Listy z podróży do Ameryki. Rozdział pierwszy

W życiu literackim dzieje się wiele rzeczy tak nagłych a niespodziewanych jak śmierć, od której zastrzegamy się w suplikacjach lub asekurujemy w naszych towarzystwach ubezpieczeń. Co do mnie, jak prawdziwe dziecko wieku nie zwykłem się dziwić lada czemu i gdyby mi ktoś nawet powiedział, że: „Był młody, który wstrzemięźliwie pędził życie. Był stary, który nigdy nie łajał, nie zrzędził”, wówczas kiwnąwszy głową poprosiłbym tylko o dalszy ciąg tej dobrej bajki lub co najwięcej zakończyłbym ją tak, jak sam Krasicki: „Wszystko to być może. Prawda, jednakże ja to między bajki włożę”.

Lecz gdyby ten sam ktoś przyszedł do mnie w lutym i rzekł mi, że przy końcu marca przejadę Niemcy, Francję, całą długość Anglii; że przepłynę na wiosnę burzliwy Atlantyk, a następnie jak ptak na skrzydłach przelecę niezmierzone przestrzenie wielkiej kolei od Nowego Jorku do San Francisco i strząsnę proch z obuwia mego na brzegach Oceanu Spokojnego, temu odrzekłbym bez wahania:

– Przyjacielu! Pisuj artykuły polemiczne do „Kroniki Soblonowskiej”, albowiem widzę, że zmysły twoje nie są z tego świata.

Rzeczywiście: prędzej przypuszczałbym, prędzej uwierzyłbym, że wydadzą składkowy obiad dla mnie, na którym l’abbé (1) Wylizalski powie mówkę na moją cześć i zamianuje mnie p.o. zelanta (2) przy najmłodszej i najprzystojniejszej ze swoich owieczek; prędzej uwierzyłbym, że antychryst, jak mnie o tym zapewniała jedna z moich kuzynek z Wołynia, przyszedł już na świat; prędzej na koniec uwierzyłbym we wszystko niż w moją wycieczkę do Ameryki.

A jednak – oto jak to się stało.

Pewnego poranka przyszedłem do redakcji i wziąwszy do ręki jedno z naszych pism począłem je czytać. Było to jakoś w owym czasie, w którym odcinek (3) mój o zelantkach zjednał mi taką sympatię w niektórych sferach naszego społeczeństwa, że stałem się dla nich polnym marszałkiem wszelkich zastępów piekielnych. Zewsząd groziły mi niebezpieczeństwa. Chevalier Zielonogłowski, który już nieraz poprzednio wołał w celu ukarania mnie „szpadą ojców swoich”, o mały włos nie zabił mnie w pojedynku, ale nie zabił tylko dlatego, że nie wyzwał; hrabianka Pipi wydawała zawsze un petit cri (4) jak zraniony gołąb, ilekroć ujrzała moje nazwisko drukowane w którymkolwiek z pism warszawskich; w ciszy zaś każdego poranka dochodził mnie płacz świątobliwego oburzenia „Kroniki Soblonowskiej”. Ach! To nie piesek Milutek zginął „Kronice” ani ziarenko z różańca; żadne z jej dzieci nie zbłąkało się w lesie grzechów „Przeglądu Tygodniowego”; a jednak płakała ciągle jak owa panna, która:

„Słuchać wcale nie chciała,

Tylko ciągle płakała:

Mój zielony dzban,

Stłukł-ci mi go pan!”.

Niestety, nie mogę ukryć, że powodem owego płaczu byłem ja, a raczej znów ten mój nieszczęśliwy odcinek o matkach chrześcijańskich. Ja to stłukłem ów zielony dzban pełen słodkiej wody wzajemnej adoracji; ale czyż ja wiedziałem, że jeżeli matki chrześcijańskie cokolwiek czynią lub nie, to tylko dla zbawienia ich dusz? Nie wiedziałem! Mea culpa! (5) Za którą żałuję tu nawet w Ameryce.

