Listy z podróży do Ameryki. Rozdział dwunasty

W ten sposób dojechaliśmy do Suspension Bridge, gdzie zatrzymaliśmy się dla obejrzenia Niagary i sławnych jej wodospadów. Pociąg ruszył dalej; rzeczy nasze powędrowały w kierunku Huron, my zaś wraz z jakimś młodym Anglikiem, którego nazwiska nie pamiętam, najęliśmy konie i ruszyliśmy przez most do wodospadów. Most ten oddziela Stany Zjednoczone od Kanady; na jednej więc jego stronie znajduje się komora amerykańska, na drugiej – angielska; ponieważ zaś wielki wodospad ze strony amerykańskiej jest nieprzystępny, trzeba więc przejechać w posiadłości królowej Wiktorii. Jadąc już przez most można widzieć całą szerokość obydwu wodospadów, jednakże bądź to z powodu mglistego i dżdżystego czasu, bądź to z powodu siły, z jaką woda rozbryzguje się spadając z takiej wysokości, widziałem tylko jakby olbrzymią chmurę mgły wznoszącą się z przepaści ku niebu. Ale straszliwy huk wydobywający się spoza tej mgły zwiastował doskonale, co się dzieje poza jej białawą zasłoną. Przejechawszy most stanęliśmy wreszcie przed szeregiem domów stojących na niezmiernie wysokim brzegu, tuż koło wodospadu. Wtedy mogłem mu się dobrze przypatrzyć. Rzeczywiście, widok to, na wspomnienie którego mdleje i zwija skrzydła wyobraźnia, a pióro wypada z ręki. Olbrzymia masa wód jeziora Erie spływając potężną gardzielą ku Ontario traci nagle grunt pod sobą i spada w dwóch miejscach w otchłań. Na pierwszy rzut oka zdaje się, że ziemia nie wytrzyma tego ciężaru i uderzenia wód rozszalałych i dzikich, które same wydają się być przerażone. Jest w tym wszystkim jakieś przedpotopowe barbarzyństwo, jakaś niepojęta siła, a zarazem i okropność nie spotykana nigdzie, bijąca w oczy jakby straszliwym gwałtem zadawanym naturze. Mimo woli przychodzi ci na myśl, że stało się tu coś okropnego, że to jakiś kataklizm natury, i nie możesz oswoić się z myślą, że ten kataklizm nie kończy i nie skończy się nigdy. Niebo tu pochmurne i poszarpane. Gnane wichrem obłoki zbiegają się i rozbiegają jak stada dzikich koni. Naokoło czarne, ponure skały połupane w demoniczne zręby. Huk wody ogłusza cię. Ostry wiatr tnie kroplami wodnymi po twarzy. Czasem mgła wybucha nagle u stóp wodospadu i zasłania oku wszystko; to znów niknie, a wtedy widzisz kłęby piany i cały wodospad jak na dłoni.

Chwile te jednak trwają krótko. Zwykle mgła, piana, woda i powietrze, zmieszane ze sobą, tworzą taki chaos, że gubisz w nim wzrok i słuch, a nareszcie i świadomość, co się dzieje z tobą samym. Zdaje ci się, że się tu wszystko wściekło. Po pięciu minutach podróżnik czuje się zmęczony, a na czoło występują mu krople potu, które mrozi lodowaty oddech otchłani. Pragnie zawołać: „Dosyć już!” – a tam wodospad huczy i huczy, przepaść całą szerokością gardła wypluwa pianę, słychać jakby jakieś jęki, jakby głosy wołające o zmiłowanie, to znów niby śmiechy przechodzące nagle w ryk wściekłości; rzekłbyś, że to całe piekło rozpętane gzi się w straszliwej orgii wśród chaosu… Takie wrażenie, a raczej takie przez pół tylko świadome siebie poczucie wywołuje Niagara. Jest w tym poczuciu pewien ucisk, ale jest i rozkosz, jaką sprawia zawsze chwilowe zapamiętanie się, zapomnienie o życiu i całkowite oddanie się naturze. Więc też przezwyciężywszy pierwszy nieład pognębionych myśli trudno potem oderwać oczy od tego widoku. Otchłań poczyna nęcić i wabić. Jakaś nieprzezwyciężona siła ciągnie widza nad sam brzeg przepaści; chciałby ją mieć tuż, tuż pod stopami, nie oddzieloną nawet calem stałego gruntu. Chciałby pochylić się i zawisnąć, choćby przez chwilę, między życiem a śmiercią. A tam na dnie potworne skręty spienionej wody zdają się otwierać na przyjęcie topielca, to znów bryzgi wyciągają się na kształt ramion gotowych objąć i porwać. Przepaść mówi: „Pójdź!” – ale po chwili instynkt odpowiada jej: „Dobrze, ale z wszelkimi ostrożnościami!”.

