Maksymilian Kolbe – Święty od Niepokalanej. Rozdział pierwszy

Śmierć męczennika

Więzień uciekł z obozu koncentracyjnego w Auschwitz – „Nie można było do tego dopuścić!”. Był to afront dla skrupulatnych nazistowskich oficerów SS. W celu zagwarantowania, by nigdy więcej do tego nie doszło, dziesięciu mężczyzn miało zostać skazanych na śmierć w podziemnym bunkrze przez zagłodzenie i odwodnienie, na pozostawienie bez jedzenia i picia aż do śmierci. Ta bolesna, powolna śmierć miała nastąpić po upływie ponad dwóch tygodni. Tortura fizyczna łączyła się z agonią psychiczną i uwłaczającym godności odarciem z szat do naga oraz stłoczeniem na przestrzeni, która nie dawała nawet możliwości, by skazani mężczyźni położyli się w tym samym czasie na zimnej, cementowej podłodze. W ciemnym bunkrze jedyny mebel stanowiło wiadro używane dla załatwiania potrzeb fizjologicznych. Wszyscy więźniowie obozu byli świadomi tej groźby nieludzkiej kary stosowanej przez SS, a mającej na celu odstraszenie innych więźniów od ucieczki.

W gorący lipcowy dzień cały obóz zgromadzono na placu musztry. Więźniowie, stojący przez trzy godziny na baczność przed brutalnym oficerem SS pułkownikiem Fritschem, byli wycieńczeni. O godzinie dwudziestej pierwszej panowała cisza, przerywana czasem szczekaniem psów gończych, co świadczyło o tym, że uciekiniera nie znaleziono. Niepewność łączyła się z prawdziwym przerażeniem więźniów. Mieli wiele czasu na myślenie. Wyobraźnia szalała na myśl o śmierci – torturze, czekającej niektórych z nich, jeśli zbieg nie zostanie odnaleziony. Kiedy wydano rozkaz „spocznij”, by rozdzielić skromne racje kolacji, jadł każdy, z wyjątkiem bloku 14, czyli sekcji obozu, w której brakowało więźnia.

Fritsch, drugi dowodzący w obozie, delektował się najwyższą władzą decydowania o życiu lub śmierci. Śmiertelną ciszę, ogarniającą sterroryzowanych więźniów, przerwał warknięciem: „Więźnia nie schwytano, ale żeby pokazać wam, jak miłosierna jest Rzesza niemiecka, dwudziestu…”. Zatrzymał się i spojrzał dokoła na mężczyzn. „Piętnastu… Nie… Zdecydowałem, że jedynie dziesięciu mężczyzn umrze tym razem”. Jego zimne spojrzenie nie zdradzało choćby odrobiny litości. „Ale następnym razem umrze dwudziestu mężczyzn… bo nie dopilnowaliście więźnia, który zbiegł”.

Następnie wynędzniałych, zgnębionych więźniów przymuszono, by patrzyli, jak ich kolację wrzuca się do pobliskiego kanału. Wtedy ich zwolniono. Dręczeni głodem, chorzy ze strachu, nie mogli spać. Zdawali sobie sprawę, że właśnie spośród nich zostaną wybrani zakładnicy na egzekucję. Każdy myślał tylko o sobie, każdy był dla siebie. „Mój Boże, obym to nie był ja, lecz ktoś inny.”

Spośród wszystkich stojących w szeregach bloku 14 jedynie o. Maksymilian Kolbe wyglądał na spokojnego i opanowanego. O czym myślał ten drobny franciszkański ksiądz? Następny dzień ujawni, że w przeciwieństwie do reszty ostatnią osobą, o której myślał, był on sam. Jego zrównoważona postawa wyrażała głęboki, modlitewny pokój duszy, a jego ufność w Bogu, jego Ojcu, nie opuszczała go – co za kontrast wobec nieprzytomnych, nawiedzonych spojrzeń znajdujących się wokół niego ludzi, z których wielu nie miało już nadziei! Tego wieczoru mężczyźni z bloku 14 spali niewiele. Ci, którzy budzili się czasem, krzyczeli ze strachu. Niektórzy siedzieli na swoich łóżkach patrząc w przestrzeń pustym wzrokiem. Inni chodzili w tę i z powrotem, gdy ojciec Kolbe przewodził tym, którzy zechcieli łączyć się z nim w modlitwie o męstwo. Jeszcze inni modlili się, aby złapano uciekiniera.

