Listy z podróży do Ameryki. Rozdział drugi

Dwie godziny minęły szybko. Siadłem znowu do wagonu. Miałem jechać nie do Bremy, ale do Kolonii. Rozejrzałem się w wagonie: ani jednej ładnej kobiety; siedziało tylko kilku Niemców z twarzami mniej więcej głupimi, nabrzękłymi piwem, i jakiś obcy jegomość. Pociąg, którym jechałem, nie dochodzi do samej Kolonii, ale zatrzymuje się w Deutz, z prawej strony Renu. Przyjechaliśmy o godzinie dziewiątej w nocy. Byłem trochę zmęczony, więc udałem się do hotelu Belle-Vue i kazałem dać sobie numer (1). Kelner (2) zaprowadził mnie na drugie piętro i wskazał mi stancję, w której miałem spędzić noc. Zanim zapalił światło, zbliżyłem się do okna i podniosłem roletę, aby spojrzeć na leżącą na drugim brzegu Kolonię. Spojrzawszy poleciłem kelnerowi nie zapalać światła i zostawić mnie samego. Przepyszny widok! Noc była śliczna, pogodna. Księżyc świecił tak jasno, że nieledwie czytać by można przy potokach srebrnego światła. Pod moimi nogami płynął Ren. Długie smugi światła odbijały się w przezroczystej toni na drugim brzegu. Bliżej mały parowiec sypał deszczem złotych iskier. Cała Kolonia widna była jak na dłoni: światła, spiętrzone grupy domów, ciemne sylwetki kominów, a nad wszystkim tym wspaniała katedra, górująca nie tylko wieżami, ale i sklepieniem nad całym miastem, wyniosła, spokojna, urocza i milcząca. Największe gmachy miejskie wydały mi się wobec niej lepiankami tulącymi się niby pod skrzydła potężnej matki. Księżyc jasno oświecał wysmukłe wiązania tej przedziwnej gotyckiej architektury; cienie łamały się ze światłem na łukach i wieżyczkach. Było w tym wszystkim coś mistycznego, coś, co przejmuje duszę tajemniczym dreszczem i wyobraźni przyprawia skrzydła. Uczucia religijne wessane z mlekiem matki, choćby najbardziej nawet rozproszone w zgiełkliwej pogoni życia, odnajdują się na widok tego gmachu, oblanego światłem księżyca jak pogubione perły. Nie są to łagodne i słodkie poruszenia serca niby jakieś wewnętrzne głosy anielskie budzące wspomnienia dzieciństwa, jakich doświadcza się na przykład w naszych kościołach wiejskich w czasie nieszporów, kiedy siwy pleban czyta modlitwy litanii, chłopi odpowiadają mu chórem, jaskółki świergocą pod drewnianym sklepieniem, a brzoza cmentarna, poruszana wiatrem, szeleści i dzwoni w okna. Wobec tego mrocznego gmachu, wobec tych spiętrzonych jak góry sklepień nie czujesz się zbłąkanym i zmęczonym dzieckiem wobec ojca, ale prochem wobec Majestatu. Mimo woli przychodzi ci na myśl, że nie ma tu miejsca na inne modlitwy, jak chyba na pieśń suplikacyjną: „Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny!”. Kościół wart pieśni, a pieśń kościoła. Średnie wieki z ich wiarą posępną, a stanowiącą chleb ówczesnego żywota, szeregi rycerzy w stal zakutych, owych groźnych drapieżników z nadreńskich burgów (3), zmartwychwstają przed twymi oczyma. Słyszysz, jak biskup w całym majestacie głosi gloria Dei (4), a dymne żelazne głowy tych samych Arnsbergów, którzy dziś śpią kamiennym snem w kościelnej nawie, korzą się i chylą przed jednym słowem jak łany zbożowe pod wiatrem. Dziś to już wszystko minęło, ale zadumany wędrowiec, patrząc na milczące owych wieków pamiątki, mimo woli pyta się siebie: czy to wszystko, co wykołysało całe narody, utworzyło całą cywilizację, co było źródłem i osią całego żywota, czy to wszystko rzeczywiście nie jest niczym więcej, jak tylko olbrzymim zabobonem, drugim smutnym stadium iluzji, jak mówi Hartmann, stadium, które dlatego tylko minęło, ażeby się zaczęło trzecie.

