Listy z podróży do Ameryki. Rozdział piąty

Pod wieczór dnia 23 wsiedliśmy na okręt Germanicus, który miał nas zawieźć do Ameryki.

W poprzednim liście wspomniałem, że jest to jeden z najpotężniejszych parowców linii White Star, utrzymujący komunikację między Liverpoolem a Nowym Jorkiem. Fale Morza Irlandzkiego zaledwie cokolwiek kołysały olbrzymim statkiem, tym bardziej że i pogoda była piękna. Po dwu- lub trzygodzinnej jeździe ściemniło się. Brzeg irlandzki, wzdłuż którego płynęliśmy na południe, coraz bardziej osłaniał się mgłą i rozpływał w ciemnej dali, na koniec zmącił się zupełnie z morzem, niebem i nocą – i zniknął. Chwilami tylko połyskiwały czerwone i zielone światła latarni, które zdawały się palić w powietrzu; wreszcie i one pogrążyły się w ciemnościach, a naokoło bielały tylko zapienione szeregi grzbietów fal idących jedna za drugą z nieskończoności.

Nazajutrz rano przybiliśmy do Queenstown, portu leżącego na samym południowym cyplu Irlandii, skąd już prosto na zachód mieliśmy się puścić do Nowego Jorku. Queenstown jest to ogromny port, a zarazem – jak mnie zapewniali z dumą Anglicy – niezdobyta forteca, chociaż sądzę, iż niezdobyta jest głównie dlatego, że nikt jej nigdy nie zdobywał, a zatem i nie zdobył, na mocy czego nasz Ozorków również za niezdobytą warownię poczytywać by można. Ale jak pomiędzy naszymi miastami każde ma jakąś osobliwszą sławę, skutkiem której mieszkańcy ich mówią: „u nas, panie, w Płońsku”, „u nas, w Kozienicach” lub: „u nas, w Przytyku, to, panie, znajduje się to i owo” – a mówią z taką dumą, jak gdyby: „chez nous a Paris” (1) – tak i Queenstown odznacza się tym, że stanowi wrota oceanu. Tu kończy się Morze Irlandzkie, a zaczyna się Atlantyk, i z tego powodu prawie wszystkie okręty idące z Anglii do Ameryki i odwrotnie mają tu swój kilkugodzinny przystanek.

Nasz okręt również zarzucił opodal od brzegu kotwicę i potężnym gwizdaniem oznajmił miastu swoje przybycie. Mały parowiec przywiózł nam nowych pasażerów, a po największej części emigrantów, którzy cisnęli się na pokład z żonami, z dziećmi, z pakunkami, z biedą i z nadzieją, że ową biedę utopią w morzu w czasie podróży. Rozpoczęło się wyładowywanie pakunków i towarów z małego statku na wielki, przy czym rzucano pakami tak, iż zdawało się, że będą gwałtu krzyczeć. Na małym parowcu znajdowało się także kilku przekupniów. Jakaś młoda dziewczyna z ładnymi, niebieskimi oczyma i koszykiem pomarańcz w ręku wykrzykiwała wniebogłosy pochwały swego towaru, odpowiadając jednocześnie na dowcipy, jakie jej wraz z szylingami przesyłano z wysokości naszego statku, który przynajmniej o trzy piętra przenosił przybyłego Pigmejczyka. Był to widok bardzo ożywiony: majtkowie wypakowując kufry krzyczeli i klęli, dziewczyna rzucała z dołu gradem swoje pomarańcze, nie pytając się, czy ich kto chce, czy nie chce, młodzi zaś dżentelmeni rzucali jej pieniądze, za którymi latała po całym pokładzie, śmiejąc się i tańcząc. Czasem ciskano jej i skórki pomarańczowe, które chwytała z równie dobrym humorem i wesołością.

