Listy z podróży do Ameryki. Rozdział trzeci

W półtorej godziny po wyjeździe z Calais kończy się wreszcie prawdziwa męka podróżnika. Owe krótkie bałwany, którym osobiście życzę, żeby nigdy nie wyjrzały z dna morskiego, przestają wreszcie wstrząsać mózgiem jak ziarnkiem grochu w grzechotce, na widnokręgu zaś poczyna się rysować Douvres.

Gdy wjeżdżałem do portu, było chmurno, dżdżysto, mglisto, posępnie; słowem: taki czas, w jakim najlepiej jest położyć się spać. Port był stosunkowo pusty, widok zaś pobrzeży przeraźliwy. Białe, wysokie na kilkaset stóp ściany, prostopadle sterczące z morza, wyglądają na tle czarnej wody jak żałobny szlak na całunie. Istny krajobraz z piekła Dantego. Widnokrąg posępny, huk morza, jednostajne skrzypienie okrętu, żałosny jęk mew: wszystko to przeraża, uciska i sprawia, że przedsiębiorczy wędrowiec zaczyna tęsknić za domem, za swoim kominkiem, za biurkiem, za atramentem, bibułą, za „wieczorkami” u znajomych, herbatką, plotkami, grami towarzyskimi, za „Kurierem Warszawskim” lub „Codziennym” do łóżka, słowem: za całym tym życiem zwyczajnym, codziennym a lojalnym, w którym wodę ważył, bicz kręcił z piasku, pamięć dni regulował według tego, co było na zupę, ale miał własny szlafrok, pantofle, parasol i opinię statecznego człowieka między matkami, którym dojadło panieństwo córek. I gdyby jeszcze nie deszcz, który tnie jakby rózgami, można by przynajmniej dostroić się do złowrogiego majestatu widoku, otworzyć na rozcież (1) duszę tragicznym wrażeniom, uznać się samemu jakąś wyjątkowo dziką naturą, jakimś bohaterem z opery, postawić marsa, zaśpiewać: „Niech ryczą spienione fale!” i myśleć sobie w duszy: „Chciałbym, żeby mnie teraz moi znajomi widzieli”. Człowiek byłby przynajmniej na wysokości położenia. Ale śpiewać: „Niech ryczą spienione fale” w kaloszach i pod parasolem, to już chyba żadną miarą nie idzie. Wprawdzie, kiedy u nas w Dolinie Szwajcarskiej grają marsza żuawów, nasi kantorowicze (2), aplikanci, a nawet stateczni ojcowie rodzin przejmują się nim tak dalece, że naraz poczynają nadzwyczaj wojowniczo maszerować spoglądając przy tym na wystraszone ich walecznością gąski tak złowrogo, jakby chcieli mówić: „Dałbym ja wam!”. Ale ja z trudnością przejmuję się sytuacją. Nie byłem nigdy dość wrażliwy.

Nie pozostawało mi zatem nic innego, jak zejść do kajuty i czekać, aż przybijemy. W kajucie zastałem już moich towarzyszy podróży. Jeden z nich, obywatel wiejski, począł oddawać się rozmyślaniom o swoim gospodarstwie. „Ciekawym, czy tam Fikalski (zapewne ekonom) wysłał dziś ludzi do orki” – rzekł tak, jakby mnie o to chciał się pytać. Mnie jednak to mało obchodziło, czy Fikalski wysłał ludzi do orki; wolałem więc pójść do okienka i wyglądać na fale, które czasem zalewały je zupełnie.

Nie dalej może, jak o sto kroków od naszego statku, dostrzegłem dwa maszty rozbitego okrętu huśtane falą i sterczące z wody ku niebu. Nad owymi masztami unosiły się korowody ptactwa tłukącego z krzykiem i piskiem fale. Odłamy desek, szczątki belek i beczek unosiły się naokoło, to niknąc pod wodą, to ukazując się znowu. Zaciekawiony, pytałem, co to był za statek; że zaś nie umiał mnie objaśnić, musiałem więc znowu wyjść na pokład, aby dowiedzieć się od majtków.