Nie wiem, czy nie pod wpływem tychże samych myśli ktoś powiedział, że gdyby nawet Bóg rzeczywiście nie istniał, trzeba by było dla dobra ludzkości Go stworzyć. Godzina czasu spłynęła mi w przeszłość na podobnych rozmyślaniach. Tymczasem wieczór stawał się coraz bardziej romantyczny. Parowiec przybił do brzegu tuż pod oknami mego hotelu. W małym Deutz było cicho, bo całe miasto już spało. Tylko sternik, siedzący na przedzie statku, śpiewał dość pięknym głosem Wacht am Rhein, a od strony Kolonii dochodził moich uszu świst lokomotywy. Od czasu do czasu lekki wiatr przynosił zaledwie dosłyszalne odgłosy zgiełku i gwaru miejskiego. Żal mi było wstawać od okna; nagle jednak drzwi się otworzyły i ktoś wszedł do mego pokoju.

Był to mój towarzysz podróży.

– Dobry wieczór!

– I dobry, i ładny.

– Przyszedłem spytać: czy nie chciałby pan przejść się po mieście?

– Nie, panie. Spodziewam się, że lada chwila nadejdzie tu ktoś, z kim może jeszcze dziś pojadę dalej. A zresztą dobrze mi tu przy oknie.

– Ach! Pan patrzy na katedrę.

To mówiąc mój towarzysz zbliżył się do okna i spojrzał w stronę miasta. Księżyc oświecił jasno jego twarz. Zdawało mi się, że czytam całe szeregi myśli i marzeń na jego czole; jakoż po chwili pokiwał głową i rzekł:

– Wie pan co?

– Co? – spytałem, ciekawy jego wrażeń.

– Ot, ja myślę, czy nie napilibyśmy się koniaku. Wieczór chłodny.

Mimo woli przyszedł mi na myśl wierszyk, który kilkanaście lat temu powtarzał mój profesor łaciny, gdy mimo usiłowań z jego strony woleliśmy dawać sobie prztyki w uszy, niż zachwycać się pięknościami Horacjusza:

„Cóż po muzyce tępym osłom w stajni!

Graj im na lutni: tańczyć niezwyczajni”.

Swoją drogą, tak trzeźwy, lubo (5) mający związek z koniakiem, pogląd okiełznał rozbieganą moją wyobraźnię.

– Dziękuję za koniak – odpowiedziałem. – Uważam jednak, że pan zdrowo na rzeczy patrzy, i winszuję panu tego szczerze.

– A cóż to? – odrzekł wskazując na oblaną światłem księżyca katedrę. – Martwy kapitał i nic więcej!

– Przyjmij pan moje gorące uznanie i zarazem dobranoc panu!

Zostałem znowu sam, ale po chwili wszedł ów dżentelmen z jasną brodą, z którym, według pierwotnego planu, miałem się zjechać w Bremie.

Wyznaję, że byłem trochę zmęczony, przejechawszy bez wytchnienia drogę z Warszawy do Kolonii, i miałem szczerą chęć przenocowania w Deutz. Byłbym nawet objawił głośno tę chęć mojemu dżentelmenowi, ale on, domyślając się widocznie, o co idzie, uprzedził mnie i rzekł ironicznie:

– Pan już na pewno ani ręką, ani nogą nie może ruszyć. Takie to dzisiejsze pokolenie! Co do mnie, jechałbym chętnie dalej. Oburzona miłość własna odezwała się we mnie:

– A dokąd by pan chciał jeszcze dojechać?

– Hm! Choćby do Brukseli.

– Ja zaś oświadczam panu, że jadę wprost do Londynu.