Wreszcie mały parowiec wysadził wszystkich swoich pasażerów i pakunki, po czym zabrał listy z naszego statku, wrzasnął wniebogłosy i odpłynął. Nie było podróżnego, który by nie przesłał listu na ląd; kto bowiem puszcza się wiosenną porą na ocean, nigdy nie może powiedzieć, czy będzie jeszcze oglądał tych, których żegnał; każdy więc pragnie przesłać choćby jeszcze jedno małe addio (2), „Pamiętaj, póki nie zapomnisz!” lub: „Pisuj do mnie na Berdyczów!”. Wszystkie twarze były poważne i uroczyste, a kto nawet nie miał powagi i uroczystości w duszy, ten starał się ubrać w ich pozory. Ludzie lubią takie położenia, jakie w zwyczajnym życiu widuje się tylko w operach. Zresztą puszczając się na ocean, każdy głupiec wydaje się samemu sobie poetycznym i co najmniej Childe Haroldem, a zatem: „Bywaj mi zdrów, kraju kochany!”.

Istotnie, świsnęły wiatry, zaszumiały bałwany, zaświergotało morskie ptactwo; Germanicus podniósł kotwicę i po chwili chwiał się już na ogromnych falach oceanu. Pasażerowie poczynają biegać po całym statku, zaglądać wszędzie, przypatrywać się każdej jego śrubce; po czym upewniają się wzajemnie, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Każdy mniej więcej w strachu, a wszędy słychać następujące rozmowy:

– Ależ to statek, daj go katu!

– Ho! Panie, on bije wszystkie Cunary.

– Na tej linii nie było jeszcze żadnego wypadku.

– I pewno nie będzie: mamy przewyborną pogodę.

– Widziałeś pan sternika? Stary wilk? Co?

– Mówią, że i nasz kapitan bardzo doświadczony marynarz. On podobno woził królową.

Nieprawda, nikt nie mówił, że nasz kapitan jest doświadczony marynarz i że woził królową, ale zadający to pytanie jest w strachu, zadaje je więc dlatego, że ma nadzieję, iż mu ktoś na nie odpowie twierdząco. Zresztą pogoda istotnie trwa, statek kołysze się niewiele, wszyscy więc nabierają zaufania, niektórzy nawet objawiają głośno, że gotowi są zrozumieć wszystko, ale nie rozumieją obawy morza.

Kołysanie swoją drogą ma miejsce, tylko statek jest tak wielki, że tego nie czuć. Stojąc jednak ku tyłowi okrętu, można doskonale dostrzec, jak przód jego to zsuwa się po pochyłości wodnej na dół, to znowu podnosi się ociężale do góry. Za statkiem leci kilkanaście mew, które raz w raz rzucają się na wodę, gdy z kuchni okrętowej wyrzucą coś przez okno. Około godziny pierwszej po południu w salonie jadalnym i po korytarzach, gdzie są kajuty, odzywa się barbarzyński głos gongu, czyli tam- -tama, zwołujący pasażerów na lunch (3). Siadamy do stołu. Tu znowu rozpoczyna się dla mnie bieda z angielszczyzną. Nie rozumiem jadłospisu i nie wiem, co sobie kazać dać jeść. Przychodzi steward, czyli lokaj okrętowy. Jest to stara i wyschła jak wosk mumia ubrana we frak i biały krawat. Mumia ta staje nade mną, zamyka oczy, otwiera usta, pokazuje żółte zęby i zaczyna coś mówić, a raczej skrzypieć mechanicznie jak blaszana chorągiewka, którą porusza wiatr. Niewiele myśląc pokazuję jej na karcie jakąś potrawę, której nazwa angielska podobała mi się więcej od innych z powodu swego brzmienia. Mumia odchodzi, następnie powraca i przynosi mi morele. Chciałem zupy, wszyscy jedzą zupę, ale cóż robić? Zabieram się do moreli.

Po morelach nieubłagany los zsyła mi ser, po serze pomidory, po pomidorach tartą bułkę. Zjadam to wszystko; na deser zaś dowiaduję się, że siedzący koło mnie podlotek umie po francusku i że mógł mi służyć za tłumacza w moich utrapieniach. Zamawiam więc sobie jego pomoc i łaskę na przyszłość, po czym lunch kończy się i wychodzimy na pokład. Już wstając od obiadu uczułem, że wiatr musiał się zwiększyć. Idąc wzdłuż stołów ku drzwiom tego ogromnego salonu, oświeconego przynajmniej trzydziestoma okrągłymi oknami, trzeba się było od czasu do czasu chwytać krzeseł, które przymocowane są do podłogi, ale mogą się obracać. Na pokładzie zastaję już liczne grono pasażerów, którzy przypatrują się sobie wzajemnie i próbują rozmawiać, oczywiście nie o czym innym, jak o pogodzie, która to rozmowa na statku bynajmniej nie jest tak czczą i błahą, jak na lądzie.