Nic więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy i w owym piśmie, które zacząłem czytać wspomnianego poranka w redakcji, znalazłem także artykuł, który był względem mnie mniej więcej tym, czym jest przysłowiowa koza względem pochyłego drzewa. Autor największej (co do liczby stronic) powieści polskiej spojrzał w owym artykule a vol d’oiseau (6) na społeczeństwo i rozpłakał się rzewnie; potem siadłszy w swą łódkę pasterską żeglował po falach własnych łez ku opinii publicznej i zezując jednym okiem na Prusa, drugim na mnie, wołał na ludzi, że koniec świata jest bliski, że apokaliptyczne potwory zaczęły nie tylko chodzić po świecie, ale i pisywać odcinki, i że on pierwszy przepowiada to w swym piśmie, którego prenumerata wynosi: w Warszawie tyle a tyle, na prowincji tyle a tyle, kwartalnie tyle a tyle, miesięcznie tyle, etc.

Nie jestem jeszcze tak zepsuty, abym nie miał żałować za grzechy; przejęła mnie więc skrucha i począłem robić rachunek sumienia za siebie i za mego kolegę Prusa. Ach! Lista naszych grzechów była długa jak Bakałarze Adama Pługa. Namawialiśmy ludzi do zakładania straży ogniowych, szkółek, ochronek, jedwabnictwa, muzeów, resurs rzemieślniczych, ogrodów zoologicznych, spółek, banków, regulowania brzegów Wisły, do asenizacji, kanalizacji, giełd zbożowych. Nie dawaliśmy nikomu spokoju, jeździliśmy po komitetach, wołaliśmy o drogi bite; napadaliśmy na niewinne pograniczne spekulacje okowitą, tak jak gdyby system wolnego handlu nie był wyższym od celnego; nie dawaliśmy ani chwili odpoczynku zalegającym w opłatach członkom rozmaitych towarzystw, tak jakby godziło się marnować grosz ciężko zapracowany na Bóg wie jakie niepewne cele. Słowem, daliśmy się we znaki najspokojniejszym obywatelom naszego kraju, obywatelom, którzy są hamulcem niedozwalającym, aby wóz społeczny stoczył się w przepaść, hamulcem tak nawet silnym, że wóz społeczny nie tylko nie druzgocze się w kawałki po nieznanych drogach, ale stoi w miejscu, jak gdyby na cześć i chwałę komitetu szosowego ugrzązł w błocie na szosie pod Warszawą. Rozmyślałem tak tedy długo, a żal coraz większy i coraz większa skrucha ogarniała moje serce, gdy nagle usłyszałem swoje nazwisko wymówione w przedpokoju redakcyjnym. Ktoś pytał się woźnego, czy może widzieć się ze mną.

„Wielki Boże! – pomyślałem sobie. – To zapewne chevalier Zielonogłowski ze «szpadą ojców swoich»”.

I zdjął mnie strach przed „szpadą ojców” kawalera Zielonogłowskiego. „Co to będzie? Co to będzie?” – pytałem się sam siebie.

Tymczasem drzwi otworzyły się. Do redakcji wszedł jakiś dżentelmen mający koło sześciu stóp (7) wzrostu, ze wspaniałą jasną brodą.

– Czy z panem Litwosem mam honor mówić? – spytał niskim, basowym głosem, który przypominał mi ryk lwa.

– Czym panu mogę służyć? – odpowiedziałem z uprzejmym pośpiechem, robiąc rękoma z tyłu rozpaczliwe wysilenia, aby dostać się do laski stojącej w kącie, która jak na złość zsunęła się właśnie na ziemię.

– Czy to pan pisuje „Chwilę obecną”?

„Stało się!” – pomyślałem.

– To jest… właściwie… Bo to widzi pan, czasami reporterzy przynoszą mi mylne fakty… Ale z kimże mam honor?

– Jestem X z Poznańskiego.

Odetchnąłem, albowiem nigdy nic nie pisałem o Poznańskiem.

– A więc pan z Poznańskiego?

– Tak, panie.

– Ach! To właśnie cieszy mnie niewymownie.

– Widzę, że pan nie bardzo kocha warszawiaków.

– Owszem, panie. Tylko bez wzajemności.

– Otóż przyszedłem spytać, czy panowie macie jakieś stosunki z Ameryką?

– Nie mogę panu ukryć – odpowiedziałem ze spuszczonymi oczyma – że nasza gazeta liczy tam kilka tysięcy prenumeratorów.

– Aż tylu?

– O, tak! Między innymi prezydent Grant pilnie studiuje naszą politykę.

– Nie chodzi mi o tak wysokie stosunki. Ja, panie, wyjeżdżam do Stanów Zjednoczonych pojutrze i chciałbym od panów dostać list do pana Horaina. Czy pan zna pana Horaina?