Na pokładzie znalazłem młodego miczmana (3), który stał i gwizdał, otulony w gumowy płaszcz, patrząc na fale i polując na równowagę, którą, mimo iż wpływaliśmy do portu, trudno było utrzymać. Młody miczman dał mi wszelkie żądane objaśnienia, gadał nawet trzy razy więcej, niż przeciętny człowiek zwykł to czynić, a nieskończenie razy więcej niż sternik, który kręcił zasępiony swoje koło, poruszając przy tym ciągle szczękami, jak gdyby należał do przeżuwających: po prostu gryzł tytoń. Otóż dowiedziałem się, że zatopiony okręt był statkiem angielskim, który w biały dzień został przebity przez pruski statek Frankonia. Blisko trzydziestu ludzi zatonęło w tym wypadku, okręt zaś od razu poszedł na dno jak ołowiana kula. Kapitan Frankonii oddany został pod sąd.

– Ja, gdybym był sprawiedliwością – mówił do mnie miczman – kazałbym go powiesić, choćby dlatego, że to Prusak.

– Ależ, szanowny panie, jeśli to jest przestępstwem – odpowiedziałem Francuzowi – to z tego nie można się poprawić.

– Właśnie też kazałbym go powiesić, jako niepoprawnego przestępcę – odpowiedziała mi przez usta Francuza sprawiedliwość.

Tymczasem wpłynęliśmy do portu. Z bulwaru spuszczono na burtę statku mostek, po czym ci, którzy stali na brzegu, poczęli gestykulować i wrzeszczeć przeraźliwie. Wszczął się chaos i zamieszanie. Majtkowie klęli wyrzucając z głębi statku kufry i pakunki; kufry trzeszczały, podróżni tłoczyli się na mostku, statek sapał i świszczał; z daleka odpowiadała mu lokomotywa, jakby chciała mówić: „Jak się masz, mój chłopcze? Dziwi mnie, że gdzieś nie skręciłeś karku”. Na bulwarze małe chłopaki kopali się nogami i pokazywali sobie języki.

W tych warunkach wysiedliśmy na ląd. Jeden z bijących się chłopaków porzucił natychmiast bliską już zwycięstwa walkę i ofiarował mi się z pomocą w przeniesieniu kuferka do wagonu, a gdy oświadczyłem mu, że sam go zaniosę, wyraził życzenie, aby Bóg przeklął moją duszę (Goddam your soul!) i oddalił się pokazując mi pięść. Po czym wsiedliśmy do wagonu i ruszyliśmy wprost do Londynu. Jako człowiek przesiąknięty miłością wszystkiego, co swojskie, uwielbiam nie tylko nasze koleje żelazne, ale zarazem wszystkie wypadki, jakie im się zdarzają: począwszy od warszawsko-wiedeńskiego pękania szyn, a skończywszy na romantyczności, z jaką przewracają się do góry nogami lub spóźniają na czas pociągi kolei petersburskiej. Mimo całego jednak uwielbienia tak dla powyższych zdarzeń, jak i dla terespolskiego truchtu, muszę oddać sprawiedliwość kolejom angielskim, że pod względem szybkości przewyższają wszystkie inne na świecie.

Szybkość ta rzeczywiście jest zadziwiająca. Nie robiłem wprawdzie prób, jakie robił jeden z naszych starterów wyścigowych, gdy wysadziwszy laskę przez okno, słyszał wyraźnie odgłos: „trff!”, jaki wydawała taż laska uderzając o słupy telegraficzne; niemniej jednak pomyślałem sobie, że gdyby naszym wagonom przyszło galopować podobnie, zaraz na pierwszej stacji zziajałyby się tak dalece, że trzeba by je koniecznie odprowadzić do stajni. Zresztą nie wiem, czy ten obyczaj szybkiego jeżdżenia jest lepszy. Bo że tam czasem u nas zawiadowca nie puści pociągu, dopóki człowiek wysłany po wiśnie dla jego narzeczonej nie wróci z wiśniami, lub że inny jakiś zawiadowca ze stacji prowincjonalnej woła za odchodzącym już pociągiem: „Stój! Bo pan Piegłasiewicz nadjeżdża” – toć to wygodniej dla wszystkich. Ma to charakter taki sobie familijny, którego nie powinniśmy się pozbywać, zwłaszcza że, jak jeden z naszych najgłębszych publicystów zrobił zadziwiające odkrycie, nasze wszystkie instytucje wyszły z rozszerzonego pojęcia rodziny i że, co za tym idzie, „w niebie jest tylko chłodniej niż w piekle”.