Wyznaję, iż mówiąc to miałem w duszy trochę nadziei, że mój dżentelmen nie zgodzi się na tę propozycję. Myślałem, że go nią przerażę, że zacznie mi tłumaczyć, iż to zbyt daleko i że obaj zbytecznie się pomęczymy; ale ten okropny człowiek uśmiechnął się tylko i rzekł:

– Doskonale. Jedziemy więc do Londynu.

Nie było rady. Kazałem zabrać moje kufry i obaj udaliśmy się na centralny dworzec w Kolonii. Była już prawie północ; chciało mi się spać srodze, ale ruch panujący na dworcu otrzeźwił mnie. Lubię ten ruch, gwar i wrzawę panującą na wielkich dworcach kolejowych. Sale płonęły światłem; stoły były nakryte. Z zewnątrz dochodził nas świst i sapanie lokomotyw, pomieszane z odgłosem dzwonków i nawoływaniami konduktorów. Ludzie biegali na wszystkie strony, przenosząc kufry, pakunki. Przejeżdżający wołali wszystkimi językami na garsonów (6). Siedzący obok nas jakiś Anglik, z wyciągniętą twarzą i wyciągniętymi nogami, starannie badał palcami wnętrze swego nosa, spoglądając przy tym na ludzi tak, jak gdyby wszyscy wyłącznie po to byli zebrani, ażeby on miał się czemu przypatrywać. Kazaliśmy podać sobie coś do zjedzenia. Zauważyłem wówczas pierwszy raz, że nasze palone buty, futrzane szuby i baranie czapki poczynają nam zjednywać popularność. Małe grupki ludzi przyglądały się nam ciekawie. Brano nas widocznie za hercegowińskich posłów wysłanych o pomoc przeciw Turkom. Skutkiem współczucia zapewne dla nieszczęśliwych męczenników tureckich kazano nam płacić za wszystko dwa razy więcej, niż się należało. Wsiedliśmy wreszcie do wagonu. Wkrótce jadący z nami do Brukseli jakiś Francuz począł nas wypytywać o pochodzenie.

– Jesteśmy Polakami – odpowiedziałem.

Tu przysłowiowa francuska znajomość geografii zabłysnęła z całą świetnością.

– Ach! To panowie tam blisko placu wojny! – rzekł.

– Jakiej wojny?

– Jakże się nazywa?… Hercegowiny i Turcji.

– O! Bardzo blisko, panie: tylko przez ścianę. Jak się biją, to u nas doskonale strzały słychać.

– Tiens! (7)

Po czym wpadliśmy w ocean wielkiej polityki, wpadliśmy zaś tak głęboko, że żadną miarą nie mogliśmy dostać się do brzegu. Swoją drogą, niespełna w pół godziny zmieniliśmy całkowicie kartę Europy. Nasz Francuz zaś porobił takie podboje w Prusach, że musieliśmy wstawiać się za biednymi Niemcami, żeby im chociaż Berlin zostawił.

– Non, messieurs! Non! (8) – odpowiadał nie dając się uprosić.

Zaanektowawszy tedy i Berlin, wziąwszy do niewoli Bismarcka i przeznaczywszy mu na dożywotnie więzienie wyspę Oleron, strudzony tylu wojennymi czynami, nasz Francuz zwinął się w kłębek około własnego środka, a raczej zamknął się jak scyzoryk o dwóch ostrzach, jak mówi Prus, i usnął, a my poszliśmy za jego przykładem. Ale tu mój towarzysz odkrył widocznie nowy sposób zjednywania sobie popularności, to jest począł chrapać po mazowiecku, tak że wszyscy rozbudziwszy się pytali przerażeni: „Co się stało?”.

– Mon Dieu! Qu’est-ce que ça veut dire? (9) – pytał Francuz wytrzeszczywszy ogromne oczy.

– E, to nic! – odpowiedziałem spokojnie. – On dort chez nous comme cela (10).

