Listy z podróży do Ameryki. Rozdział jedenasty

Gdy pomyślałem, iż będę pierwszym z Polaków, który z naocznych wrażeń opisze wielką kolej Dwóch Oceanów, myśl ta tyle nadała energii i pośpiechu moim czynnościom, że już piątego dnia po przybyciu do Nowego Jorku znalazłem się wraz z moim towarzyszem na Zachodnim Dworcu, z którego kolej wychodzi do Chicago. Załatwiwszy sprawę z rzeczami i wykłóciwszy się z zawiadowcą stacji, który jako prawdziwy yankee (1), chciał nam koniecznie sprzedać drogo sznur do obwiązania jednego z pakunków, ruszyliśmy w kierunku Wielkiego Zachodu. Wyjechaliśmy z Nowego Jorku w nocy; dlatego brzegi rzeki Hudson widziałem tylko po księżycu. Szczęściem, noc była jasna od księżyca i od śniegu, który pokrywał okolicę, mogłem więc do woli paść oczy przepysznymi widokami rozpościerającymi się po prawej i lewej stronie kolei. Ogromna, szeroka rzeka błyszczała jakby taśma srebrna. Na brzegach stały nieruchome, milczące, czarne lasy; okolica wydawała się, zwłaszcza po nocy, dość dzika i dziewicza, a fantazja moja zaludniła ją Indianami i bawołami, po których, mówiąc nawiasem, ślady już zatarły się w tych stronach i o których tu urodzeni i wzrośli mieszkańcy niewiele więcej wiedzą od mieszkańców Warszawy albo Lublina.

Jakkolwiek wskutek stosunków łączących mnie z pewnym młodym tłumaczem geografii Guthego wiadomości moje geograficzne równają się wiadomościom przeciętnego trzecioklasisty mającego przeciętną nadzieję promocji do klasy czwartej, wyznać jednak muszę, że Amerykę, a przynajmniej Stany Zjednoczone wyobrażałem sobie jako kraj daleko cieplejszy. W Europie, w Belgii, Francji, a nawet i Anglii zostawiłem za sobą wiosnę, wody szeleszczące i zieleniejącą ruń zbożową; tu zaś, na szerokości geograficznej Włoch południowych, śnieg leżał na polach, powietrze było surowe, dojmujące, a drzewa wśród ciemności nocnych rysowały się w twarde, bezlistne kontury. Hudson nie była jednak zamarzniętą, widziałem bowiem wielkie parowce przerzynające spokojną toń tej szerokiej rzeki, co zwłaszcza nocą przedstawia wspaniały widok. Wkrótce jednak rzeka znikła nam z oczu. Pociąg biegł drogą wyżłobioną w skale, której wysoko wznoszące się po obu stronach ściany zakrywały zupełnie krajobraz. Chwilami przelatywaliśmy przez tunele, ale przelatywaliśmy wcale nie z ową osławioną szybkością amerykańską, o której tyle poprzednio zdarzało się słyszeć i czytać. Przeciwnie nawet, do dzisiejszego dnia tyle już najeździłem się rozmaitymi kolejami amerykańskimi, iż mogę powiedzieć na pewno, że wszelkie opowiadania o szalonej jeździe są wierutnymi bajkami. Pociągi amerykańskie nie tylko nie chodzą prędzej, ale chodzą bez porównania wolniej od zwyczajnych europejskich, z wyjątkiem tylko nadzwyczajnych pociągów, które bądź to dla fanfaronady, bądź dla oryginalności lub na koniec – interesu przebiegają takie na przykład przestrzenie, jak z Nowego Jorku do San Francisco, w ciągu trzech dni i trzech nocy.

My jechaliśmy siedem dni i siedem nocy, wprawdzie bez przystanków dłuższych jak godzinę lub dwie, ale tak, jak jeździ np. u nas kolej terespolska. Nie wliczam jednak w tę rachubę kilkodniowego przymusowego przystanku na jednej stacji, na której zasypały nas śniegi. Przez owe siedem dni mieszka się w wagonie, sypia w wagonie, jada w wagonie, a z czasem tak się do tego przywyka, że potem już i usnąć przez parę nocy nie można bez zwykłego kolejowego huku i zwykłego kolejowego drżenia. Kto jeździ tak zwanymi sleeping carami (2), temu podobna podróż przechodzi dość znośnie; sypia się bowiem na łóżku mniej więcej takim albo nawet i lepszym jak w domu; ale kto musi spędzać noce w zwykłym wagonie, ten cierpi prawdziwe męki; w opowiadaniach bowiem o wygodzie i komforcie wagonów amerykańskich tyle jest prawdy, ile w wieściach o kolejowej szybkości. Zwyczajny amerykański wagon pierwszej klasy jest to ogromna buda, wzdłuż boków której stoją dwa szeregi ławeczek, każda na dwie osoby, środkiem zaś znajduje się miejsce dla przechodzących. Ławeczki te, obite zwykle wypłowiałym welwetem albo obdrapaną zieloną ceratą, są tak wąskie, że z trudnością mogą pomieścić dwie średniej tuszy osoby, stoją zaś tak blisko siebie, że każdy opatrzony trochę dłuższymi nogami śmiertelnik rzeczywiście nie wie, co z nimi zrobić, jeżeli zwyczajem wielu Amerykanów nie zechce ich oprzeć na poręczy następującej ławki, chwytając w ten sposób jakby w szczypce głowę pierwszego lepszego pasażera.