Ale tymczasem statek zaczyna się coraz lepiej kołysać. Po upływie półgodziny jedna z dam, która dotąd rozmawiała najweselej, nagle wstaje, spogląda obłąkanymi oczyma naokoło, mówi przygnębionym głosem: „O Boże! Boże!”, po czym zbiega szybko po schodach na korytarz prowadzący do kajut. Za nią wkrótce podąża druga i trzecia, po nich mężczyźni; pokład staje się coraz bardziej pusty; na koniec na pobojowisku zostaje tylko kilka osób trwalszej natury, między którymi liczę się ja, mój towarzysz, jakiś doktor z rudymi faworytami i młoda para amerykańska: mąż podobny do Otella, żona – do anioła.

Zawieramy ze sobą znajomość. Na szczęście, i doktor, i młoda para umieją po francusku. Oczywiście rozmawiamy tylko o morzu i przypadłościach żeglugi. Po niejakiej chwili Otello pyta mnie:

– Pan dużo podróżował po morzu?

– Jadę pierwszy raz, ale dotąd nic mi nie jest. A pan?

– O! Ja znam się z morzem i moja żona także.

– Ależ zaczyna się kołysać nie na żarty!

– To mnie mało obchodzi – odpowiada Otello, a po niejakiej chwili zaś dodaje: – Myślę jednak, że musiałem zjeść coś niezdrowego…

– Istotnie uważam, że pan pobladł.

– O! Ale to przejdzie. Tu na pokładzie najlepiej… ani myślę schodzić na dół!

– Noc będziemy mieli piękną?

– Bardzo piękną… Niezawodnie zjadłem coś niezdrowego.

– Świeże powietrze pana wyleczy.

– Jednakże…

Tu Otello składa tak niezbite dowody, że musiał zjeść coś niezdrowego, iż nie pozostaje mu nic, jak tylko zejść na dół i położyć się do łóżka. Na pokładzie zostaje nas troje. Poczynam jednak czuć zawrót głowy, ale zapalam cygaro, które przynosi mi ulgę. Doktor rozmawia z moim towarzyszem, ja z młodą lady (4). Uważam jednak, że zaczynam głupieć, skutkiem czego rozmowa nie klei się, jakkolwiek młoda lady jest bardzo ładna. Tymczasem zaczyna ściemniać się; majtkowie ściągają wielki żagiel na przedzie okrętu i ciągnąc w kilkunastu linę wołają żałosnym głosem: „Ooo-ho!”.

– Pójdziemy zobaczyć – mówi do mnie młoda lady.

Idziemy tedy zobaczyć; ale w pół drogi lady zatrzymuje się i spogląda na mnie tak szczególnym wzrokiem, że krew rzuca mi się do twarzy. W jej oczach widać czułość i omdlenie, policzki jej bledną i rumienią się, chce coś mówić i jakby nie śmie, ale przewraca oczyma jak heroina na scenie. Boże wielki! Co to się znaczy? Myślę sobie… Czyżby?… Ale nie, to byłoby zbyt nagle, zbyt po amerykańsku. Jednakże!…

– Panie… – szepcze słabnącym głosem młoda lady.

– Pani! Dwie dusze jak nasze…

– Oh! Oh! – przerywa młoda dama.

– Dwie dusze jak nasze…

– Śliwek, śliwek jak najprędzej!

Wiadro zimnej wody, wylane na głowę, nie ostudziłoby mnie tak skutecznie, jak to jedno małe słowo: „Śliwek!”. Jeszcze w Liverpoolu wdowa Clynton mówiła mi, że najdzielniejszym lekarstwem na chorobę morską są suszone śliwki. Więc to ten powód? Oby ocean pochłonął wszystkie śliwki z obu półkuli ziemskich! Ja myślałem… Ale cóż robić? Biegnę tedy do stewarda po śliwki i po chwili wracam z pełnym talerzem: młodej lady nie zastaję już jednak na pokładzie.