Następnego dnia, po porannej zbiórce, wszystkie bloki jak zwykle wysłano do pracy, z wyjątkiem bloku 14. Więźniowie przez cały dzień stali na baczność pod palącymi promieniami słońca, bijącego w ich ogolone głowy. Spuchły im twarze, wzrok się zaćmiewał, a przed oczyma tańczyły punkty. Ponieważ nie podano im nic na uśmierzenie pragnienia, odwodnili się i osłabli. Wielu zmarło. Tych, którzy zemdleli, bito i dźgano karabinami, a jeśli to nie pomogło, po prostu ciągnięto ich za nogi na tyły szeregów. Zadziwiające, że ojciec Maksymilian, chorowity i wątły, w którego zwątpiło dwudziestu lekarzy, opiekujących się nim w przeciągu niedługiego życia, nie zasłabł. Niewątpliwie podtrzymywany był przez swą niebieską Królową.

Do godziny piętnastej upadło tak wielu więźniów, osłabionych wczorajszą pracą i brakiem posiłku, że komendant, nie chcąc oszczędzić im udręki selekcji, zarządził przerwę, a z kuchni przyniesiono zupę. W ten wieczór, gdy reszta więźniów wróciła od pracy i ujrzała umęczonych mężczyzn z bloku 14, wszystkim, co mogli zrobić dla swych towarzyszy, było spojrzenie na nich ze współczuciem.

Po wieczornej zbiórce pułkownik Fritsch – w towarzystwie oficera, sekretarza Palitscha, oraz grupy dobrze uzbrojonych strażników – podszedł do mężczyzn z bloku 14. Głęboka, przenikliwa cisza zdwajała napięcie, zbliżające się do zenitu. Mężczyzn z bloku 14 ustawiono w dziesięć szeregów, z których każdy liczył po sześćdziesiąt osób. Po dokonaniu przez Fritscha selekcji w pierwszym szeregu, Palitsch wydał temu szeregowi rozkaz:

– Pięć kroków naprzód, marsz.

Przerwa rozdzieliła dwa pierwsze szeregi, a selekcja postępowała dalej. Fritsch dalej zimno i okrutnie zaglądał w oczy każdego człowieka. Zatrzymywał się na zakurzonym placu.

– Otwórz usta! Pokaż mi swoje zęby! Wystaw język!

Kiedy Fritsch wskazywał na człowieka, Palitsch spisywał numer skazańca, po czym wyciągano go nieco z szeregu. Nikt nie wie, co było arbitralnym motywem sprawdzania jamy ustnej przez komendanta. Sadystyczny Fritsch lubił dramatyzm sytuacji. Więźniom przychodziły do głowy przeróżne myśli. Cała ich uwaga skupiała się na unikaniu najmniejszego ruchu, który mógłby zwrócić na nich uwagę.

– Niech żyje Polska! – wykrzyknął prowokująco jeden z wybranych mężczyzn. – To za was daję moje życie.

– Żegnajcie, przyjaciele… Spotkamy się znowu tam, na górze, i tam prawdziwa sprawiedliwość zostanie wymierzona tym świniom.

Kiedy Fritsch wskazał na jednego z mężczyzn, łzy popłynęły po zapadłych policzkach więźnia, gdy zakrzyknął:

– Och… moja żona… moje biedne dzieci… Już nigdy ich nie zobaczę.

Jeden z esesmanów przetłumaczył z polskiego. Fritsch zignorował prośby bezbronnego skazańca. Nagle w szeregach nastąpiło zamieszanie. Stało się coś niespodziewanego, coś nie do wiary. Niski, wątły więzień przełamał szeregi i wystąpił bez pozwolenia. Żandarmi byli tak oszołomieni tym naruszeniem zwyczajnego protokołu, że sam Fritsch musiał sięgnąć po swój pistolet.

– Co jest? Kto to? – szeptali zdezorientowani więźniowie.

– To ojciec Kolbe.

– Co? Franciszkanin?

– Stać! – zawołał Fritsch. – Czego chcesz?