W każdym z dwóch końców wagonów znajduje się przy tym piecyk żelazny, w który posługacz kolejowy nakłada dzień i noc tyle węgli, ile się zmieści. Gorąco oczywiście jest nie do wytrzymania, swąd jeszcze większy od gorąca, pasażerowie spacerują po całym pociągu, konduktor raz po raz otwiera drzwi, zimny wiatr wpada z całym zapasem reumatyzmów; sąsiedzi żują tytoń, spluwają, jedzą, śpią; wszędzie największy nieład i nieporządek; na podłodze mnóstwo skórek od rozmaitych owoców, skorupek od orzechów, fajansowych spluwaczek, o które potykasz się co krok; jedni gwiżdżą, inni śpiewają, inni chrapią, dzieci wrzeszczą, mężczyźni zdejmują surduty, kobiety są jak można do rosołu, słowem: istna zarwańska ulica.

Szczególniej rankiem wagon taki wygląda jak prawdziwe pobojowisko. Wśród tego chaosu krąży konduktor, wcale nie taki poczciwina, jak w Europie, który klasyfikuje podróżnych na „porządnych” i „nieporządnych” i rozsadza ich wedle tej klasyfikacji, albo któremu daje się papierosa za to, żeby nikogo więcej nie puszczał do przedziału; ale wielki konduktor, wielka figura, istny kapitan okrętu, który przełazi się ciągle po całym wagonie, siada w sleeping carach lub drawing roomach (3), zakłada nogi na nieprawdopodobne wysokości, zdejmuje surdut, przysiada się do kobiet, często jest wspaniałym, czasem wyniosłym, czasem majestatycznym, czasem wyniośle poufałym lub tylko karcącym, a czasem opuchniętym po nieszczęśliwej zamianie kilkunastu kułaków z jakimś traperem, który znowu nie robi sobie nic nawet z osób tak wysoko położonych.

W ogóle na tych kolejach jest tak: jeżeli ty obrazisz konduktora, wyzwie cię na kułaki, popodbija ci oczy i wyrzuci z wagonu; ale jeżeli jesteś silniejszy, to ty możesz zgruchotać mu szczękę i wyrzucić z wagonu. Toż samo ma się rozumieć i o tych dżentelmenach, którzy palą w piecach lub ścielą łóżka w sleeping carach, choć zresztą jak wszędzie, tak i w Ameryce, kto się sam szanuje i awantury nie szuka, ten jej nie znajdzie, owszem, jeżeli jest cudzoziemcem, będą go tu na swój sposób szanować.

W sleeping carach, to jest w sypialniach wagonowych, albo jeszcze w tak zwanych silver palace Pulmana panuje istotnie pewien komfort i większy porządek. Wieczorem przychodzi Murzyn, wyciąga rozmaite szuflady w bokach wagonów i zamienia je w łóżka, które umieszczone są jedne nad drugimi w bocznych, dłuższych ścianach wagonów, każda zaś jedna para oddzielona od drugiej adamaszkowymi firankami. Takie dwa łóżka nazywają się sekcją: łóżko dolne lepsze, górne gorsze; kiedy się podróżuje we dwóch lub we dwoje, zamawia się naprzód taką sekcję i ma się na noc jakby własny, i to adamaszkowy buduar; podróżujący jednak pojedynczo i nie chcący płacić za całą sekcję, mają prawo tylko do jednego łóżka, co jest nieprzyjemnym i ambarasującym… ponieważ często się zdarza, że ta sama sekcja przypada nie na dwóch, ale na dwoje.

