Mała trylogia. Rozdział dziesiąty. Hania, cz. 8

Wróciliśmy na herbatę wszyscy troje w jak najlepszym usposobieniu. Stół zastawiony był pod werandą; świece objęte szklanymi kielichami paliły się migotliwym światłem, a ćmy krążąc rojem koło światła, tłukły się o szklane ściany kielichów; listki dzikiego winogradu (1) szeleściły kołysane ciepłym nocnym powiewem, a za topolami wytoczył się wielki złoty miesiąc (2). Ostatnia rozmowa pomiędzy mną, Hanią i Selimem, nastroiła nas na ton dziwnie łagodny i przyjazny. Wieczór taki cichy i spokojny oddziałał i na starszych. Twarze ojca i księdza Ludwika były wypogodzone jak niebo.

Po herbacie pani d’Yves zaczęła kłaść pasjans, ojciec zaś wpadł w jak najlepszy humor, gdyż zaczął opowiadać o dawnych czasach, co u niego zawsze było oznaką dobrego humoru.

– Pamiętam raz – mówił – staliśmy niedaleko jakiejś wioski w Krasnostawskiem; noc, pamiętam, była ciemna choć oko wykol. – tu pociągnął dymu z fajki i puścił go nad świecę. – Człowiek był zmęczony jak żydowska szkapa, stoimy tedy sobie cicho, a wtem….

I tu nastąpiło opowiadanie dziwnych i przedziwnych wypadków. Ksiądz Ludwik, który je już nieraz słyszał, powoli jednak przestawał palić, słuchał coraz uważniej, zakładał okulary na czoło i kiwając głową, powtarzał: „Uhum! Uhum!” albo też wykrzykiwał: „Jezus, Maryja! No i co!”. My z Selimem, oparłszy się o siebie ramionami, z utkwionymi oczyma w ojca, łowiliśmy z chciwością jego słowa; ale wrażenia na żadnej twarzy nie malowały się tak wybitnie, jak na twarzy Selima. Oczy świeciły mu jak węgle, rumieńce biły na twarz, wschodnia gorąca natura wyszła jakby oliwa na wierzch. Trudno mu było dosiedzieć na miejscu. Pani d’Yves spojrzawszy nań, uśmiechnęła się i pokazała go oczyma Hani, a potem obie poczęły mu się przypatrywać, bo bawiła je ta twarz, jakby zwierciadło albo jak szyba wodna, w której odbija się wszystko, co tylko zbliży się do przezroczy.

Dzisiaj, kiedy przypominam sobie podobne wieczory, nie umiem oprzeć się rozrzewnieniu. Wiele fal na wodzie, a obłoków na niebie upłynęło od tego czasu, a jednak pamięć skrzydlata ustawicznie przesuwa mi przed oczyma podobne obrazy dworu wiejskiego, cichej nocy letniej i takiej rodziny zgodnej, kochającej się, szczęśliwej; stary, posiwiały weteran opowiada tam o dawnych życia kolejach; u młodych skrzą się oczy, dalej jedna twarzyczka jak kwiat polny… Hej! Dużo fal na wodzie, a obłoków na niebie upłynęło od tego czasu.

Tymczasem wybiła godzina dziesiąta. Selim zerwał się, bo miał rozkaz wracać na noc do domu. Postanowiliśmy, że całe towarzystwo odprowadzi go jeszcze aż do krzyża stojącego na końcu alei lipowej, blisko drugiego kołowrotu: ja zaś konno dalej jeszcze, bo aż za łąki. Wyruszyliśmy tedy wszyscy, oprócz Kazia, który rozespał się już w najlepsze.

Ja, Hania i Selim wysunęliśmy się naprzód: my obaj prowadząc konie za cugle, Hania między nami w środku. Starsi we troje szli za nami. W alei ciemno było; księżyc tylko przedzierając się przez gęste liście, pstrzył srebrnymi plamami ciemną drogę.

– Zaśpiewajmy coś – rzekł Selim. – Jakąś starą pieśń a ładną, na przykład o Filonie.

– Tego już nigdzie nie śpiewają – odparła Hania. – Ja umiem inną: „Oj, jesienią, jesienią więdnie liść na drzewie!”.

Ułożyli się wreszcie, że będą śpiewać naprzód o Filonie, co bardzo lubił i ksiądz i ojciec, bo im to przypominało dawne czasy, a potem: „Oj, jesienią, jesienią!”. Hania oparła białą rączkę o grzywę Selimowego konia i zaczęli śpiewać:

– „Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły,
A tam ktoś klaszcze za borem;
Pewnie mnie czeka mój Filon miły
Pod ulubionym jaworem…” (3).