Ale tymczasem pociąg leciał jak na skrzydłach. Zbliżyłem się do okna wagonu. Jestem tedy w Anglii, w tym kraju tak odmiennym pod każdym względem od naszego, a nawet od wszystkich krajów stałego lądu; w tym kraju nieprawdopodobieństw, gdzie np. arystokracja ma rozum, porządek publiczny – sympatię, parlamentaryzm nie jest pochyłym drzewem, na które wszystkie kozy skaczą; dobro społeczne nie frazesem dziennikarskim, a czas – wrogiem, którego się zabija.

Dziwny kraj, zaiste. Kobieta nie ma tu żadnych praw, a korzysta ze wszystkich; postęp pędzi naprzód tak szybko, jak miejscowe lokomotywy, ale przybrany w średniowieczny kostium; habeas corpus (4) nie tłumaczy się z łaciny: „a głupiemu radość!”. Ale to dopiero jedna strona obrazu, strona polityczna, strona lepsza. Daleki jestem od tego, abym i pod względem racjonalnym miał uważać Anglię za niedościgniony ideał. Pod tym względem w Belgii jest lepiej, we Francji lepiej, w Prusach lepiej i u nas lepiej. Warunki, w jakich istnieje własność ziemska, walka między kapitałem i pracą, proletariat, głód i ciemnota, niby chmura nad przyszłością tego kraju: są to rzeczy tak znane, że nie potrzebuję się o nich rozpisywać.

Na szczęście jednak ludzie mają tu rozum i zamiast kłaść się kamieniem w poprzek prądom starają się je opanować i uregulować ich brzegi. Nic dziwnego, że potem fale, które mogły kraj zalać, obracają koła młynów i tartaków. Tak było przynajmniej od dawnego czasu aż do dziś dnia.

Ale wracam do mojej podróży. Nie będę się starał opisywać Anglii ani pod względem społecznym, ani politycznym, ani obyczajowym. Celem mojej wycieczki była Ameryka, uwagi więc moje o Anglii, przez którą tylko przejechałem, mają wartość notatek spisywanych w wagonie. Zresztą czytelnicy nasi mają dość wiadomości o Anglii. Piękne listy zatytułowane: Wieczory nad Tamizą i piękne korespondencje Sewera wyczerpują stronę obyczajową zupełnie zadowalająco, rozmaite zaś własne „korespondencje”, które tym słuszniej nazywają się „własnymi”, bo się własnymi rękami na miejscu robią, dają wierny obraz stanu politycznego tego kraju, nie mówiąc już o tym, że są nader interesującymi objawami jasnowidzenia. Na koniec Anglia pod żadnym względem nie jest dla nas obca. Należy oddać sprawiedliwość pewnej naszej klasie społecznej, że wszystko, co tylko Anglia ma najlepszego i najzabawniejszego, stara się u nas wprowadzić i zaszczepić: mamy angielskie wyścigi, angielskie faworyty, angielskiego krokieta, angielskie palta, angielskie nudy, angielskie kołnierzyki i angielskie natives (5), po spożyciu kilku tuzinów których pewien znany nasz lord mawia, że taki jest, jakby się dopiero na świat narodził. Ale on i bez tego jest taki, jakby się dopiero na świat narodził.