Nie ma w tym najmniejszej przesady. Stary Niemiec sprzedający cygara, który jechał razem z nami aż do Omahy, był współwłaścicielem sekcji, której dolną, wygodniejszą połowę zajmowała również wiekowa i chuda jak śmierć miss. Każdego ranka oboje rzucali na siebie nader niezadowolone spojrzenia, co wieczór zaś biedny Niemiec musiał gramolić się na górne łóżko, co czyniąc gniótł pościel dolnego i stękał, jakby miał zamiar oddać w tej podróży duszę. Taki zwyczaj w Europie pociągnąłby zapewne za sobą rozmaite mniej więcej skandaliczne następstwa. Amerykanie jednak nie znajdują w nim nic dziwnego. Tłumaczy się to łatwo nadzwyczajną czcią i szacunkiem, jakim tu otoczona jest kobieta. Każda z kobiet, chociażby najmłodsza, jeśli tylko podróżuje sama, jest pod opieką wszystkich mężczyzn, którzy krwawo, bo po prostu pięścią, rewolwerem, lub w stanach, gdzie panuje prawo lynch (4), nawet postronkiem, mszczą się za wyrządzoną jej obelgę, choćby to byli tylko prości górnicy lub farmerzy. Swoją drogą czci tej i uszanowania nie należy brać za jedno z francuską wykwintnością. Dżentelmeni, którzy z nami jechali, jakkolwiek należący do wyższych warstw społecznych, bynajmniej nie uważali za niestosowne chodzić wobec kobiet bez surdutów lub bez butów, a gdy zwracaliśmy na to ich uwagę, odpowiadali, że rzecz nie w tym i że zachowywanie takich czczych pozorów jest tylko blichtrem, poza którym kryje się podstęp i zasadzka. My jednak po staremu trzymaliśmy się prawideł nie amerykańskiej, ale naszej polskiej i europejskiej dworności, która przez kobiety tutejsze uważana jest za najlepszą.

Nazajutrz rano, po pierwszej nocy, rozbudziliśmy się dość późno. Większość łóżek w wagonie była już poskładana; niektóre damy ubrane, a nawet wystrojone, piły kawę lub herbatę na małych stoliczkach stojących między kanapkami; dżentelmeni w surdutach i bez surdutów wchodzili lub wychodzili z małej ubieralni męskiej umieszczonej w końcu wagonu; konduktor siedział pod oknem z rękami w kieszeniach i z zaspanymi oczyma, męczony przez głośną czkawkę, i rzucał niezadowolone spojrzenia na obecnych, jakby dziwiąc się, że nikt nie poczuwa się do obowiązku powinszowania mu tak szczęśliwej ulgi, jaką jest czkawka w sprawach trawienia, ja zaś poszedłem do okna, aby zobaczyć, jak też wygląda Ameryka po dniu, przy świetle słonecznym.

Pociąg szedł teraz drogą otwartą i niską, na płaszczyźnie, której krańce zamykały lasy drzew bezlistnych. Okolica była ludna. Po obu stronach widać było farmy z pięknymi domkami w stylu szwajcarskim, krajobraz zresztą dość podobny do polskiego. Gospodarstwa, o ile tę rzecz można ocenić w zimie, ani mogą się porównać z niemieckimi, belgijskimi lub francuskimi. Liche zabudowania gospodarskie, brak porządnych płotów zupełny, brak rowów: wszystko to przypomina zapadłe strony Podlasia lub Pińszczyznę. Ziemia, znać bardzo urodzajna, ale też dlatego może nie dość starannie uprawna, smutno przedstawia się oku przywykłemu do pysznej kultury w zachodniej Europie. Wszędzie tu widać jakby jakiś pośpiech w zakładaniu gospodarstw; znać, że nie miały jeszcze czasu ustalić się i przyozdobić. Miejscami, jakkolwiek jechaliśmy ciągle stanem Nowy Jork, najludniejszym i najlepiej zagospodarowanym ze wszystkich, domki farmerskie, samotnie stojące wśród rubieży leśnych, widocznie świeżo co były wyszły spod siekiery. Naokół ani drzew cienistych, ani sadów owocowych, ani znaku ogrodów; las tylko szczery lub jak okiem dojrzysz, smutne, osmolone szeregi pni wyciętych, miejscami stosy gałęzi i wiórów, tu i ówdzie zaś wielkie kałuże, pełne wody ciemnej, błotnistej, ujęte na brzegach w szarawą ramę brudnego śniegu. Miejsca takie mimo woli przywiodły mi na myśl sceny trzebieży lasów, jakie tyle razy widziałem u nas; tu jednak mają one inne, mniej złowróżbne znaczenie. Tu lasów jeszcze dziś wszędzie taka jest obfitość, że pionierzy oczyszczający z nich kraj prawdziwą mu oddają przysługę. Nieraz też widzieć można samotne domki stojące wśród lasów, a wokół domków uprawne już pola, które rok temu porastały jeszcze gąszczem leśnym. Dzień i noc słychać w tych okolicach huk siekiery, wystraszony zwierz i ptactwo cofa się coraz bardziej na zachód, z każdym dniem niemal nowe przestrzenie z mroku leśnego wychylając się na światło dzienne oczekują tylko rąk i pługów, ażeby zamienić się w łany zbożowe.