Tymczasem mój towarzysz, z otwartymi ustami, z głową niżej od nóg, świszczał, ryczał, sapał, rżał, gwizdał – słowem: wydobywał z siebie tak nadludzkie, tak fantastyczne, a nagłe i niespodziewane odgłosy, że i mnie samego, jakkolwiek słyszałem już nieraz, jak nasza szlachta chrapie, zaczęło ogarniać zdziwienie.

Wkrótce też zauważyłem, że nasz wagon stawał się coraz bardziej pusty. Co stacja, ktoś zabierał swoje manatki i wynosił się do innych przedziałów. Na granicy belgijskiej było już nas tylko dwóch. Pociąg zatrzymał się. Do wagonu wszedł już nie mrukliwy pruski konduktor, ale Belg ubrany w czarne kepi i poprosił nas po francusku, abyśmy udali się do rewizji rzeczy.

– Co to jest? – pytał mój rozbudzony towarzysz wodząc na wszystkie strony oczyma.

– Granica belgijska, rewizja.

– Zdaje mi się, że się trochę zdrzemnąłem.

– Bardzo niewiele!

– A gdzież się reszta pasażerów podziała?

Oparłem rękę na jego ramieniu:

– Galilaee, vicisti! (11) Żaden nie dotrzymał placu. Wszyscy drapnęli.

Rewizja zajęła nam bardzo niewiele czasu. Zjedliśmy wieczerzę, wypiliśmy po pół butelki wina i ruszyliśmy dalej. Dzień już robił się dobry, gdy zbliżaliśmy się do Brukseli. Śliczne to miasto, po Paryżu najpiękniejsze ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem; otoczone wzgórzami, pokrytymi lasem, i cudnymi dolinami, otrząsało z siebie białawe tumany nocy i z mgły wywijało się skąpane w różowym świetle i niby uśmiechnięte po dobrej nocy i dobrym śnie. Pociąg wreszcie stanął. Znowu mieliśmy trzy godziny czasu, wyszedłem więc na miasto, aby odświeżyć wspomnienia sprzed dwóch lat, przed którym to czasem byłem w Ostendzie. Na ulicach panował już ruch. Flamandki siedzące na małych wózkach wiozły do miasta nabiał, a twarze ich, spokojne i uczciwe, zdawały się do mnie uśmiechać. Domy jednak były jeszcze ciche, rolety w oknach pozapuszczane, złocenia na gzymsach domów połyskiwały łagodnie w porannym świetle. Wszystko było spokojne, schludne, harmonijne, ciche, szczęśliwe jakieś, a wszystko pamiątkowe i poetyczne. Z każdego złomu murów, z każdego kąta wieje tu na ciebie tradycja poważna, wielka, nauczająca bardzo. Myślisz, że to sen dawny, a ogromny i złowróżbny niegdyś, który jakaś moc czarnoksięska zaklęła, tak że skamieniał i patrzy teraz na ciebie szarymi murami Świętej Guduli i kamiennymi oczyma pomnika Egmonta, i wieżami wszystkich zabytków z hiszpańskich czasów. Ale istotnie to tylko sen. Czasy Alby minęły i nie wrócą nigdy. Topór nie uderza tu już głucho o deski rusztowania, nie usłyszysz, jak syczą płomienie stosów lub brzmią okrzyki wojenne; usłyszysz tylko odgłos pracy i pokoju, bo ta błogosławiona para od dawna stałe tu sobie obrała siedlisko. Bywa, że kiedy w pogodne letnie wieczory taka cisza robi się w spokojnych wioskach flandryjskich, iż żaden listek nie zaszemra na drzewie, wówczas starcy odkrywają posrebrzone głowy i mówią: „To Chrystus przechadza się po wiosce”. Otóż jak Belgia długa i szeroka, wszędzie tak jest spokojnie, tak jakoś cicho i szczęśliwie, że słusznie można by powiedzieć: „Chrystus przechadza się po całym kraju”. Bez przesady mówiąc, jest to najszczęśliwszy kraj na świecie.