Jakoż „z wszelkimi ostrożnościami” można zejść na dół pod kaskadę, woda bowiem spada z taką siłą i pędem, że wygina się i tworzy łuk, między którego stroną wklęsłą a skałą znajduje się miejsce wolne, zawalone tylko pianą i lodami. Żeby jednak tam dostać się, trzeba naprzód odpowiednio się przebrać; dlatego udaliśmy się do domku przewodnika Murzyna, który wynajmuje siebie i swoje kostiumy. W chacie Murzyna zastaliśmy już jakąś parę angielską robiącą również wodospadową toaletę. Stara, brzydka i chuda miss, przybrana w obrzydliwy płaszcz i kaptur z rybich pęcherzy, spod którego widać było koniec jej nosa i złote okulary, wyglądała jak strach na wróble. My ubraliśmy się w podobne płaszcze i kaptury i wreszcie ruszyliśmy całą karawaną. Po chwili Murzyn wprowadził nas do małego, drewnianego budynku, w którego podłodze czerniał otwór, w otworze zaś schody. Zimno bijące z lodów leżących między skałą i wodospadem i ciemność ogarnęły nas zaraz na wstępie. Brzydkie Murzynisko, podobniejsze do goryla niż do człowieka, szło naprzód, wołając od czasu do czasu: „Ho! Ho!” dla wskazania nam drogi w ciemnościach. Na koniec, po kilkudziesięciu schodach, blade światło idące z dołu uderzyło o nasze oczy. Weszliśmy do małej sionki, z której wyjście wiodło prosto pod wodospad, ale przewodnik zawołał: „Stop!” i począł przywiązywać do naszych butów podeszwy podbite ostrymi, żelaznymi gwoździami. Angielska miss zdawała się uznawać to jako cokolwiek shocking (1), ale na koniec dała się nakłonić i spuściwszy oczy czy też okulary, skromnie wyciągnęła do Murzyna nogę, a raczej szpadę mającą kilka cali szerokości, ale za to koło jednego łokcia długości. Potem weszliśmy pod wodospad.

Nie wiem dlaczego wewnątrz huk wydaje się mniejszy jak na zewnątrz; szarawe światło dzienne wnika przez zasłonę wody napełniając całą jaskinię ponurym jakimś półmrokiem, półblaskiem. Skała stanowiąca tylną ścianę czarna, popękana; grunt złożony z wielkich odłamów lodu; wszędzie dziko i pogrzebowo. Wąskie wstążeczki wody oderwane od ogólnego wodospadu spadają z szelestem na lody; powietrze przesiąknięte jest mgłą i kroplami; wiatr, który nie wiem jak się tu dostaje, dmie jakby w kuźni diabelskiej; zimno przenika przez pęcherzowe płaszcze i palta. Mimo mniejszego huku niepodobna się usłyszeć i zrozumieć. Po ogromnych i śliskich jak szkło bryłach lodu zbliżyłem się tuż do wodospadu, albowiem ostre kolce moich butów usuwały wszelkie niebezpieczeństwo. Przewodnik zaczął coś wołać, ale widziałem tylko jego gesty i poruszenia ust, głos zaś ginął wśród ryku. Nic piękniejszego jak wodospad widziany od wewnątrz z dołu. Kiedy spojrzałem w górę, zasłona wód wydawała mi się nieruchomą, niby jedną ogromną szybą lodową, i gdyby nie wrzenie u dołu, sądziłbym, że istotnie zamarzła. Ale kłęby piany, które od czasu do czasu dostawały się z zewnątrz, rozpraszały wszelkie złudzenie. Potem spojrzałem na dół. Jakąż to niezgłębioną przepaść musiały wybić w ziemi te wody spadające od wieków z takim impetem! Wszystko tam na dole wre, kipi, rozbija się, burzy, słowem: istne piekło wodne. Cofnąwszy się z lodowatego krańca odetchnąłem głęboko, jakby po nadmiernej pracy. Wnętrze jaskini wydało mi się spokojne. Małe wstążeczki przeciekającej wody rozbijały się w brylantowe krople o lodowiska, z wdziękiem i łagodnością stanowiącą prawdziwe przeciwstawienie temu sabatowi ryczącemu o kilkanaście kroków dalej. Oczy me tak dalece już oswoiły się z półmrokiem, że widziałem dokładnie każdy odłam i każdą szparę czarnej skały, również jak i kępki mchu lśniącego wilgocią w szczelinach.