Znowu jednak odszedłem od rzeczy. Otóż siedząc w oknie wagonu z ciekawością przypatrywałem się krajobrazowi. Miasta, miasteczka, farmy i parki migały przed mymi oczyma. Krajobraz wiejski podobny tu jest do belgijskiego, tylko domki farmerów schludniejsze, na łąkach zaś mieniących się nader świetną zielonością pasą się liczne stada owiec. Zresztą wszystko pod linię i miarę, wszystko trochę sztywne, ale pełne oryginalności. Wszędzie spokój, nad wesołymi widokami wiejskimi rozciąga się chmurne niebo, na krańcach zaś horyzontu, nad malowniczymi grupami drzew szarzeje mgła.

Gdy zbliżaliśmy się do Londynu, był zachód słońca. Nad miastem unosiło się jedno morze dymów, pod którym rozciągało się drugie morze dachów, kominów i wież kościelnych, które wreszcie, nieogarnione wzrokiem, zlewały się w dali z sinawymi chmurami zachodu. Nim przybyliśmy na stację, było ciemno, udaliśmy się więc do hotelu z zamiarem niewychodzenia tego wieczora nigdzie, co jak dla mnie, jadącego bez odpoczynku wprost z Warszawy, było prawie koniecznością. Hotel nasz nazywał się Charing Cross. Jest to gmach mało co mniejszy od naszych powiatowych miasteczek, a z pewnością ruchliwszy. Nie umiejąc po angielsku, poprosiliśmy na migi o numer. Kazano nam wejść, a raczej wsadzono nas wraz z naszymi kuframi do jakiegoś małego pokoiku i pojechaliśmy wraz z owym pokoikiem, czyli elewatorem (6), jak tu nazywają, w górę, nie wiem już na które piętro; następnie znaleźliśmy się na korytarzu, a następnie w pokoju, który przeznaczono nam na mieszkanie. Wkrótce wszedł jakiś ospowaty dżentelmen i począł coś do nas mówić pocierając sobie kolano. Odpowiedziałem mu: „All right!” (7), czego nauczyłem się od pewnego warszawskiego literata, który wprawdzie nie umie więcej po angielsku, ale którego akcent podziwiają roznosiciele i cały skład redakcji, do której należy. Pomyślałem sobie przy tym, że gdyby w szkołach uczono mnie w swoim czasie zamiast mnóstwa innych rzeczy choć trochę angielskiego, moja edukacja byłaby o wiele zupełniejszą. Mój Boże! Pamiętam, jak w drugiej czy trzeciej klasie ucząc się zoologii powtarzałem po całych godzinach podniesionym płaczliwym głosem: „Jedne są ogoniaste, drugie ogonów nie mają… jedne są ogoniaste, drugie ogonów nie mają”. Teraz zapomniałem, które są ogoniaste, a które ogonów nie mają, a nie umiem powiedzieć kelnerowi, żeby mi dał wody do umycia, chociaż po trzydniowej jeździe koleją jestem czarny jak dusza wydawcy, który literatowi nie podwyższył nigdy honorariów.

Z tego wszystkiego zaś ta głęboka nauka wypływa dla moich współobywateli, aby po wyuczeniu przede wszystkim dokładnie rodowitego języka uczyli dzieci swoje i innych. Dziś posiadać znajomość kilku języków jest to mieć chleb w ręku. Można być wprawdzie „naszym znanym i powszechnie czczonym” nie umiejąc żadnego; ale w interesie własnym lepiej jest umieć jak najwięcej; tym bardziej że wielu z moich współbraci doszedłszy do wieku dojrzałego obiera sobie za mieszkanie takie kraje, o których za lat dziecinnych nawet w geografiach nie czytali.

Postanowiłem tedy, że jak najprędzej kupię sobie metodę Ollendorfa i z prawdziwie budującą cierpliwością będę tłumaczył wszystkie mądre zdania napełniające rzeczoną książkę, owe takie głębokie pytania, jak np. „Czy cudzoziemiec zjadł siano sąsiada, materac majtka i guziki ogrodnika?”, że przejdę cały ten czyściec nonsensów, byle jak najprędzej nauczyć się tyle angielszczyzny, żeby choć cokolwiek więcej umieć od naszych starterów wyścigowych. Tymczasem kelner hotelowy z prawdziwą angielską flegmą począł sobie pocierać drugie kolano, nie przestając powolnym głosem i przeciągłym akcentem nadwerężać i tak nadwerężonej już mojej cierpliwości. Odwróciłem się do okna, przez które widać było w półzmroku wieżę westminsterską i począłem nucić: „Mów, o Eurydyko, czyli wierną będziesz!”.