O. Maksymilian spojrzał spokojnie w twarz Fritscha, gdy podeszli żandarmi. Więzień zdjął swoją czapkę i powiedział tak cicho, że jedynie stojący najbliżej mogli go usłyszeć.

– Proszę, Herr Komendant, chciałbym zastąpić tego człowieka. – Wskazał na skazańca i rzekł: – Chciałbym umrzeć za niego.

Oniemiały komendant obrócił się do Palitscha z pytaniem: – Kim jest ten człowiek? O co tu chodzi?

Zanim niemiecki tłumacz zdążył odpowiedzieć, Kolbe odrzekł płynnie po niemiecku:

– Jestem katolickim księdzem i chcę go zastąpić. On ma żonę i rodzinę.

– Jesteś szalony? – wrzasnął Fritsch.

– Chciałbym za niego umrzeć – powtórzył ksiądz. – Jestem stary i chory… Ledwo mogę pracować. Nikomu więcej nie jestem potrzebny. Ten człowiek jest młody i silny, i ma żonę i rodzinę… Ja nie mam nikogo…

O. Maksymilian znał dobrze ludzką naturę. Musiał ułatwić Fritschowi wyrażenie zgody na jego propozycję i jednocześnie pomóc mu zachować twarz. Fritsch, osłupiały ze zdumienia, nadal wpatrywał się w więźnia numer 16670. Był całkowicie zbity z tropu i oniemiały. Oto on, wysoko postawiony oficer elity SS, rozmawia z więźniem. Odwrócenie ról – bowiem to o. Kolbe kontrolował sytuację – odebrało Fritschowi odwagę. Kat nie myślał w tej chwili za siebie, a sugestia o. Kolbe przypomniała mu o niepisanym nazistowskim prawie: kalecy i słabeusze nie są produktywnymi członkami społeczeństwa i dlatego należy ich zlikwidować. (Jak mówi przysłowie, historia się powtarza. Podobnie dzieje się dzisiaj w naszej kulturze śmierci).

W końcu Fritsch spuścił wzrok przed spokojnym, niewinnym spojrzeniem księdza i pragnąc stłumić swoje zmieszanie, zwrócił się do Palitscha słowami:

– Zgadzam się.

Świadkowie starcia tego wzbudzającego litość, wynędzniałego, drobnego polskiego księdza w więziennych łachmanach, z krzepkim, aroganckim nazistowskim oficerem SS, ubranym w nieskazitelny, uszyty na miarę uniform, nigdy nie zapomną dnia, w którym godność człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga wzniosła się ponad to, co nieludzkie i ponad brak poszanowania życia. O. Antoni Ricciardi OFMConv., postulator generalny w procesie kanonizacyjnym ojca Kolbe, świetnie przedstawił tę scenę w swej książce zatytułowanej Święty Maksymilian: „Kiedy tak stali, a czas zdawał się wiecznością, zupełny kontrast między nimi dwoma był tym, czego naoczni świadkowie nigdy nie zapomną. Krótko mówiąc, był to kontrast między człowiekiem, który odrzucił Boga, a człowiekiem, który śmiał umiłować Go bezgranicznie”.

Numer sierżanta Franciszka Gajowniczka został skreślony z listy skazanych. W Auschwitz istnienie ludzkie nie było niczym więcej niż numerem. Gajowniczek, mąż i ojciec, ukrywszy twarz w dłoniach, wrócił do szeregu, gdy więzień numer 16670 został wpisany na listę i pchnięty na bok wśród pozostałych skazanych na śmierć więźniów (1).

Gdy skończono selekcję, pozostali mężczyźni odetchnęli z ulgą. Następny rozkaz Palitscha: „Zdjąć buty!”, był zwykłym przedegzekucyjnym rytuałem. Padł kolejny rozkaz: „Marsz” i bosi więźniowie, ubrani w same koszule, wolno ruszyli do bloku śmierci. Ojciec Maksymilian szedł z tyłu, wspomagając inną, niemalże mdlejącą ofiarę – do końca pozostał człowiekiem dla każdego. Świadkowie przyznają, że tego wieczoru, gdy zachodziła ognista kula słońca, nigdy nie widzieli tak cudnego zachodu. Kapłan, który jako chłopiec otrzymał czerwoną koronę męczeństwa, miał wkrótce odprawić swoją ostatnią „Mszę”, przybrany w liturgiczną czerwień męczenników.