Czas było wracać, bo zimno i wilgoć stawały się coraz dotkliwsze, ale tymczasem nasi Anglicy opóźnili powrót pakując do wszystkich kieszeni odłamki skały. Sądzę, że gdyby mogli, schowaliby do kieszeni całą Niagarę, aby ją przenieść do British Museum, tak jak to zrobili z greckim Akropolem. Wyszliśmy wreszcie. Przez drogę mój towarzysz począł się kłócić z młodym Anglikiem, który dowodził koniecznie, że wodospad leży w Anglii, ponieważ Kanada jest Anglią; a kiedy wreszcie powiedzieliśmy mu, że Anglia ustępując niedawno prawa rybołówstwa na jeziorach Amerykanom zrzeka się niejako przez to prawa do jezior – umilkł, zły widocznie czy rozgniewany, nie wiem, czy na Jankesów, czy na nas. Wyszedłszy na zewnątrz jamy, na powierzchnię ziemi, nie ujrzeliśmy znów wcale wodospadu, wszystko bowiem zasłaniał białawy tuman mgły, którym było przesiąknięte całe powietrze. Zwiedziliśmy jeszcze domy leżące nad brzegiem. W jednym z nich jest muzeum zawierające niezbyt osobliwe zresztą osobliwości Niagary, jako to: muszle, skamieniałości, kości zwierząt porwanych przez pęd wody, fotografie okolicznych widoków i tym podobne. W rzeczywistości domy te są to pułapki na podróżnych, którym sprzedają tu na wagę złota rozmaite niby pamiątkowe drobiazgi. Na dobitkę sprzedaje je młoda i tak ładna miss, że prawie niepodobna oprzeć się pokusie; każdy więc kupuje zwykle dziesięć razy więcej, niż zamierzał. Potem prowadzą jeszcze podróżnych na górę muzeum, gdzie jest mała wieżyczka stanowiąca rodzaj obserwatorium, z którego widać jak na dłoni całą okolicę. Ściany i balustrada wieżyczki pokryte są tysiącami napisów w języku angielskim, francuskim, włoskim etc. Widziałem także napisy polskie i rosyjskie, każdy bowiem uważa sobie za obowiązek zostawić tu swoje nazwisko, również jak i datę odwiedzin.

Co do mnie, jako dobry kolega, przekazałem wiekopomnej nieśmiertelności na ścianie nie tylko swoje nazwisko, ale i wszystkich znajomych, jakich na razie mogłem sobie przypomnieć, wszystkich kuzynek, kuzynów, a nawet ich potomstwa. Młody Anglik obok swego imienia: Henry, wpisał jeszcze imię Mary, po czym, otoczywszy wszystko nader skomplikowanym zakrętasem, oddalił się o kilka kroków, przypatrując się z zadowoleniem swemu dziełu. Potem zeszliśmy na dół, gdzie nas porwano, posadzono na pniu i sfotografowano w ciągu pięciu minut wraz z naszymi pęcherzowymi kostiumami, za co kazano sobie dobrze zapłacić. Tymczasem ściemniło się. Wodospad obwijał się coraz bardziej nieprzeniknioną zasłoną mgły; począł zacinać drobny deszczyk. Siedliśmy i pojechaliśmy na powrót do Suspension Bridge. Na końcu mostu wpadli na nas celnicy amerykańscy wymagając oclenia wszystkich zakupionych rupieci. Ale dolar wsunięty w rękę naczelnika komory uspokoił jego republikańską troskliwość o dochody Stanów Zjednoczonych i ruszyliśmy dalej w spokoju. W Suspension Bridge rzuciliśmy ostatnie spojrzenia na wodospady, które raczej już tylko słyszeć niż widzieć się dawały. Pociąg amerykański nadszedł wkrótce i ruszył przez Kanadę w sam zachodni kąt Ontario, do Hamilton, skąd ciągle Kanadą jechaliśmy na całą noc do Detroit, nad samym brzegiem Erie.