Tymczasem chiński tam-tam daje znać, że czas na obiad. Karmią nas wspaniale, ale do obiadu nie siada już ani pół tyle osób, co do południowego lunchu. Mojego podlotka nie ma także. Po prawej stronie ode mnie siedzi natomiast jakiś kapitan okrętowy, którego statek rozbił się na brzegach Anglii. Jest to człowiek dwa razy grubszy od zwykłego chrześcijanina; ale ta bryła łoju mówi nadzwyczaj cienko i je tyle, że połowa tego wystarczyłaby dla całej załogi okrętowej. Rzekłbyś, jest to waliza służąca jako skład żywności. Apetyt ten jedna mu szczególniejsze poważanie w oczach naszej starej mumii, która usługuje mu dwa razy staranniej niż mnie.

Obiad trwa w milczeniu i kończy się w milczeniu przerywanym tylko skrzypieniem filarów podpierających sufit dining roomu (5), które służą zarazem za szafy do książek; czasem znów fala z łoskotem zalewa okna, to z prawej, to z lewej strony salonu. Wszystkie twarze są smutne i blade. Siedzący naprzeciwko kapitana jakiś dżentelmen uderza szklanką o stół i mówi:

– Pomorek na taką pogodę!

– Pogoda jest piękna – piszczy cienkim głosem waliza – ale w nocy lub jutro rano będzie burza.

Po czym napełnia usta połową ogromnego homara i twarz jej przybiera wyraz nieopisanego szczęścia.

Uważam, że na dole, w salonie, daleko mi się więcej w głowie kręci niż na górnym pokładzie; uważam także, iż mój umysł z każdą godziną tępieje coraz bardziej; dlatego natychmiast po czarnej kawie wybiegam znowu na pokład. Ciemno jest już zupełnie. Silny wiatr łopocze w żagle, na całym okręcie słychać żałosne „Ooo-ho!” majtków. Ocean zaś szumi złowrogo. Z mroku i z oddalenia dobywają się jakieś jakby ogromne a smutne jęki i westchnienia. Fala za falą uderza ciężko o wysokie boki statku, który zdaje się stękać, ale płynie naprzód. Jest to widok wspaniały, choć złowrogi. Ta ciemność i nieskończona przestrzeń wodna ma w sobie coś mistycznego. Umysł przeraża się ogromem, który go otacza, i wije w sobie; dusza odczuwa wrażenia, ale nimi nie włada. Chwilami zdaje mi się, że z ciemności ktoś zawołał na mnie po imieniu. Gubię wzrok w przestrzeni i próbuję myśleć i wspominać, ale nie klei się: moje własne myślątka wydają mi się rozproszone, błahe, zwietrzałe i tak marne, jak nigdy; na stosunki, którymi zajmowałem się jakby wielkimi sprawami w rodzinnym mieście, mimo woli spoglądam niby przez odwrotny koniec lunety. Przychodzi wreszcie zapomnienie i utrata świadomości: zlewam się z otoczeniem i przestaję istnieć odrębnie. Dla zmęczonych ludzi ma to taki urok, jak bardzo głęboki sen albo jeśli kto nawet woli: śmierć. Żałosne „Ooo-ho!” majtków rozlega się ciągle: ciągną tam znów jakieś liny, a w pomroku widzę czarne ich sylwetki pochylające się i prostujące jednocześnie. Wielkie kominy zaczynają wyrzucać deszcze czerwonych i złotych iskier; na przednim maszcie wiszą latarnie, które to zniżają się, to podnoszą w takt ze statkiem. Wnętrze okrętu pełne jest światła. O godzinie dziesiątej schodzę na dół, ale po drodze wstępuję jeszcze do smoking roomu, to jest do pokoju przeznaczonego dla palaczy. Kilkunastu dżentelmenów siedzi tu naokoło na kanapkach pod ścianami, z nogami pozakładanymi na stół i kapeluszami ponasuwanymi na tył głowy. Niektórzy grają w karty, inni spluwają nadzwyczaj celnie i daleko w ogromne fajansowe spluwaczki, których pełno stoi na podłodze. Atmosfera zadymiona, cały zaś pokój ma pozory knajpy niemieckiej, w której ludzie dla wygody zdejmują buty. Żal mi się zrobiło mojej ciszy i samotności na pokładzie, ale wracać tam było już zbyt późno; dlatego zszedłem do kajuty… Nasza kajuta jest to mały pokoik mający nie więcej jak cztery łokcie (6) kwadratowe przestrzeni; przy jednej ścianie przymocowane są, jedno nad drugim, dwa łóżka, a raczej dwie głębokie szuflady z wysokimi bokami, które nie pozwalają wypaść śpiącemu w czasie kołysania statku; przy drugiej ścianie stoi czerwona aksamitna sofka, między sofką a łóżkiem umywalnia – i oto wszystko. Cała kabina schludna, wykwintna nawet, ale mała. Dama, która by, jak mówi pan Dickens, wskutek skromności niewieściej spodziewała się znaleźć w kajucie tylko dwie ogromne szafy na suknie, zawiodłaby się srodze. Zaledwo tu można się obrócić, a rozbierać się inaczej niepodobna jak po kolei. Wiele osób, zwłaszcza pierwszej nocy na morzu, nie rozbiera się wcale. Istotnie kładąc się spać doznaje się dziwnego uczucia na myśl, że pod sobą ma się niezmierzoną głębię, naokoło nieprzebyte pustynie (7) wodne; jest się na statku, który mimo swej wielkości i mocy jest tylko piłką rzucaną falami olbrzymiego oceanu. Człowiek mimo woli sobie mówi: jeżeli można by postawić dziesięć za tym, że jutro się obudzę, przynajmniej dziewięć można by trzymać za tym, że się jutro nie obudzę. Cóż jednak robić? Jeżeli przypłynie góra lodowa, jeżeli kocioł pęknie, zdarzy się pożar na statku, tak samo zginę ubrany, jak nie ubrany. Tymczasem sen skleja powieki, głowa, w której fale wstrząsały mózg przez cały dzień, ciąży; idzie się zatem spać rozumując: co jutro będzie, nie wiem; że mi się chce spać, wiem.