Jest nim przynajmniej dotychczas, ale któż może powiedzieć, jak długo będzie? Może za kilka lat nadejdą czasy, że spiczaste hełmy nadciągną tu od strony Renu, spokojni dziś mieszkańcy będą słyszeć rżenie „konia Attyli”, po nocach huk armat wystraszy słowiki z wiosek, skończą się przechadzki Chrystusa, a zamiast dzisiejszych pieśni przy pracy zabrzmi inna, która zmąciła spokój równie szczęśliwej Alzacji: Was ist des Deutschen Vaterland. Trzy godziny czasu przeleciały mi na podobnych rozmyślaniach, według słów Skargi: „jak strzała i jako ptak na powietrzu”. Czas było wracać na pociąg, ale nie mogłem się oprzeć jeszcze chęci odszukania pod murami katedry miejsca, na którym, według ślicznej powieści Ouidy Deux sabots, mała Bébée sprzedawała swoje róże mszyste; po czym trochę smutny, a trochę rozmarzony wróciłem na dworzec kolejowy. Mój towarzysz stał już na platformie i gorliwie pracował nad umieszczeniem w ustach ogromnego mięsnego pieroga, który z powodu swych rozmiarów żadną miarą wleźć w nie nie chciał.

Wsiedliśmy do wagonu, a wkrótce za nami wsiadł, a raczej wskoczył pomijając schodki, jakiś dżentelmen nadzwyczajnej otyłości, stanowiącej dziwny kontrast z jego ruchami.

– Prawda, panie, że jestem lekki? – rzekł do mnie przymrużywszy jedno oko, jakby mnie znał od lat dziesięciu.

– Jak angielski kocz – odparłem.

– Jak to jak kocz? – spytał cokolwiek urażony.

– No, bo lekki a pakowny.

– O! Doskonale, doskonale! – odparł spoglądając z nieopisaną sympatią na swój wydatny żołądek. – Ja jestem nauczycielem tańca. Dwanaście lekcji kosztuje u mnie czterdzieści franków. Najładniejsze dziewczęta z całego Lille uczą się u mnie; lekcje są wspólne. Panowie jadą do Lille? Oto są moje bilety (12): Mr Dunois. W czwartki i w soboty, od szóstej do siódmej. Wszakże panowie mają te godziny wolne?

Mój towarzysz odpowiedział, że najchętniej korzystalibyśmy z uprzejmości pana Dunois, gdyby nie to, że jedziemy do Ameryki, ale że z powrotem nie omieszkamy zatrzymać się umyślnie w Lille dla wzięcia kilkunastu lekcji. Pan Dunois dodał jeszcze, że uczy nie tylko kontredansa, ale i uprzejmej rozmowy z damami w czasie tego tańca. Po czym w najlepszej zgodzie ruszyliśmy w drogę.

Pociąg ku granicy francuskiej idzie krajem równym, nieobfitującym w malownicze widoki, ale uprawnym jak ogród. Wyjeżdżając z kraju zostawiliśmy jeszcze śnieg na polach, tu zaś wiosna poczynała się wszędzie. Na łąkach zieleniła się trawa, a na polach ruń wszelkiego rodzaju zbóż. Grupy drzew, stojących na równinach lub idących w kształcie alei wzdłuż rowów, dróg i kanałów, wypuszczały zielone pączki. Rzeki powylewały wszędzie, jak zwyczajnie na wiosnę; rowami płynęła z szelestem woda, powietrze było czyste, ale przesiąknięte wiosenną wilgocią, słońce zaś przygrzewało przez szyby wagonów tak silnie, iż musieliśmy pozrzucać futra.