Kraj podnosił się bardzo nieznacznie, ale ciągle, Erie bowiem leży o sto kilkadziesiąt stóp wyżej nad Ontario. Niagara jest właśnie tylko zlewem wód Erie do Ontario, który to zlew, trafiwszy na skałę uciętą nagle, tworzy wodospad. Od Ontario znów grunt zniża się lekką pochyłością aż do Oceanu, z którym jeziora łączą się przez wspaniałą, najszerszą może na świecie rzekę Świętego Wawrzyńca. Rankiem nazajutrz przybyliśmy do Detroit, miasta leżącego w Michigan, niedaleko Erie, nad rzeką łączącą wody Huronu z Erie. O tym Detroit wiedziałem z geografii tylko, że istnieje, więcej nic. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy wyszedłszy z dworca na ulicę, ujrzałem miasto ogromne, niezmiernie schludne i tak piękne, jakiego dotąd nie widziałem w Ameryce. Godzina była ranna, więc wszystko jeszcze spało. Szliśmy wielką ulicą, pełną kościołów, jak się zdaje, katolickich. Po obu stronach ulicy stały nie zwykłe domy z czerwonej cegły, ale śliczne pałacyki oddzielone od ulicy złoconymi sztachetami. Za sztachetami widać było klomby zieleniejących się już kwiatów, jodły i ciemnozielone piramidalne świerki, między którymi odbijały wdzięczne białe ściany i umalowane różową zorzą wielkie szyby pałacyków. Gdzieniegdzie przed domami Murzyni robili porządek śpiewając z cicha i paląc fajki. Wyszliśmy na obszerny plac stanowiący rynek miejski. Na jego środku wznosił się piękny posąg któregoś z generałów ostatniej wojny z Południem. Naokoło zwykłe już kamienice, ale wspaniałe i ozdobne, z ogromnymi sklepami, których okiennice nie były pozamykane. Rynek wrzał już życiem. Wozy zaprzężone mułami hurkotały po bruku wioząc warzywo. Wróciliśmy wreszcie na dworzec. Pociąg odchodził za pół godziny; mieliśmy więc jeszcze czas zjeść śniadanie, na które dano nam bardzo dobrą zupę ze ślimaków gotowanych na mleku. Do śniadania usługiwał nam Metys. Pierwszy to raz widziałem człowieka, w którego żyłach płynęła krew indyjska. Był to dżentelmen dobrego wzrostu, o czerwonawej skórze, grubych, prostych włosach, tak czarnych, że przechodziły aż w kolor błękitny, i dobrotliwej twarzy. Czoło miał wąskie, kości policzkowe trochę wystające, zresztą rysy dość regularne, przypominające twarze naszych druciarzy. Za każdym wydanym mu zleceniem powtarzał z powagą: „Yes, sir! ”, i usługiwał równie zręcznie, jak szybko. Kiedy po śniadaniu wsunąłem mu, sprzecznie ze zwyczajami amerykańskimi, w rękę napiwek, spojrzał nań, potem zawoławszy: „O! Yes, sir! ” uśmiechnął się uradowany i z własnej ochoty zaniósł nam futra i podróżne torby do wagonu. Ruszyliśmy przez stan Michigan ku jezioru tegoż miana, nad którego południowo-zachodnim krańcem leży Chicago. Kraj, przez który przejeżdżałem, niezmiernie podobny do Prus polskich. Mnóstwo większych i mniejszych jezior, rzek, strumieni, nadzwyczajna obfitość wód; słowem: wszędzie widać, że jest to jedno wielkie pojezierze, ponad którym przed wielu laty szumiały fale. Lasy wszędzie dość wielkie. Bliskość wielkich zbiorów wody działa widocznie ocieplająco na klimat, bo śniegu nie widzieliśmy prawie nigdzie, drzewa po lasach wypuszczały pędy wiosenne, a trawa zieleniła się na niskich łąkach. Od czasu do czasu zapuszczałem wzrok w głąb kraju, ciekawy, czy nie ujrzę gdzie czerwonoskórych, których liczne pokolenia (2) żyły jeszcze niedawno koło jeziora, a jedno z nich zostawiło w nazwie Huron wieczną po sobie pamiątkę; ale znikły nawet ich ślady. Nie ma ich nie tylko w Michigan, ale w sąsiednim Ohio, Indianie i Illinois. Indianin, dzik, niedźwiedź, kojot i jaguar ustępują coraz dalej i dalej na zachód przed białymi lub giną w rozpaczliwej z nimi walce. We dwadzieścia cztery godziny po wyjeździe z Detroit przybyliśmy wreszcie do Chicago. To ogromne miasto leży na południowo-zachodnim brzegu jeziora Michigan i stanowi port dla wszystkich statków krążących między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi. Przed zaledwie kilku laty zostało prawie zupełnie zniszczone przez pożar; odbudowuje się jednak na nowo z niepojętą szybkością. Wszelako tu i ówdzie widać jeszcze ślady pożogi. Gdy przyjechaliśmy, zapadł wieczór; mimo to natychmiast wyszedłem z hotelu na ulicę. Po rozczarowaniu, jakiego doznałem w Nowym Jorku, po brudach i nieładzie osławionego Empire City, Chicago robi wrażenie i przyjemne, i majestatyczne. Miasto imponuje. Ulice nadzwyczaj szerokie, domy wszędzie ogromne, poważne, budowane i urządzone z przepychem; chodniki, wysoko wzniesione nad poziom ulicy, zadziwiają szerokością i ogromem płyt kamiennych, z których zostały ułożone. Słowem: wszystko tu ogromne; rzekłbyś: miasto zbudowane przez olbrzymów i dla olbrzymów. Ma ono swoje cechy oryginalne. Znać, że jest nowe, budowane według najnowszych wymagań. Czytałem kiedyś opis fantastyczny miast, tak jak one będą wyglądać w wieku XX. Otóż Chicago przypominało mi ten opis. Wszystko tu prawidłowe, prostopadłe, prostokątne, wszystko pod sznur; wszędzie nieznane jeszcze gdzie indziej ulepszenia. Po wszystkich ulicach krzyżują się szeregi słupów telegraficznych o ogromnej ilości drutów. Na sznurach, również drucianych, poprzeciąganych między domami w poprzek ulicy, wiszą szyldy z rozmaitymi napisami. W mroku wieczornym, który nie dozwalał dojrzeć drutów, szyldy owe wydawały się jak gdyby zawieszone w powietrzu. Spojrzawszy w głąb ulicy widzisz ich całe szeregi większych i mniejszych, o rozmaitych barwach; rzekłbyś: miasto przystroiło się chorągwiami, jakby na jakąś uroczystość.