Z tym wszystkim, z tego, co się dowiedziałem lub na co własnymi patrzyłem oczyma, mogę śmiało twierdzić, że Amerykanie rodowici nie są w ogóle wzorowymi gospodarzami. Zbyt są ruchliwi, zbyt nie lubiący siedzieć na jednym miejscu, zbyt nareszcie pochopni do handlu. Dlatego jeżeli Amerykanin kupuje ziemię, kupuje ją najczęściej nie dlatego, żeby na niej osiąść i zostawić ją swoim dzieciom i wnukom, ale zwykle na spekulację. Spekulant nabywa kawał lasu lub dziewiczego stepu, co go bardzo mało, a czasem i nic nie kosztuje, ogradza go płotem, buduje dom, pogrzebie trochę ziemię i jako gotową już niby farmę sprzedaje częstokroć z wielkim zyskiem emigrantom lub też miejscowym kapitalistom. Trzeba bowiem wiedzieć, że o ile w Stanach, a przynajmniej w niektórych stanach, ziemia rządowa dziewicza, nieuprawna jeszcze sprzedaje się za niesłychanie niskie ceny albo może być i darmo objętą w posiadanie, o tyle znowu grunty już procentujące, położone zwłaszcza wokół wielkich miast, dochodzą do wartości nigdy w Europie nie spotykanych. Niejeden szczęśliwiec, który darmo objął tyle gruntu, ile mu się podobało, sprzedawał go potem za pięćset i sześćset aż do tysiąca dolarów za akr, jeżeli w pobliżu wyrosło nagle a niespodziewanie, jak się to często zdarza w Ameryce, jakieś wielkie i handlowe miasto. Tak stało się np. z gruntami leżącymi koło Chicago, w Illinois, które niedawno rozdawane, jako nic niewarte, weteranom przez rząd w nagrodę zasług, dziś idą prawie na wagę złota.

Wielu jednak spekulantów dzierżących wielkie przestrzenie w pobliżu świeżo powstających miast potraciło ogromne majątki, z miastami bowiem nie robią sobie wiele ceremonii w Ameryce. Zdarza się, że miasto powstaje gdzieś na pustyni i rośnie przez niejaki czas jak grzyb, potem bądź to miejsce okaże się niewygodne, bądź klimat niezdrowy, bądź wyczerpią się bogactwa naturalne okolicy i mieszkańcy niewiele myśląc pakują na wozy żony, dzieci, rupiecie i ruszają, gdzie oczy poniosą, a miasto, jeszcze wczoraj kilkutysięczne, schodzi na nędzną osadę albo i całkiem marnieje.

Kto jednak zajmie ziemię nie na spekulację, ale dla uprawy, a ma przy tym jakie takie środki, ten rzadko na niej traci. Często jakiś emigrant, który całe życie klepał biedę w Europie, lub jaki rozbitek z burzy życiowej pragnący ciszy i samotności kupuje wóz, trochę inwentarza, maszyn rolniczych i sprzętów, potem zabiera żonę, dzieci i rusza na Daleki Zachód w pustynię. Wybrawszy gdzieś miejsce, które mu się najlepiej podoba, w pobliżu zwykle lasu lub rzeki, buduje dom, ogradza kawał pola i osiada. Od tej chwili ziemia, którą objął, jest już niezaprzeczoną jego własnością, i każdego, kto by się na nią targnął, czeka nie proces przed kratkami, ale kula w łeb z ręki właściciela lub, jeżeli w pobliżu znajdują się na pustyni inne osady rządzące się prawem lynch, jeszcze straszniejszy wyrok z rąk regulatorów, czyli wykonawców tego drakońskiego prawa.

Otóż tacy osadnicy rzadko dorabiają się milionów, ale też prawie nigdy nie tracą. Jeżeli nawet nie ma komu sprzedać zboża lub bydła, to nie ma wprawdzie pieniędzy, ale po cóż pieniądze na pustyni? Jest co zjeść, jest się w co odziać, dzieci wyrastają jak dęby, a dorósłszy wylatują z gniazda i osiadają w pobliżu i tak całość życia składa się dziko trochę, stepowo, ale spokojnie, bez troski niemal o jutro, i ani się człowiek obejrzy, jak przyjdą wieczorne dni i zachód słońca-życia pogodny jak na stepie.