Ofiarna śmierć ojca Kolbe, który kiedyś powiedział, że „tylko miłość jest twórcza”, wywarła ogromne wrażenie na innych więźniach, ponieważ w tym piekle na ziemi było tak niewiele miłości bliźniego. Nikomu nie przychodziło do głowy, by podzielić się swą mizerną racją chleba z innym więźniem, jak to często czynił o. Kolbe, a co dopiero, by oddać życie za kogoś zupełnie obcego. „Nikt nie ma większej miłości niż ten, kto życie odda za swego przyjaciela”. Jeden ze świadków stwierdza jednoznacznie, że „ofiara ojca Maksymiliana uratowała życie wielu współwięźniom”, gdyż oficerowie SS „wzruszeni, wbrew sobie, nie torturowali ani nie zabili tak wielu”. Byli więźniowie Auschwitz zgodnie przyznają, że od tamtej pory doświadczenia obozowe nieco złagodniały.

Ostatnim poniżeniem dla o. Kolbe i jego współtowarzyszy było, jak dla Chrystusa, odarcie z szat. To upokarzające deptanie szczątków oblicza człowieczeństwa zdawało się być kolejnym szatańskim ciosem w ich śmierci. Kiedy dziesięciu skazańców z bloku 14 przybyło do ciemnej, zawilgoconej „dziury”, w której mieli umrzeć, było tam już dwudziestu więźniów, leżących w mękach w celi obok. Grube ściany nie mogły stłumić ich krzyków, jęków i przekleństw. Kiedy ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nimi, niektórzy zaczęli łkać. Jeden z nielitościwych strażników SS szydził: „Uschniecie jak tulipany”.

Nazistowscy strażnicy więzienni wkrótce zdali sobie jednak sprawę, że tym razem będzie inaczej – skrajnie inaczej. W przeszłości jęki i przekleństwa rozbrzmiewały w głodowym bunkrze niczym w scenie piekielnych potępieńców. Tym razem skazani więźniowie nie przeklinali ani nie porywali się na siebie nawzajem, lecz śpiewali i modlili się. Wkrótce skazańcy z innych cel zaczęli przyłączać się do śpiewu hymnów do Matki Bożej. To, co przedtem było miejscem kaźni i szaleństwa, stało się miejscem kultu Bożego. Niczym w chórze skazańcy odpowiadali sobie z celi do celi modlitwami i pieśniami. Co było główną przyczyną różnicy? Tym razem ksiądz, święty ksiądz, był z nimi, by uczestniczyć w ich ofierze, by wspierać ich radą, dodawać odwagi i sprawować sakrament pokuty.

Widzieliśmy, jak o. Kolbe na pytanie kim jest, odpowiedział: „Katolickim księdzem”. Ta krótka identyfikacja wyraża wszystko. Ojciec Maksymilian żył swym kapłaństwem i miał umrzeć jako dobry pasterz, służący w potrzebach duchowych swych współofiar. Niektórzy uznają, że właśnie to ponad wszystko inne skłoniło o. Kolbe do najwyższej ofiary. Nie mógł pozwolić, aby ci ludzie umarli bez posługi kapłańskiej. Szczegóły dotyczące jego śmierci zostały opatrznościowo przekazane przez polskiego więźnia Brunona Borgowca, któremu przydzielono ponure zadanie wynoszenia w nocy ciał zmarłych. Opowiadał, że nawet strażnicy więzienni byli zdumieni modlitewną atmosferą i mówili: „Nigdy nie widzieliśmy czegoś podobnego”.

Codziennie rano, kiedy Borgowiec wchodził do celi, by wynieść ciała, zastawał ojca Kolbe na modlitwie, czy to stojącego na środku celi śmierci, czy to klęczącego. Oficerowie SS, którzy systematycznie obserwowali Polaka, wykonującego swoje zadanie, wrzeszczeli, wydając rozkazy skazanym. Ci zaś przez pierwsze dni byli tak pochłonięci modlitwą, że nie zdawali sobie sprawy z obecności strażników SS. Kiedy spostrzegali straże, niektórzy z nich zaczynali płakać, żebrząc o odrobinę wody, by uśmierzyć mękę pragnienia. Ojciec Maksymilian natomiast był cicho i o nic nie prosił.