Na chodnikach ruch ogromny. Tłumy ludzi białych i kolorowych biegną w rozmaite strony z tym czysto amerykańskim pośpiechem oznaczającym zacietrzewienie się handlowe; środkiem ulicy ciągnie mnóstwo powozów i fiakrów, słychać dzwonki tramwajów, nawoływania woźniców; wszędzie ścisk i wrzawa, zdradzająca wielką bujność życia tego młodego miasta. Wieczór wreszcie zapadł zupełny, ale widno było jak w dzień od tysiącznych płomieni gazowych. Wystawy olbrzymich sklepów płonęły jakby istne ogniska. Wybrawszy pierwszą lepszą ulicę szedłem, gdzie mnie oczy poniosą. W niektórych miejscach szeregi domów przerywały się nagle, a natomiast widać było puste place pokryte okruchami cegły i rumowiskiem, oznakami niedawnego pożaru. Miejscami zdawało się, że tu zakładają jakieś nowe olbrzymie miasto. Jak mogłem dojrzeć okiem: rusztowania i rusztowania, niewykończone domy spoglądające pustymi jamami okien, wszędzie mury spiętrzone jedne nad drugimi, stosy cegły i wapna; aż oto dalej znów ulica, już wybudowana i wykończona; słychać turkot i wrzawę ludzi, błyszczą płomienie gazowe, słowem: miasto odrodzone jak Feniks z popiołów. Co przede wszystkim uderza w tych miastach amerykańskich, to ich żywotność, a zarazem nieprawdopodobna niemal energia mieszkańców. Przyszedł pożar, niesłychany w nowszych czasach: miasto spłonęło jak nabój prochu; mieszkańcy rozproszyli się, handel upadł, przemysł również; majątki poszły w ruinę, ludzie, bez dachu, chleba.. Potem upłynęło kilka lat; miasto już stoi na dawnym miejscu; czterysta tysięcy mieszkańców znajduje w nim pracę i życie; wznoszą się domy, pałace, kościoły, fabryki, hotele, sklepy; kwitnie zamożność, wre ruch, praca i życie; za kilka jeszcze lat już i śladów pożogi nie będzie – a spali się miasto jeszcze raz, to i odbudują go jeszcze raz, jeszcze dwa i dziesięć razy, bo energia tych ludzi przezwycięża wszelkie nieszczęścia i wszelkie wypadki.