Często się jednak zdarza, że w pobliżu takiej osady na pustyni przybłąka się jakiś drugi osadnik, potem trzeci, dziesiąty, setny; ziemia, która przyszła każdemu za darmo, poczyna nabierać ceny, rosnącej nadzwyczaj szybko, i po kilku lub kilkunastu latach farma, która nic prócz pracy nie kosztowała właściciela, dochodzi do wartości setek tysięcy dolarów. Otóż zdarza się różnie. Ale w stanie Nowy Jork, przez który w kierunku wielkich jezior przebiegałem koleją, i w ogóle w stanach wschodnich nie ma już prawie wcale ziemi niezajętej lub rządowej, czekającej na osadników. Każdy zatyłek (5) jest tu wiadomy i rozmierzony, wszystko jest w rękach prywatnych, a ziemia tak z powodu swej urodzajności jak i z powodu niezmiernie ułatwionych stosunków komunikacyjnych równie droga albo i droższa jest niż wszędzie w Europie.

Gospodarstwa jednak, jak wspomniałem, dalekie są od europejskich. Może być, że gdybym je był widział w lecie, wydałyby mi się lepiej i weselej, równie jak i cały krajobraz, który rozciągał się przed mymi oczyma, zawsze równie jednostajny, płaski, szary, smutny aż do samej Syrakuzy (6).

W Syrakuzie pociąg zatrzymał się pół godziny, dla breakfestu, czyli rannego śniadania, po czym ruszyliśmy dalej do Rochester, miasta leżącego nad samym Ontario. W miarę jak zbliżaliśmy się do Rochester, krajobraz nie zmieniał się wprawdzie, ale stawał się coraz niższy. Wielka obfitość wód na polach i lasach znamionowała bliskość jezior. Lasy miejscami zajmowały ogromne przestrzenie, ale po największej części zalane były wodą, co sprawiało złudzenie, jak gdyby drzewa wyrastały z jezior. Z okien wagonu widziałem tu i ówdzie mniejsze lub większe stada ptactwa wodnego: kaczek dzikich, cyranek i mew, które aż tu zalatują znad morza. Czasem las urywał się nagle, a droga biegła niskimi łąkami porosłymi grubą trawą, tatarakiem i zwiędłą zeszłoroczną trzciną. Farmy dość gęste, gęstsze nawet niż wsie polskie, ale otoczone kałużami, wyglądały jeszcze smutniej niż przed Syrakuzą. Miejscami czarna, uprawna ziemia wydobywała się spod topniejącego śniegu błyszcząc napełnionymi wodą bruzdami. Wiatr wiał cieplejszy; czuć było jakby pierwszy oddech wiosny w powietrzu, słaby jeszcze, ale już życiodajny i rozpętujący wody z kajdan zimowych. W Rochester na koniec zabłysnęła nam błękitna, olbrzymia toń Ontario. Sądziłem, że znów przyjechałem nad morze i że znów oglądam te bezbrzeżne przestrzenie, na których mdleje i gubi się wzrok. Droga idzie ciągle brzegiem, miejscami nawet tak blisko, że woda obmywa stopy kolejowego nasypu. Patrzącemu przez okno wagonu wydaje się wówczas, że pociąg biegnie po jeziorze. Od czasu do czasu na błękitnym tle wody i nieba bieleje żagiel; czasem z daleka, z daleka ukazuje się szara wstążeczka dymu wychodząca z paszczy niewidzialnego dla oka parowca. Miejscami brzeg oddala się od grobli i wchodzi płaskim obrębem w jezioro. Na obrębach stoją zwykle tuż nad wodą domki, po brzegach zaś kołyszą się poprzywiązywane do pali łodzie, szarpiąc niecierpliwie za sznury, jakby chciały urwać się i uciec na dalekie tonie. Sieci porozwieszane przed domami lśnią jeszcze wilgocią; pod sieciami leżą kupy zielska wodnego; dochodzi nas zapach łuski rybiej i tataraku. Stada ptactwa pławią się w powietrzu, to niknąc, to czerniąc się na kształt krzyżyków pozawieszanych w błękicie.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Ang.) Jankes.

(2) (Ang.) wagonami sypialnymi.

(3) (Ang.) wagonach salonowych.

(4) (Ang.) linczu; samosądu.

(5) Dawniej: tył posesji, kamienicy.

(6) Dawniej: Syracuse w stanie Nowy Jork.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Listy z podróży do Ameryki.