Gdy skończyli, ozwały się z ciemności za nami głosy starszych: „Brawo! Brawo! Zaśpiewajcie coś jeszcze”. Ja wtórowałem jak mogłem, ale nie umiałem dobrze śpiewać, a Hania i Selim mieli śliczne głosy, szczególniej zaś Selim. Czasami, gdy zbyt przekręciłem nutę, śmieli się ze mnie oboje. Potem zanucili jeszcze kilka pieśni, podczas których myślałem sobie: dlaczego ta Hania trzyma rękę na grzywie konia Selima, a nie mego? Ten koń szczególniej jej się podobał. Chwilami przytulała się do jego szyi lub klepiąc ją ręką, powtarzała: „Mój koniczek, mój!”, a łagodne zwierzę parskało i wyciągało rozwarte, chrapiące nozdrza w kierunku jej ręki, jakby szukając cukru. Wszystko to sprawiło, że znowu posmutniałem i nie patrzyłem na nic, tylko na tę rękę ciągle spoczywającą na grzywie.

Tymczasem doszliśmy do krzyża, koło którego kończyły się lipy. Selim począł mówić wszystkim: „Dobranoc”, pocałował w rękę panią d’Yves, a chciał pocałować i Hanię, ale nie pozwoliła na to, przy czym spojrzała na mnie jakby z obawą. Za to kiedy już Selim siedział na koniu, zbliżyła się doń i poczęła z nim rozmawiać. Przy blasku księżyca, którego w tym miejscu nie przesłaniały lipy, widziałem jej oczy wzniesione ku Selimowi i słodki wyraz twarzy.

– Niech pan nie zapomina o panu Henryku – rzekła mu. – Będziemy zawsze razem bawić się i razem śpiewać, a tymczasem dobranoc!

To rzekłszy, podała mu rękę, po czym starsi wraz z nią zwrócili się ku domowi, my zaś z Selimem ku łąkom.

Jakiś czas jechaliśmy w milczeniu otwartą drogą bez drzew. Wokół jasno było tak, że można by policzyć igiełki na niskich krzakach jałowca rosnącego po drodze. Tylko od czasu do czasu prychnęły konie lub strzemię szczęknęło o strzemię. Spojrzałem na Selima: był zamyślony i wodził oczyma po nocnych głębiach. Miałem nieprzezwyciężoną chęć mówić o Hani: potrzebowałem wyspowiadać się komu z całodziennych wrażeń, obgadać każde jej słówko, a ani rusz nie umiałem zacząć tej rozmowy z Selimem. Ale Selim zaczął ją pierwszy, bo nagle ni stąd ni zowąd przechylił się ku mnie i objąwszy mnie za szyję, ucałował w policzek i wykrzyknął:

– Ach! Mój Henryku! Jaka śliczna i miła ta twoja Hania! Niech tam Józię licho porwie!

Wykrzyknik ten zmroził mnie, jak nagłe tchnienie zimowego wiatru. Nie odpowiedziałem nic, tylko odjąłem rękę Selima ze swojej szyi, i odsunąwszy go zimno, jechałem dalej w milczeniu. Widziałem, że bardzo się zmieszał i zamilkł także, a po chwili zwróciwszy się do mnie, rzekł:

– Czy ty się gniewasz o coś?

– Dziecko jesteś.

– Może jesteś zazdrosny?

Zatrzymałem konia.

– Dobranoc ci, Selimie!

Widocznym było, że nie miał ochoty jeszcze się żegnać, ale wyciągnął machinalnie rękę do uścisku. Potem otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale ja szybko zwróciłem konia i pokłusowałem do domu.

– Dobranoc! – zawołał Selim.

Stał jeszcze chwilę w miejscu, potem z wolna odjechał w swoją stronę.

Zwolniwszy biegu, jechałem stępa. Noc była śliczna, cicha, ciepła; pokryte rosą łąki wydawały się jak rozległe jeziora; z łąk dochodziły mnie głosy derkaczy: bąk huczał w dalekich trzcinach. Podniosłem oczy na gwiaździsty bezmiar; chciało mi się modlić i płakać.

Nagle usłyszałem za sobą tętent konia. Obejrzałem się: był to Selim. Dognał mnie, zrównał się ze mną i zastąpiwszy mi drogę, rzekł wzruszonym głosem:

– Henryku! Wróciłem się, bo tobie coś jest. Z początku pomyślałem: jeśli się gniewa, niech się gniewa! Ale potem zrobiło mi się ciebie żal. Nie mogłem wytrzymać. Powiedz mi, co tobie jest? Może ja za dużo mówiłem z Hanią? Może ty ją kochasz? Henryku?