Swój nadzwyczajny wzrost zawdzięcza jednak Chicago, prócz energii mieszkańców jeszcze i przepysznemu położeniu handlowemu. Leżąc nad Michigan ta królowa jezior panuje nad całym systemem wód łączących Kanadę ze Stanami Zjednoczonymi. Cały handel owych mórz wewnętrznych leży bezpośrednio w jego ręku. Można rzec, że jest to port położony we wnętrzu lądów, dlatego też ciągnie jednocześnie korzyści tak z lądowego jak i z portowego swego położenia. Następnie, jako wielkie miasto, najdalej wysunięte na zachód na kolei Dwóch Oceanów, łączy Nowy Jork z San Francisco, cywilizację z Dalekim Zachodem. Wschód wysyła produkty swego przemysłu, zachód produkty naturalne, Chicago zaś jest wielkim targowiskiem, gdzie się odbywa zamiana.

Idąc ulicą gdzie mnie oczy poniosą, wszedłem w dzielnice bardziej puste i cichsze. Potem miasto urwało się jakby ucięte, a natomiast zobaczyłem toń Michigan. Osrebrzone światłem księżyca fale łamały się o niski bulwar, tuż pod mymi nogami. Z dala szumiał gwar miasta, a tu było spokojniej, przestronniej, powietrzniej, ciszej, tylko plusk wody, a od czasu do czasu gwizdanie dalekiego parowca przerywały uroczystą i bardzo poetyczną ciszę. Wróciłem wreszcie do hotelu, tak zwanego Palmerhouse, gmachu zbitego z wielkich płyt marmurowych, z prawdziwie babilońskim przepychem. Wszystko kapie tu od złota, jedwabiów i aksamitu. Moje oczy, nawykłe przed chwilą do pustej i mrocznej przestrzeni wód, mrużyły się pod nadmiarem światła i owego zbytku kipiącego jak bukiet piany na kielichu szampana. Ale też ten hotel to największa osobliwość Chicago. I tu, jak we wszystkich miastach Ameryki, nie masz pamiątek historycznych, zaklętych w kamień lub marmur zabytków przeszłości: kościołów, muzeów. Wszystko tu nowe, dzisiejsze; wszędzie „jutro” jest wszystkim, a „wczoraj” znaczy pustynię, odwieczne lasy i wielką ciszę pustyni. Następnego dnia oglądaliśmy jeszcze miasto, po prawdzie jednak do poznania większości amerykańskich miast parę godzin wystarczą, niewiele więc widzieliśmy nowego. Ale dzień upłynął znowu; nazajutrz świtaniem puściliśmy się w dalszą drogę. Illinois, przez którego północny kraniec jechaliśmy cały dzień, jest krajem uprawnym, gęsto zaludnionym, którego całą różnicę od poprzednio opisywanych stanów stanowi coraz większy brak lasów i w ogóle drzew, co okolicom nadaje smutny pozór. Po obu stronach kolei widać jednak farmy stojące jedna przy drugiej i uprawne pola.

Tak w Illinois jak i w leżącym na północ Wisconsin istnieją dosyć znaczne osady polskie (3), zamieszkałe po największej części przez chłopów zostających pod wodzą proboszczów. Osady te, mimo iż dosyć ludne, są przecież mniej więcej biedne, mieszkańcy zaś tu i ówdzie żyją z ograniczeniem wielu potrzeb i tęsknią do kraju. Przyczyną tego jest brak znajomości języka, zwyczajów i w ogóle warunków miejscowych, bo zresztą ziemia urodzajna i wielka obfitość komunikacji zapewniają osadom wszelkie warunki pomyślności i rozwoju. Po upływie dwunastu godzin przybyliśmy na granicę Illinois i Iowa, do stacji, a raczej osady Clinton, leżącej tuż nad brzegiem Missisipi.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Ang.) wstrząsające; oburzające.

(2) Tu: plemiona; szczepy.

(3) Szczegółowe o nich wiadomości patrz w osobnym liście.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Listy z podróży do Ameryki.