– Oh! Doskonale… Od trzech lat.

Mówiąc nawiasem, czytałem wszystkie listy pana Horaina, ale jego samego nie widziałem nigdy w życiu.

– Więc pan go zna od trzech lat? Ależ mnie się zdaje, że on od czterech lat mieszka w Ameryce?

– Omyliłem się: znam go od sześciu lat.

– Owóż prosiłbym panów o list do niego. Ja chcę tam kupić kawał gruntu i osiedlić się. Moja żona słaba, potrzebuje ciepłego klimatu, a tam, słyszę, ciepło.

– Jak gdzie. Ale przecież i we Włoszech ciepło.

– Ciepło, ale drogo; tymczasem tam, słyszę, ziemię darmo dają, tylko się trzeba strzec, żeby nie okpili, bo to chytry naród. Owóż pan Horain, jako człowiek miejscowy, pomoże mi i powie, komu ufać, komu nie. A przy tym i ja się z nim potrafię rozmówić, bo to ja po angielsku… jakoś nie ten… tego…

– Dobrze. Damy panu listy do pana Horaina.

– A pan sam się na wystawę nie wybierze?

– Ja? Poczekaj no pan… Jeszcze się nad tym nie zastanowiłem… Zaraz… Wybiorę się, nie wybiorę, wybiorę, nie wybiorę… wybiorę… Tak jest! Jadę, panie.

– A to pan jedź teraz ze mną: będzie nam obydwóm raźniej.

– A która teraz godzina?

– Samo południe.

– O drugiej jadam obiad, mam więc dwie godziny czasu do namysłu. Przyjdź pan na obiad, będę zdecydowany.

– Dobrze. Żegnam pana!

– Kłaniam się panu serdecznie. Pani dobrodziejce moje uszanowanie!

Zostałem sam.

Godzina pierwsza po południu uderzyła na naszym zakatarzonym zegarze, a ja, siedząc na tym samym miejscu, rozmyślałem jeszcze: „Jechać czy nie jechać?”, jak Hamlet nad swoim: „Być czy nie być”. Ale jeżeli nie pojadę, cóż będę robił? Będę pisywał po nocach?… Ależ i w Ameryce mogę pisywać także. Co więcej, doktor zalecił mi, żebym nie pisywał po nocach; a ponieważ w Ameryce właśnie wtedy wypada noc, kiedy u nas dzień, zatem pisywać w Ameryce w nocy jest to pisywać w Europie we dnie, czyli: jechać do Ameryki jest to wypełniać polecenie swego doktora. Dalej: jeśli pojadę, nie będę robił korekty własnych utworów, czyli nie będę ich czytywał…

To także coś znaczy.

Na koniec: co mi tu pozostaje w Warszawie? Ożenić się? „Ach! Na piramidzie raz odebrałem list, że za mąż idzie!” A przy tym ów un petit cri zranionego gołębia, który wydaje hrabianka Pipi na widok mego nazwiska, odebrał mi wszelką nadzieję. Zresztą aplikowałem ja, biedny człowiek, o urząd i rangę męża dość długo, lecz cóż? Ofiarowywano mi czasem małe gratyfikacje, na stały jednak etat nigdy przejść nie mogłem. Nie! To nie dla mnie, zwłaszcza po owym ostatnim przeklętym odcinku, po którym na samo wspomnienie o mnie wszystkie matki z bractwa przejmuje całkiem pozaświatowy dreszcz zgrozy jak na wspomnienie węża, który namówił Ewę, żeby wyciągnęła rękę, urwała jabłko i sama jadła, i dała mężowi swemu. Mój Boże! Czyż ja kiedykolwiek w życiu namawiałem jaką Ewę, aby urwała jabłko i sama jadła, a zwłaszcza aby dała mężowi swemu! Ale stało się. Czynów dokonanych, z progu przeszłości, jak mówi Deotyma, sam Bóg nie odwoła. Stało się. Nie ożenię się nigdy. Ergo, cóż mi więcej pozostaje?

Majątek? Nie zrobię go nigdy. Długi? Narobiłem ich już. To ostatnie wspomnienie zdecydowało mnie. Eh! Co tam! Jadę do Ameryki.