Łzy ścisnęły mi gardło i nie umiałem na razie nic odpowiedzieć. Ale gdybym poszedł za pierwszym natchnieniem i rzucił się na poczciwą pierś tego chłopaka i wypłakał się na niej i wyznał wszystko! Ach! Wspomniałem już, że ile razy w życiu przyszło mi zetknąć się z wylaniem serdecznym i samemu serdecznie pierś odkryć, tyle razy jakaś niepohamowana przekorna duma, którą trzeba było łamać jak skałę oskardem, mroziła mi serce i więziła słowa w ustach. Ileż to szczęścia popsuło mi się w życiu przez tę dumę, ileż razy jej później żałowałem! A jednak w pierwszej chwili nie umiałem się jej oprzeć.

Selim powiedział: „Żal mi się ciebie zrobiło!”, a zatem litował się nade mną; to już wystarczało, ażeby mi zamknąć usta.

Milczałem więc, a on patrzył na mnie swymi anielskimi oczyma i mówił z akcentem prośby i skruchy w głosie:

– Henryku! Może ty ją kochasz? Ona mi się widzisz, podobała, ale i na tym koniec. Chcesz, to nie powiem do niej ani słowa więcej. Powiedz: może ty ją już kochasz? Co ty masz do mnie?

– Nie kocham się i do ciebie nie mam nic. Jestem trochę słaby. Zleciałem z konia, rozbiłem się. Ja się wcale nie kocham, tylko zleciałem z konia! Dobranoc ci!

– Henryku! Henryku!

– Powtarzam ci, że zleciałem z konia.

Rozstaliśmy się znowu. Selim ucałował mnie na drogę i odjechał spokojniejszy, bo istotnie prawdopodobnym było, że to upadek podziałał na mnie w ten sposób; ja zaś zostałem sam, z sercem ściśniętym z jakimś głębokim żalem, ze łzami, które ściskały mnie za gardło: wzruszony dobrocią Selima, zły na siebie i przeklinający się w duszy, że go odepchnąłem. Puściłem konia galopem i za chwilę byłem przed domem.

Okna sali bawialnej były oświecone, dochodził przez nie dźwięk fortepianu. Oddałem konia Frankowi i wszedłem do sali. To Hania grała jakąś piosenkę której nie znałem: grała sobie, fałszując z całym zaufaniem dyletantki melodię, bo niedawno się zaczęła uczyć, ale aż nadto wystarczająco, aby zachwycić moją duszę o wiele więcej rozkochaną niż muzykalną. Gdy wszedłem, uśmiechnęła się do mnie nie przestając grać, ja zaś rzuciłem się na fotel stojący naprzeciwko i począłem na nią patrzeć. Przez pulpit widać było jej spokojne, pogodne czoło i regularnie narysowane brwi. Powieki miała spuszczone, bo patrzyła na palce. Grała jeszcze przez jakiś czas, potem ustała i podniósłszy oczy na mnie, rzekła pieściwym, miękkim głosem:

– Panie Henryku?

– Co, Haniu?

– Chciałam się pana o coś spytać… Aha! Zaprosił pan na jutro pana Selima?

– Nie. Ojciec życzy sobie, żebyśmy jutro pojechali do Ustrzycy, bo przyszedł od matki pakiet dla pani Ustrzyckiej.

Hania umilkła i uderzyła kilka cichych akordów, ale widocznie czyniła to tylko machinalnie, myśląc o czymś innym, bo po chwili znowu podniosła na mnie oczy:

– Panie Henryku?

– Co, Haniu?

– Chciałam się pana o coś spytać… Aha! Czy bardzo ładna ta Józia z Warszawy, co?

A! Tego było już nadto! Gniew pomieszany z goryczą ścisnął mi serce. Zbliżyłem się szybko do fortepianu, a usta mi się trzęsły, gdy odpowiedziałem:

– Nie ładniejsza od ciebie. Bądź spokojna. Możesz śmiało próbować swych wdzięków na Selimie.

Hania aż wstała z taboretu, a gorący rumieniec obrazy oblał jej policzki.

– Panie Henryku! Co pan mówi?

– To, co ty zamierzasz.

To rzekłszy, chwyciłem za kapelusz, skłoniłem się jej i wyszedłem z pokoju.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: winorośli.

(2) Dawniej: księżyc.

(3) Franciszek Karpiński, Laura i Filon [w:] Zabawki wierszem i przykłady obyczajne, 1780.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Mała trylogia.