– Czego chce ten bawół? – spytał mój towarzysz.

– Powiada, że nie wyjdzie, póki mu pan co na ból w kolanach nie poradzisz.

Bawołowi jednak sprzykrzyło się widocznie mówić i wyszedł rzuciwszy na nas pogardliwe spojrzenia. W ogóle zauważyłem, że Anglicy odznaczają się daleko mniejszą uprzejmością dla cudzoziemców niż Francuzi. Kiedy na drugi dzień, mając już przewodnika, kupowaliśmy gumowe płaszcze na podróż przez ocean, w sklepie zastaliśmy dwóch sprzedających dżentelmenów, ale obydwu pijanych: jeden sprzedawał nam płaszcze, drugi zasunąwszy na tył głowy kapelusz i oparłszy się plecami o towary, lżył nas półgłosem, spluwając przy tym z nadzwyczajną wprawą na wszystkie strony.

Dzień następny poświęciłem na obejrzenie Londynu, o ile to olbrzymie miasto można obejrzeć nie mieszkając w nim z pół roku. Zwiedziłem Westminster, gdzie widziałem adwokatów i sędziów w długich białych perukach, przechadzających się pod gotyckimi krużgankami i pokrzepiających dżinem wyczerpane wymiarem sprawiedliwości siły, zwiedziłem British Museum, gdzie znów widziałem przynajmniej połowę greckiego Akropolu przeniesioną w kieszeniach turystów, ogród zoologiczny, kościół Świętego Pawła i inne pamiątkowe gmachy. Powierzchowność miasta posępna, ani się może porównać ze złotym Paryżem. Domy tu wąskie i niezbyt wysokie, budowane z czerwonej lub surowej cegły, którą potem kopci dym, obmywa deszcz, co razem nadaje jej wszelkie pozory brudu. Place za to wspaniałe i obszerne. Wszędzie mnóstwo posągów Nelsona i Wellingtona, lwy pilnujące posągów – i na rogach policemeni (8) spokojni i nieruchomi także jak kamienne posągi. Miasto ruchliwe: miliony ludu na ulicach; fiakry, jednokonne keby, karety, omnibusy ciągną się nieprzerwanym łańcuchem po wszystkich większych ulicach. Około południa udaliśmy się do Hyde Parku. Tu tysiące kobiet i mężczyzn na koniach i mnóstwo odkrytych powozów. Twarze mężczyzn po większej części brzydkie, długie, o wyblakłych oczach; rzadko gdzie błękitna krew normandzka ujawnia się w regularnych rysach twarzy, pięknych, niebieskich oczach i jasnych włosach; kobiety jednak po największej części piękne, a raczej wszystkie piękne, ale te tylko, które teraz oto harcują na folblutach po szerokich i długich alejach parku. Twarze niektórych – to prawdziwe pomysły poetyczne: po prostu twarze to anielskie, jasne, spokojne, pogodne. Podobne, a raczej podobnie idealne widziałem tylko w rysunkach Grottgera. Trudno mi wypowiedzieć, do jakiego stopnia dochodzi tu tak zwana delikatność rysów. Zdaje się, że te pieszczone dziewczyny arystokratyczne nie z krwi i ciała się składają, ale z mieszaniny promieni słonecznych, mgły, blasków jutrzenki i duszy. Zdaje się, że tylko chwilowo zstąpiły na ziemię, aby poigrać wśród zieloności, a potem rozwiną skrzydła i ulecą jak ptaki – jak mewy za słońcem. Nigdy troska powszednia, nigdy znój, nigdy zwykła ziemska niedola nie zachmurzyły żadnej z tych jasnych twarzy. Praca dla nich ma znaczenie zabawy; otacza je przepych, życie wykwintne, ogładzone, wysokie, jak gdyby zawsze świąteczne. Te panny wszystkie zapewne są dobre – ależ bo i nie mogą być inne: nie zetknęły się ze złem, zaledwie słyszały o nim. Są to kwiaty rodzaju ludzkiego: kwitną – oto wszystko. To ich cel – i zasługa aż do chwili zamążpójścia. Potem wydają na świat dzieci, co jest także zasługą, i w ogóle, jak mówią ludzie znający angielskie społeczeństwo, są dobrymi żonami i matkami, co jeszcze jest zasługą; potem umierają i oczywiście idą do nieba, co już nie jest zasługą, ale nagrodą – i co im łatwiej przychodzi, bo w życiu prawie nie znały pokus i złego.