W każdym razie, przecie nie wyjeżdżam na zawsze. Zobaczę morza, stepy, miasta, kraje, nowych ludzi, czerwonoskórych Indian, stada dzikich bawołów, niedźwiedzie, jaguary, amerykańskie humbugi (8), a przy tym może jakaś jasnowłosa miss (9)… Wbrew ogólnej opinii zawsze utrzymywałem, że jestem przystojny.

O godzinie drugiej poszedłem na obiad. Mój nowy znajomy czekał już mnie.

– No i cóż pan postanowiłeś?

– Postanowiłem zjeść obiad.

– A potem?

– Potem udać się do gospodarza domu, aby wydał świadectwo paszportowe, że przeciw memu wyjazdowi nie zachodzą żadne przeszkody; następnie podać się o paszport, uzyskać zaświadczenie, że całe życie byłem spokojnym safandułą, który płaciłby najregularniej podatki, gdyby posiadał jaką nieruchomość, i który prócz pewnych, dość zresztą hałaśliwych, zajść z gospodarzem domu, nie miał żadnych innych, że choćby jeszcze i dlatego, że jest nieżonaty.

– I czy pan uzyska paszport na czas?

– Pewno nie. W takim razie czekaj pan na mnie.

– Dobrze, ale w Bremie.

Po tej rozmowie, tegoż samego dnia jeszcze począłem robić starania o paszport. Człowiek, który wyjeżdża do Ameryki, jest jeszcze u nas rzadkością. Wyobrażam sobie nawet, że po powrocie, w powiecie łukowskim, z którym łączą mnie liczne stosunki, przynajmniej przez miesiąc będą mnie uważać za rodzaj powiatowego Ferdynanda Corteza. Mój dziad nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, raz jeden tylko za dni swych był w Puławach, a raz w Królewcu, i miał o czym opowiadać przez całe życie. Dziś minęły te piękne dni Aranjuezu (10); ale Ameryka ma jeszcze swój urok, dlatego po biurach patrzono na mnie jak na jakiś osobliwszy okaz zoologiczny; miejscami zaś zadawano mi nawet pytania świadczące, że geografia należy u nas do nauk najbardziej rozpowszechnionych.

– To, panie, przez morze się jedzie do Ameryki?

– Zdaje mi się; wiem, że kolej jeszcze nie skończona.

Dzięki Ameryce i dzięki szczególniejszemu zainteresowaniu, jaki ta część świata budzi w naszych władzach municypalnych, uzyskałem paszport dość prędko. Pozostawało go tylko zawizować u konsula.

– Nie potrzeba – mówił mi jeden z moich przyjaciół.

Ale ja nie zaniechałem zamiaru. Jak to, ja bym miał pozbawiać przyjemności konsulat zawizowania może pierwszego i ostatniego paszportu? Miałbym mu stawać na przeszkodzie w wypełnieniu jedynej może czynności urzędowej? Wiedziałem wprawdzie, że za wizę trzeba płacić, ale wiedziałem również, że gdybym się bardzo uparł, to jeszcze konsulat byłby mi dopłacił za rzadką sposobność, jakiej mu dostarczyłem.

Udałem się tedy do konsula, którego szczęśliwie zastałem w biurze.

– Mego sekretarza nie ma – rzekł mi. – Zechciej pan potrudzić się po trzeciej. Schowałem paszport do kieszeni.

– Nie mogę – odpowiedziałem. – Wyjeżdżam o drugiej; muszę się tedy obejść bez wizy.

Mój interlokutor zbladł.

Pierwsza wiza dla konsula – to tak, jak pierwsza długa suknia dla podlotka, jak pierwszy meszek nad ustami dla młodzieńca, jak pierwszy drukowany artykuł dla literackiego embriona, jak pierwsze szlify dla podoficera, jak pierwszy pocałunek i pierwsze „kocham cię” dla pensjonarki.

A tu sposobność owej pierwszej wizy była i mogła przeminąć, może na zawsze!

– Panie – rzekł mi więc konsul – nie będę czekał na sekretarza, niech go tam diabli wezmą; dawaj pan paszport, zawizuję sam, byle prędzej.

Dałem więc paszport.

Interlokutor mój wyciągnął z biurka ogromną szufladę i wydobył z niej takie mnóstwo pieczęci, puszek z farbą, opłatków, laków, że wystarczyłoby tego dla zawizowania wszystkich paszportów z całych Stanów Zjednoczonych.