Gdyby nie komora, nie rewizja rzeczy i nie długi przystanek pociągu, nikt by się nie domyślił, że nareszcie wjeżdża z Belgii do Francji. Krajobraz nie zmienia się w niczym. Tenże sam kraj uprawny jak ogród, te same chaty wieśniacze kryte czerwoną dachówką, gontem lub nawet słomą, co przypomina Polskę, taż sama Flandria, ciż sami ludzie, też poczciwe flamandzkie twarze i niebieskie bluzy; słowem, wszystko takie same. Gdy pociąg ruszył, obróciłem się, by przesłać ostatnie pożegnanie Belgii, temu krajowi, dla którego niepodobna nie czuć sympatii, i o którym ile razy pomyślę, tyle razy pamięć przywodzi mi słowa Skargi, których część już przytoczyłem wyżej: „Siejba była w płakaniu, ale żniwo w weselu; niedola ich minęła jako strzała i jako ptak na powietrzu, a rozkosze jakby morze nieprzebrane trwają”. Pikardia, przez którą przelatywaliśmy jakby na skrzydłach wiatru, jest krajem bogatym, żyznym, ale szczególniej fabrycznym. Patrząc na ład i dostatek, jaki widać wszędzie, nikt by nie pomyślał, że zaledwie sześć lat temu uwijały się tu tłumy żołdactwa pruskiego i uciekających do Belgii francuskich maruderów.

Do Calais przybyliśmy około dwunastej w południe. Jest to dosyć nędzne i brudne miasto, jak wreszcie większa część miast portowych; jego znaczenie handlowe jest jednak ogromne. Niegdyś odgrywało znakomitą rolę w wojnach francusko-angielskich. „Gdybyście wyjęli ze mnie serce i otworzyli je – mówiła umierając Maria Tudor – znaleźlibyście tam wypisany wyraz «Calais»”. Swoją drogą Anglia nigdy już nie odzyskała na stałe tego miasta. Dziś jest tam podobno jakaś forteca. Widzieliśmy żołnierzy francuskich w szaroniebieskich płaszczach, w czerwonych czapkach i w czerwonych (wybaczcie, czyste dusze naszych arystokratycznych dam!) majtkach. Patrząc na te postacie, małe, godne prawdziwych Pigmejczyków, przygarbione, brudne i dźwigające z trudnością ciężkie szaspoty (13), zrozumieliśmy łatwo, dlaczego podobni żołnierze nie mogli oprzeć się rosłym i silnym brandenburskim chłopom i dlaczego np. pułki poznańskie rzuciwszy się z bagnetem pod Gravelotte na niezdobyte prawie pozycje francuskie nie zastały tam już nieprzyjaciela, chociaż nie powinna była z nich zostać żywa noga po ataku. Patrząc na tych żołnierzy, przykro się robi, zwłaszcza nam, mającym tyle sympatii do tego najsympatyczniejszego zresztą narodu.

W Calais sale dworca kolejowego roiły się pasażerami przejeżdżającymi do Anglii. Zrobiliśmy znajomość z pewnym komiwojażerem, który, jak mówił, przepływał już przez kanał więcej razy, niż wszyscy obecni mieli włosów na głowie. Wypytywaliśmy się go, czy spodziewa się dobrej pogody.

– Kanał na wiosnę wypija zawsze za wiele dżinu i dlatego boksuje wściekle każdego, kto po nim pływa – odpowiedział ów dżentelmen zagłębiwszy ręce w kieszeniach.

– Ale jednak pogoda jest piękna – rzekłem starając się wydobyć zeń jaką taką pomyślną wiadomość.

– Tak, ale są krótkie fale.

– Krótkie fale? – spytałem tonem, jakbym wiedział, czym są krótkie fale, gdy tymczasem nie miałem o tym najmniejszego pojęcia…

– Tak jest – odrzekł komiwojażer i zagłębiwszy prawie po łokcie ręce w kieszeniach, zaczął przypatrywać się końcom swych butów gwiżdżąc przy tym arię z Balu maskowego: „Ach! Mów, czy życzliwe czekają mnie fale!”.

Inny dżentelmen, który przysłuchując się naszej rozmowie wkładał do ust i wyjmował z nich ustawicznie gałkę swej laski, jakby dla przekonania się, czy usta jego mają dostateczny rozmiar, niezbędny w morskich podróżach, zwrócił się ku mnie i rzekł dogmatycznym tonem:

– Trzeba wypić butelkę portweinu i zjeść jak najwięcej śliwek suszonych!