Można by nawet powiedzieć, że urodziły się po to, żeby za życia żyć szczęśliwie, a po śmierci otrzymać zbawienie. W swoim czasie Kalwin nie bez pewnej logiki powiedział, że ludzie przychodzący na świat są z góry wybrani lub potępieni. Widzieliśmy wybranki, ale i potępionych niedaleko szukać. W tym samym Hyde Parku stoi oparty o barierę jeden z wolnych obywateli Zjednoczonych Królestw. Przypatrzmy mu się; obywatel ten ma lat szesnaście, dziury na łokciach, czoło idioty, spróchniałe zęby i wystrzępione majtki. Ma także jakiś surdut jakiegoś koloru, ale nie ma za to koszuli.

– Gdzie twój ojciec? – pyta nasz przewodnik.

– W Botany Bay.

– A matka?

– Matka robi pudełka.

– A siostry?

Ma ich trzy, robią także pudełka; ma także dwóch braci po lat osiem, którzy robią pudełka, i jednego lat trzech, który pomaga je kleić.

W Anglii całe setki i tysiące ludzi żyją z tej pracy, a raczej głodem mrą z tej pracy.

Otóż i nasz potępiony! Matka jego chora, bo wszyscy, którzy dłużej robią pudełka, chorują; ojciec jego był zamiataczem ulicy, ale raz aresztowali go i wywieźli. Chłopak nie umie czytać i pisać, klnie za to nadzwyczaj wprawnie. Widać także, że trochę i pije, bo jak zimno, to dżin rozgrzewa.

– Czy umie też pacierz?

– Co? – pyta zdziwiony otworzywszy usta.

On tego nie umie, on umie robić pudełka, a to nie jego rzemiosło.

– Ale jeść ma ochotę?

Ma, ale nie ma pieniędzy, a ukraść się boi.

– Ale choćbyś się nie bał, to nie zrobiłbyś tego, bo to jest źle?

– Jużci źle, bo jak policja złapie, to trzeba do więzienia.

To dla niego przyczyna: inaczej by kradł.

– A sumienie, chłopcze?

– Co to jest? Czy to się je, czy to się pije?

Czego od niego chcą? On przecie tu stoi spokojnie i nikomu nie zawadza.

Oto mały obrazek. Ach! Ten wolny obywatel Zjednoczonych Królestw nie umie czytać, pisać, nie umie pacierza, nie wie, kim jest Bóg; myśli, że sumienie się jada albo pije; nie słyszał o cnocie; nie ma co jeść, pić i gdzie mieszkać, umie zaś robić pudełka. Tymczasem nędza mówi do niego: „Zabij!”, głód: „Ukradnij!”, chłód: „Upij się!”. Oto jego nauczyciele: innych nie ma. Czy ich posłucha? Tak: jak tylko przestanie się bać policji.

Ale co też ja mówię! Ten wolny obywatel Zjednoczonych Królestw ma przecież rozmaite prawa, z których może korzystać: habeas corpus; ma prawo głosowania; jego pełnomocnik będzie w swoim czasie przemawiał w Izbie Gmin. Co też ja mówię! Ten wolny obywatel jest nawet bogaty. A oto i ten Hyde Park to przecież własność publiczna, zatem własność i jego. A British Museum? A Pałac Kryształowy? A place, ogrody, gmachy publiczne? To wszystko jego. A przy tym on jest Anglikiem; do niego należą Indie, Australia, Kanada; on ma wojsko, flotę: to potentat prawdziwy. Ale czegóż tak drżysz na całym ciele, potentacie? Aha! On jest na czczo od onegdaj (9). Masz oto szylinga, biedaku: kup sobie co jeść.