Ale każdy debiut ma swoje strony rozkoszne, ma jednak i przykre. Nieraz, gdy dwóch chłopców bawi się w woźnicę i w konia, woźnica nie umie powozić, koń musi go uczyć. Po niejakiej chwili konsul począł się namyślać i drapać w głowę.

– Panu o prostą wizę chodzi? – spytał.

– Tak, byle w dobrym gatunku.

– Hm!… Diabli nadali tyle tych pieczęci.

– Palnij pan pierwszą lepszą.

– Ale to trzeba na końcu paszportu?

– Najlepiej trzymać się środka. W Stanach Zjednoczonych są tylko dwie partie: demokratyczna i republikańska, a nie ma trzeciej, dlatego jest źle.

– A tak! Tak!

– A pan do jakiej partii należy? – spytałem znienacka.

– Ja?… Tego… Jakże się nazywa?… Mam przecie gdzieś zapisane, ale na pamięć…

– A cóż, wiza skończona?

– Zaraz, zaraz. Diab… nadali te pieczęcie! E! Wie pan co? Kropniemy największą, zawsze to nie zawadzi.

– Kropnijmy największą.

Konsul wydobył z szuflady coś na kształt tarana do wbijania pali w Wiśle.

– A toż to prześcieradło można by tym zawizować! – rzekłem.

– To nic, poradzimy… O, dla Boga, a to istotnie ciężkie!

– Może panu pomóc? Raz, dwa, trzy… Hoop! Siup!

Rozległ się głuchy łoskot stołu, na który padła pieczęć. Zdawało się, że mój paszport krzyknął: „O Jezu!”. Schowałem go do kieszeni i wyszedłem.

Była godzina dwunasta w południe, o wpół do trzeciej miałem wyruszyć, ale przedtem musiałem iść na pożegnalny obiad, który za grosz wdowi wyprawiała dla mnie brać literacka. Wyznaję, że co do tego obiadu miałem pewne obawy. Chodziło mi o to, czy dobre serca koleżeńskie nie będą mnie kanonizować na wielkiego człowieka i czy nie będzie czasem takich mówek, jak ta, którą raz słyszałem na cześć pewnego literata przybyłego z Poznania, której początek podaję:

„Panowie! Nie myślcie, żebym tu, w gronie kolegów, chciał mówić o Platonie lub Heraklicie. Nie wspomnę także o Nabuchodonozorze, ale… Co to ja chciałem mówić?… (Brawo!) Ale od czasu, jak te wieki okryte pleśnią wieków. (Głos z prawej strony: „Było już o wiekach!”). Mówca: Ja panu nie przeszkadzam, kiedy pan mówisz! O czym to mówiłem? Aha! O pleśni wieków!… Kiedy więc Platon już powiedział… że tego… panie… właśnie! Nic więc dziwnego, że wniosę toast za zdrowie Platona… Nie! Chciałem powiedzieć: kolegi naszego Teodora, który… panowie! Który… panowie! Który… panowie!… To właśnie, co chciałem wyrazić… (Brawo! Brawo!)”.

Oczywista rzecz, że gdybym ja był panem Teodorem, przestraszony własną wielkością rozum mój nie zdobyłby się na równie wymowną odpowiedź i dowiódłbym swoim kolegom, że jestem jeszcze gorszym mówcą niż literatem. Na szczęście jednak, na owym obiedzie, o którym wspominałem, więcej było wina niż mów; skutkiem czego, kiedy jechałem po obiedzie na dworzec kolejowy, świat wydał mi się bardzo pięknym zjawiskiem, Warszawa – najczystszym i najporządniejszym miastem na świecie, kobiety – szalenie ładne, bruki – nadzwyczajnie wygodne, i gdyby nie przykre zajście, jakie miałem z własną torbą podróżną wiszącą mi przez plecy, chwile owe policzyłbym do najpiękniejszych w moim życiu. Ale zajście to z własną torbą popsuło mi trochę humor. Wiedziałem, że torba wisi na mnie i że jej nie zgubiłem, trzeba jednak było, że gdy chciałem wydobyć z niej pieniądze i przechyliłem się na lewą stronę, moja torba uciekła mi na prawą, gdy ja na prawą – moja torba na lewą. Gonić kogoś na własnych plecach jest fizycznym niepodobieństwem, dlatego opuściłem ręce i myślałem sobie: „Stało się! Nie pojadę do Ameryki”. Szczęściem, dobre dusze pomogły mi i w tym kłopocie.