Noc jednak przeszła spokojnie, to jest bez żadnego nadzwyczajnego wypadku. Nazajutrz rano jednak do breakfestu (8) siadło znowu dwa razy mniej osób niż wczoraj do obiadu, a twarze były jeszcze więcej pomartwione. Jedzono tylko śliwki i kaszę jaglaną z mlekiem. Statek się kołysał bardziej niż wczoraj, a poważna twarz kapitana zdawała się mówić, że będzie raczej gorzej niż lepiej.

Wyszedłem na pokład. Dzień był ponury, szary, wietrzny. Mewy rzucały się w powietrzu, fale zaś były rozigrane. Trudno się było utrzymać na nogach. Naokoło statku piętrzyły się takie bałwany, w jakich istnienie trudno uwierzyć. Zawsze uważałem za przesadę, gdy opowiadano mi dawniej, że fale morskie dochodzą wielkości domów; teraz przekonałem się, że istotnie jest to przesada, ale in minus (9). Otaczały nas po prostu góry wodne. Chwilami zdaje ci się, że cały statek wraz z tobą znajduje się w bardzo głębokiej dolinie zamkniętej górami przewyższającymi o wiele, tak np. o dziesięć razy, szczyty masztów. Nagle dolina zaczyna się zmniejszać z przerażającą szybkością, a góry lecą ze wszystkich stron na statek, rycząc jak wściekłe. Przymykasz oczy i mówisz sobie w duchu: „Jak się macie, ryby!” – przysiągłbyś bowiem, że żadna siła ludzka nie wyrwie już statku z tego przeklętego lejka, na którego dnie zostanie, pokryty warstwą wodną grubą na kilkadziesiąt sążni. Po chwili jednak, cóż się stało? Oto otwierasz znów oczy i widzisz się teraz na wierzchołku góry, przed tobą zaś przepaść, do której zlatujesz po linii prawie prostopadłej. W ten sposób jechaliśmy cały dzień.

– Czy to jest burza? – pytam jednego z majtków, umiałem bowiem ten frazes po angielsku.

– Nie, to nie burza – odpowiada majtek. – Czas jest piękny.

