panie płaczku, i pani, pani śmieszko, żenicie się. Otóż co się dzieje: on zaczyna beczeć, pani zaczyna się śmiać; nie rozumiecie się nigdy: nie schodzicie się nigdy, rozchodzicie się zawsze, i co mi to za dobrane natury. O! Ze mną to co innego! My po prostu śmialibyśmy się całe życie i koniec.

– Ach! Co też pan mówi – odpowiedziała Hania: swoją drogą oboje zaczęli się śmiać w najlepsze.

Co do mnie nie miałem do śmiechu najmniejszej ochoty. Selim ani wiedział jaką mi krzywdę robił, wmawiając w Hanię ową różnicę między usposobieniem jej i moim. Byłem do najwyższego stopnia rozgniewany i dlatego ozwałem się do Selima z przekąsem:

– Dziwny masz pogląd, a dziwi mnie on tym bardziej, że zauważyłem, iż masz pewną słabość do osób melancholijnych.

– Ja? – rzekł z niekłamanym zdziwieniem.

– Tak. Przypomnę ci tylko pewne okienko, kilka fuksji w okienku i twarzyczkę między fuksjami. Daję ci słowo, że nie znam tak melancholijnej twarzy.

Hania poczęła klaskać w ręce.

– Oho! Dowiaduję się czegoś nowego! – zawołała śmiejąc się. – A ślicznie, panie Selimie! Ślicznie!

Myślałem, że Selim zmiesza się i straci fantazję, ale on tylko rzekł:

– Henryku!

– Co?

– Wiesz co robią z tymi co mają za długi język?

I w śmiech.

Hania jednak poczęła mu się sprzeciwiać i napierać, by powiedział jej choć imię swojej wybranej. Nie namyślając się długo, powiedział: „Józia!”. Ale gdyby sobie coś z tego robił, zapłaciłby drogo za swoją szczerość, bo Hania odtąd nie dała mu już spokoju aż do samego wieczora.

– Czy ładna? – pytała.

– Taka sobie.

– Jakie ma włosy, oczy?

– Ładne, ale nie takie, jakie mi się najwięcej ze wszystkich podobają.

– A jakie się panu podobają?

– Włosy jasne, a oczy, jeżeli łaska, niebieskie, takie jak te, w które patrzę teraz.

– Oo! Panie Selimie!

I Hania zachmurzyła się, Selim zaś złożył ręce, przymilił się i z tą swoją nieporównaną słodyczą w oczach począł mówić:

– Panno Hanno! Niech pani się nie gniewa. Co pani biedne Tatarzysko zawiniło? Niech pani się nie gniewa! Niech pani się roześmieje.

Hania patrzyła na niego i w miarę jak patrzyła, chmurka znikała z jej czoła. Po prostu oczarował ją. Uśmieszek począł się błąkać w kącikach jej ust; rozjaśniły się oczy, rozpromieniła twarzyczka i wreszcie odpowiedziała miękkim, łagodnym głosem:

– Dobrze, nie będę się gniewać, ale proszę być grzecznym.

– Będę, jak Mahometa kocham, będę!

– A bardzo pan kocha swojego Mahometa?

– Jak psy dziada.

I znowu oboje zaczęli się śmiać.

– No, a teraz niech mi pan powie – podjęła na nowo rozmowę Hania – w kim się kocha pan Henryk? Pytałam go, ale mi nie chciał powiedzieć.

– Henryk?… Wie pani co – tu Selim popatrzył na mnie spod oka – on się chyba jeszcze w nikim nie kocha, ale się będzie kochał. Oho! Wiem doskonale w kim! I co do mnie…

– Co do pana?… – spytała Hania, usiłując pokryć zmieszanie.

– Zrobiłbym toż samo. Ale zresztą… poczekajcie państwo: może on się już i kocha.

– Tylko proszę cię, daj pokój, Selimie!

– Mój to poczciwy chłopczysko! – rzekł Selim, ściskając mnie za szyję. – Ach! Żeby pani wiedziała jaki on poczciwy!

– O! Wiem o tym! – odrzekła Hania. – Pamiętam jaki był dla mnie po śmierci dziadka.

Chmurka smutku przeleciała teraz pomiędzy nami.

– Powiadam pani – mówił Selim, chcąc zwrócić rozmowę na inny przedmiot – powiadam pani, że jak po egzaminie do Szkoły Głównej popiliśmy się razem z naszym mistrzem…

– Popili?

– Tak! O! To jest zwyczaj taki, któremu nie można uchybiać. Więc, kiedy się popiliśmy, wtedy, bo to ja, widzi pani, jestem roztrzepany, wniosłem pani zdrowie. Niemądrze zrobiłem, widzi pani; ale Henryk jak się zerwie: „Jak ty śmiesz wymawiać imię Hani w takim miejscu?”, powiada do mnie. Bo to był sobie sklep pijacki. Mało się nie poczubiliśmy. Ale on pani nie da ubliżyć, co nie, to nie.

Hania podała mi rękę.

– Panie Henryku! Jaki pan dobry.

– No, dobrze – odpowiedziałem, ujęty słowami Selima – ale powiedz sama, Haniu, czy Selim nie jest równie poczciwy, że opowiada takie rzeczy.

– O! To mi wielka poczciwość! – rzekł śmiejąc się Selim.

– Ale tak! – odpowiedziała Hania. – Obaj panowie jesteście warci siebie i będzie nam razem bardzo dobrze.

– Pani będzie naszą królową! – wykrzyknął z zapałem Selim.

– Panowie! Haniu! Prosimy na herbatę – ozwał się z werandy ogrodowej głos pani d’Yves.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Fr.) co za odważny chłopiec.

(2) Marek Tulliusz Cyceron (106–43) – pisarz, mówca, polityk, dowódca wojskowy, filozof, prawnik i kapłan rzymski.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Mała trylogia.