– Garson! (14) – zawołałem. – Butelkę portweinu i jak najwięcej śliwek suszonych.

Ale nim zdołaliśmy zjeść i wypić wszystko, co nam podano, w sali zrobił się ruch i zamieszanie.

Jedni chwytali swoje kuferki, inni wylewali z filiżanek gorący rosół na spodeczki, aby wypić go jak najprędzej, i pili z wytrzeszczonymi oczyma; inni na koniec połykali gorące mięso w kawałach, których połknięcie przyniosłoby zaszczyt najtęższym wilkom; pewna dama zbladła nadzwyczajnie i patrząc naokoło głupkowatym wzrokiem, jakby szukając ratunku, powtarzała: „O, Boże! Boże!”. Jakiś pan przewrócił się na progu przez własny kuferek. Wyszliśmy wreszcie na świeże powietrze; wzięto nasze rzeczy. Statek, który miał nas zawieźć do Douvres (15), stał tuż nad brzegiem przystani i świszczał przeraźliwie, jakby dla tym dokładniejszego przerażenia podróżnych; wiatr dął, jakby to było obowiązkiem jego sumienia; ludzie niosący rzeczy krzyczeli i przeklinali, sami nie wiedząc czego; morze ryczało, jakby mu kto za to płacił: słowem, wszystko się składało na to, ażeby do reszty ogłupić podróżnych, którzy już i tak nie wiedzieli, co się z nimi dzieje, a zwłaszcza co się za pół godziny dziać będzie. Na koniec, zszedłszy po pochyłym pomoście, weszliśmy na pokład statku. Para świszczała, koła poczęły obracać się lekko i pienić wodę, ale statek jeszcze nie ruszał. Skorzystałem z tej chwili, aby odetchnąć trochę i spojrzeć w sinawą dal, gdzie jak okiem dojrzał, ciągnęła się wzburzona toń morska. Po chwili jakieś indywiduum ubrane w gumowy płaszcz zwróciło moją uwagę. Indywiduum to, stojąc niedaleko mnie, pogrążyło nagle ogromny tytoniowy zwitek w ustach, następnie zasunęło również gumowy kaptur na głowę i wylazło po schodkach na wysoki mostek stojący na przedzie statku i osłonięty żaglowym płótnem.

– Kto to jest? – spytałem komiwojażera.

– Kapitan… Wylazł na górę i ubrał się w swój płaszcz. Hm! Zły znak, będziemy mieli burzę.

„Niech pana di…” – chciałem powiedzieć. – Dziękuję panu ślicznie.

Nie był to jednak jedyny i ostatni zły znak. Wkrótce spostrzegłem jeszcze gorszy: oto spod pokładu wydobył się majtek niosąc w obu rękach białe fajansowe miski, które zaczął tu i ówdzie rozstawiać po pokładzie.

„Neptunie! Kupię ci dziesięć obiadów, ale tym jednym razem pozwól zachować mi mój” – rzekłem w duchu.

Nagle uczułem, że statek zakołysał się w prawo i w lewo, brzeg począł usuwać się spod moich oczu. Ruszyliśmy w drogę.

Co się potem działo, o tym wiadomość schowam do następnych listów. Widziałem potem na oceanie podobne sceny tylko podniesione do kwadratu, dlatego opis ich odkładam.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej, tu: pokój.

(2) Tu: boy hotelowy.

(3) (Niem.) zamków.

(4) (Łac.) chwałę Bożą.

(5) Dawniej: choć; chociaż.

(6) (Fr.) tu: bagażowych.

(7) (Fr.) tu: patrz pan.

(8) (Fr.) nie, proszę panów, nie.

(9) (Fr.) mój Boże! Co to znaczy.

(10) (Fr.) u nas tak się właśnie śpi.

(11) (Łac.) zwyciężyłeś, Galilejczyku.

(12) Dawniej, tu: wizytówki.

(13) Tu: karabiny francuskie.

(14) (Fr.) tu: kelner.

(15) (Fr.) Dover.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Listy z podróży do Ameryki.