Przekleństwo na twoje oczy! Jeżeli to jest czas piękny, cóż wy tedy nazywacie burzą? On to nazywa czasem pięknym! Jeżeli nie utoniemy, to chyba dlatego, że ty i twoja załoga będziecie wisieć, co zaś ma wisieć, to nie utonie. Tymczasem fale zalewają nawet górny pokład, tak że trzeba zejść na dół. Przy samych schodach spotykam doktora z rudymi faworytami, który pochyla się nade mną i krzyczy, żeby przekrzyczeć szum morski:

– Comment ça va, monsieur!? (10)

Jestem tak pognębiony, że nie tylko nie odpowiadam doktorowi, ale nie mogę trafić do schodów. Nie choruję, ale czuję zawrót głowy i ogłupienie posunięte do tego stopnia, że gdyby to był stan normalny mego umysłu, mógłbym odznaczyć się nawet w kółkach ultrakonserwatywnych a tout prix (11). „Trzymałem się za coś – mówi w podobnym położeniu pan Dickens – może to był komin od pieca, może majtek, ale może i krowa”. Ja wiem, że nie mogłem trafić do schodów.

– Patrz pan! – woła doktor. – Ja się niczego nie trzymam, ja mogę teraz przechadzać się po pokładzie.

– Jak to? – jęknąłem. – Pan nie upadnie?

– Je suis trop vieux marin pour cela! (12) – odpowiedział i w tej chwili zobaczyłem nagle jego nogi w tym miejscu, gdzie była głowa, co mi dowiodło, że nie tylko przechadzać się, ale może nawet przewracać koziołki.

Prawdziwa burza rozszalała się jednak dopiero wieczorem, chociaż wiatr wzmagał się przez cały dzień. Kiedy nadeszła chwila lunchu, położono na stołach poręcze, inaczej bowiem wszystko by z nich pozlatywało na ziemię. Nic zabawniejszego, jak widzieć gości idących wzdłuż stołów na swoje miejsca i zataczających się jak pijani. Wchodzi na przykład jakiś pastor prezbiteriański, a może kwakier. Ale zaledwie ukazał się we drzwiach i puścił się klamki, rzuca się w największym impecie na kominek, jakby tam spostrzegł coś takiego, na co poprzednio czatował; następnie odbija się od kominka, uderza o krzesło, chybia poręcz, którą chciał uchwycić rękoma, odbija się od krzesła, wpada w objęcia jakiejś panny, porywa ją za głowę, po czym siada na podłodze, wywiesza język i poczyna piszczeć konającym głosem: „Oj! Oj!”.

Lunch mimo przegródek i poręczy na stołach mamy tańcujący, gdy bowiem statek położy się na lewym boku, wszystkie półmiski, talerze, szklanki, karafki, noże, widelce zsuwają się z brzękiem, szczękiem, hałasem i tartasem (13) na lewą stronę, po chwili znów na prawą, i tak ciągle.

Stewardowie posługują nam chodząc w ten sposób, że tworzą z podłogą kąt ostry; zupa wylewa się z talerzy, woda ze szklanek, wino z kieliszków; panie poczynają krzyczeć, panowie kląć bez względu na obecność dam; słowem: powstaje nieopisane zamieszanie i połowa osób opuszcza stół przed czasem.

Obiad odbywa się tak samo jak lunch. Co większa, przy obiedzie nie ma kapitana, co poczytują za zły znak. Jakoż przy czarnej kawie wyraz: „Storm! (14) Storm!” rozlega się po całym salonie, na korytarzach i w kajutach.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Fr.) u nas, w Paryżu.

(2) (Wł.) pożegnanie.

(3) (Ang.) lekki posiłek, najczęściej ciepły, spożywany około południa.

(4) (Ang.) damą.

(5) (Ang.) jadalni.

(6) Łokieć angielski – ponad sto czternaście centymetrów; inne łokcie: od pięćdziesięciu do osiemdziesięciu centymetrów.

(7) Dawniej, tu: pustkowia.

(8) (Ang.) śniadania.

(9) (Łac.) na niekorzyść.

(10) (Fr.) co słychać, proszę pana.

(11) (Łac.) za wszelką cenę.

(12) (Fr.) jestem na to za starym marynarzem.

(13) Dawniej: zgiełkiem; wrzawą, rwetesem; rozgardiaszem; zamętem.

(14) (Ang.) burza.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Listy z podróży do Ameryki.