Wsiadłem wreszcie do wagonu, lokomotywa świsnęła i wkrótce przez mgłę i dym tylko widziałem kochane twarze, goniące mnie spojrzenia i ręce powiewające chustkami.

Pogoda była piękna; jakkolwiek luty jeszcze, czuć było w powietrzu oddech wiosenny. Wkrótce w wagonach zrobiło się tak gorąco, że niepodobna było wysiedzieć. Wagony nasze, jak wiadomo, ogrzewane są od spodu siedzeń, skutkiem czego od czasu do czasu zdawało mi się, że jestem imbrykiem siedzącym na samowarze.

– Ciepło, panie, co? – rzekł do mnie nader okrągły staruszek, jedyny mój towarzysz w wagonie, który nie mogąc wytrzymać unosił się ciągle na siedzeniu.

– O, ciepło!

– Pewno rozboli mnie głowa.

– Głowa? A to już chyba par esprit de contradiction (11) – odparłem.

W Aleksandrowie zrobiła się noc, a wkrótce stała się tak ciemną, jak zakład pana Łajki w Warszawie lub jak styl jednego z moich przyjaciół, którego nazwiska nie wymieniam, bo nie lubię nikogo chwalić w oczy. Towarzysz mój zasnął i sapał jak gumowa poduszka nadymana powietrzem, z której ktoś takowe wypuszcza. Ja usnąłem także, marząc o Warszawie i o tych, których w niej zostawiłem; usnąłem zaś tak dobrze, że nie obudziłem się aż w Toruniu, gdzie rewidują wagony.

– Pan ma parę nowych butów – rzekł do mnie pruski celny urzędnik.

– Czyż pan chciałeś, żeby wszyscy u nas w dziurawych już chodzili? – odpowiedziałem.

Niemiec pomyślał trochę. Może pomyślał: „Przyjdzie czas i na to” – i zamknął mój kuferek. Wróciłem do wagonu i usnąwszy znowu, spałem aż do rana, tj. aż do przybycia do Berlina. Ranek był: dopiero świtanie. Na ulicach pustki. Tu i ówdzie widać było wózki ciągnięte przez psy, które mimo tego, że spotykają się ciągle, nie pomijają żadnej sposobności, aby oburzyć się wzajem na siebie nadzwyczajnie. Ogromne miasto, znane mi już zresztą, na wpół uśpione jeszcze, migało w różanych blaskach zorzy przed mymi oczyma. Przejechałem ze wschodniego bahnhofu (12) na Lehrter Bahnhof. Było blisko dwie godziny czasu do odejścia pociągu, wyszedłem więc przed dworzec i począłem rozglądać się na wszystkie strony. Z daleka widziałem snujące się tu i ówdzie małe oddziałki żołnierzy w hełmach ze złoconymi ostrzami, spokojnych i surowych, jak dawni legioniści rzymscy. Patrząc na ich kroki, miarowe i jednostajne, na mechaniczne poruszenia głów, rąk i nóg, można by wziąć ich za machiny bezwłasnowolne ponakręcane jednym kluczem. Jakoż i są to machiny, dla których kluczem i motorem jest wola wyższa, nieodgadniona nigdy, groźna, chmurna, kryjąca w fałdach togi wojnę i pożogę.

Na prawo błyszczał w promieniach wschodzącego słońca posąg Zwycięstwa, ciężki, niezgrabny, trywialny, podobny do wrony, która przypadkiem usiadła na słupie w Berlinie i gotuje się odlecieć.

Czy odleci i gdzie odleci?

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Fr.) ojciec.

(2) Dawniej: zagorzałego obrońcy; zwolennika.

(3) Tu: artykuł.

(4) (Fr.) tu: zew; odgłos.

(5) (Łac.) moja wina.

(6) (Fr.) tu: z lotu ptaka.

(7) Stopa – ponad trzydzieści centymetrów.

(8) Bardzo rozreklamowane sprawy, które po pewnym czasie okazują się oszustwem.

(9) (Ang.) panna.

(10) Aranjuez – letnia rezydencja królów hiszpańskich.

(11) (Fr.) przewrotnie.

(12) (Niem.) dworca.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Listy z podróży do Ameryki.