Modlił się zwłaszcza za dusze wrogów ludzkości i za wszystkich prawych i dobrych, gdyż oni szczególnie potrzebowali modlitwy.

Kiedy współczującym i spokojnym wzrokiem patrzył na katów, nie mogli znieść jego spojrzenia i prosili: „Odwróć wzrok. Nie patrz tak na nas!”. Wychodząc z celi, szeptali do siebie: „Nigdy nie widzieliśmy człowieka takiego jak on”. Tak nienawiść została pokonana miłością, zło – bezgraniczną dobrocią, a śmierć – przez tego, który dobrowolnie oddał swoje życie, aby mógł żyć inny, dając świadectwo niepodważalnej wartości i godności każdego ludzkiego istnienia, lecz nade wszystko celowi wiecznemu i życiu, dla którego każda osoba została stworzona i odkupiona.

W wigilię Wniebowzięcia 14 sierpnia 1941 roku pozostało przy życiu tylko czterech skazańców, z których jedynie o. Kolbe był przytomny. Potrzebowano celi dla kolejnych ofiar. Na widok zbliżającego się kata, mordercy Bocha, zwykłego kryminalisty, ze strzykawką zawierającą truciznę, która miała go zabić, siedzący w kącie skazaniec z modlitwą na ustach podniósł lewą rękę. Borgowiec nie wytrzymał i uciekł. Wróciwszy, znalazł wsparte o ścianę zwłoki ojca Maksymiliana. Kolbe miał otwarte oczy i spokojny wyraz twarzy. Co niezwykłe, był tam pewien blask chwały, odzwierciedlającej Niepokalaną, od której niewątpliwie otrzymywał nagrodę, jaką obiecała swemu rycerzowi w Japonii, zapewniając o jego wiecznym zbawieniu.

Święty Maksymilian Maria Kolbe najbardziej jest znany jako męczennik z Auschwitz, który dobrowolnie oddał swoje życie za życie innego człowieka. Historia tak niesłychanego aktu heroizmu pobudziła wyobraźnię i podziw u tych, którzy o niej słyszeli albo czytali. Lecz to nie wszystko. Któż rozumie, że ten heroizm był możliwy jedynie dzięki Niewieście, którą Kolbe bezgranicznie umiłował, dzięki Tej, która została wyznaczona (choć jeszcze nie ogłoszono tego oficjalnie jako dogmatu) na Pośredniczkę wszelkich łask? Niepokalanie Poczęta stała u stóp krzyża Jezusowego w obliczu odkupieńczej Ofiary swego Boskiego Syna i stała przy Maksymilianie Kolbe przez całe jego pamiętne, pełne heroicznego poświęcenia życie. Jest to historia współczesnego świętego, który, parafrazując wielkiego Apostoła Pogan, powiedział: „Mogę wszystko w Tym, który mnie umacnia przez Niepokalaną”.

Br. Francis Mary Kalvelage FI

(1) Książka Kolbe i komendant podaje, że gdy wieść o heroicznej śmierci o. Kolbe dotarła do szefa obozu koncentracyjnego, komendanta Rudolfa Hoessa, ten zapytał swego adiutanta Fritscha, jak to się stało, że uczynił on męczennikiem jednego z więźniów. Kiedy zaś usłyszał nazwisko Maksymiliana Kolbe, natychmiast przypomniał sobie, że to franciszkański ksiądz, który założył Niepokalanów. Gdy Fritsch opowiedział przełożonemu o tym, jak o. Kolbe ofiarował swe życie za innego skazańca, którego oszczędził, Hoess odparł: „Głupcze, powinieneś wziąć obydwu, księdza i tego drugiego”. Kiedy zaś powiedziano mu, że ciało o. Kolbe poddano kremacji razem z resztą, Hoess, były katolik, uśmiechnął się głupio: „Święty bez relikwii!”.

Powyższy tekst jest fragmentem książki pod redakcją br. Francisa Mary Kalvelage’a FI Maksymilian Kolbe – Święty od Niepokalanej.