Chłopak wytrzeszcza oczy. Szylinga?… Ależ on nigdy nie miał razem tyle pieniędzy! Szylinga? Potentat ogląda go z niedowierzaniem na wszystkie strony, następnie wydaje rodzaj radosnego wycia; chowa pieniądz do kieszeni, z której mu go żaden złodziej nie ukradnie, bo tą kieszenią są jego usta, i ucieka nie podziękowawszy nawet za datek.

A jednak ma Indie, Kanadę, Australię, pałace, ogrody! Straszne społeczne zagadnienie. Ale tymczasem bije godzina pierwsza. W parku robi się pusto, a w końcu zupełnie pusto. Czas wracać do domu. Mamy przed sobą odległość kilku mil angielskich (10), mały to jednak kłopot, bo z pomocą kolei podziemnych przebywa się przestrzeń w kilka minut. Czym dla Paryża są omnibusy jeżdżące na wszystkie i we wszystkie strony, tym dla Londynu podziemne koleje żelazne. Rozchodzą się pod całym miastem; biegną pod domami, pod ulicami, pod Tamizą. Przychodzimy nad jakąś obszerną jamą w kamienicy, w której to jamie widać schody wiodące na dół; kupujemy bilety i zszedłszy kilkadziesiąt stopni, znajdujemy się na obszernej stacji kolei żelaznej. Jedna lokomotywa odchodzi, druga, ta, która ma nas zabrać, właśnie się zbliża. Bilety nie kosztują nawet dziesięciu naszych groszy, ale mimo tak małej ceny kupiliśmy umyślnie do klasy trzeciej czy też drugiej, aby przypatrzyć się ludowi. Wsiadamy. W wagonie, dość zresztą nędznym i odrapanym, tłok. Tuż obok nas młoda Irlandka o rysach twarzy łagodnych i pięknych karmi piersią młodego fenianina, który wierzga nogami, od czasu zaś do czasu przestaje ssać, spogląda na obecnych, następnie krzywi się, zamyka oczy, otwiera usta i przyszykowawszy się w ten sposób, poczyna wrzeszczeć. Naprzeciw nas jakiś staruszek obiera pomarańcze z pomocą jednego, ale bardzo długiego i pięknej, zielonej barwy zęba; przy tym sapie tak, że obecni sądzą, iż przechodzi druga lokomotywa. Dalej robotnicy w niebieskich bluzach, wracający widocznie od roboty, palą fajki lub dla rozrywki zakładają jeden drugiemu nogi na kolana. Mdłe światełka lamp oświecają całą scenę. Pociąg biegnie jak szalony; lokomotywa huczy jako zwyczajnie w podziemiu. Powietrze jest duszne, napełnione wonią węgla i siarki: zaczyna nam braknąć oddechu. Przelatujemy jak wicher od stacji do stacji; jedni wysiadają, drudzy wsiadają. Nie wiem, gdzie jesteśmy i gdzie należy wysiąść. Przez chwilę w szybach wagonu mignęło światło dzienne, potem znów ciemno i coraz bardziej duszno, na koniec lokomotywa staje, wysiadamy i znów oddycham pełną piersią: jesteśmy na ulicy wśród białego dnia, sklepów, powozów, natłoku ludzi i deszczu.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: na całą szerokość; na oścież.

(2) Dawniej: biuraliści; urzędnicy.

(3) Chorążego; bosmana.

(4) Ustawa angielska zabraniająca aresztowania podejrzanego bez nakazu sądu.

(5) (Ang.) autochtonów.

(6) (Ang.) windą.

(7) (Ang.) w porządku.

(8) (Ang.) policjanci.

(9) Dawniej: przedwczoraj.

(10) Mila – tysiąc sześćset dziewięć metrów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Listy z podróży do Ameryki.