Listy z podróży do Ameryki. Rozdział czwarty

Na ulicy spotykamy mnóstwo kobiet, często bardzo młodych i ładnych. Chodzą same bez opieki, a raczej pod opieką praw i wszystkich pięści i lasek Wielkiej Brytanii. Żaden Don Juan nie zbliża się tu do idącej samotnie dziewczyny i nie mówi jej, jak się to praktykuje w pewnym znanym mi mieście: „Jak to, pani – tak młoda i sama? Dzień dobry, aniołku!”. Pierwszy lepszy dżentelmen spotkawszy takiego Don Juana w roli czynnej wbiłby mu kapelusz na głowę aż po szyję, połamałby żebra, popodbijał starannie oczy i następnie oddał w ręce policemana. Kobieta zaczepiona nie potrzebuje tu zresztą innej obrony prócz policjanta. Ten spokojny człowiek dotyka wówczas złowrogą laseczką ramienia awanturnika i w imieniu Jej Królewskiej Mości wiedzie go do kozy, sąd zaś za jedno nic, za jeden mały komplemencik, bardzo wreszcie uprzejmy, skazuje go czasem i na pół roku więzienia.

Wskutek tego Anglik i w ogóle Brytyjczyk nie zaczepia nigdy kobiety. Jeśli zdarzają się podobne zajścia, zawsze to będzie jakiś cudzoziemiec, często Francuz, a często i mój rodak, w którym uprzejmość dla dam stała się już tak dalece drugą naturą, że nie zraża się żadnymi niebezpieczeństwami. Co większa: to, co by żadną miarą nie uszło Don Juanowi miejscowemu, uchodzi często przedsiębiorczemu dziecięciu Północy. „Pani – mówi jeden z nich językiem sewilskiego Cygana, o którym może czytał w «Wędrowcu» – wdzięki twe to dla mnie śmierć, ale gdy ujrzę koniec twej nóżki, wracam do życia”. – „Jestem cudzoziemcem – mówi drugi – wiem, że w ten sposób nie zawiera się znajomości, ale nie mam innego sposobu; natomiast rzeknij pani słowo, a zrobię rewolucję i ogłoszę cię królową”. Czasem się udaje, a czasem robi się z tego awantura, ale rycerski Nadsekwańczyk lub Nadwiślanin nie lęka się pięści, wie zaś, że sądy dla cudzoziemca są względne. Kobiety tutejsze stanowią lepszą i jaśniejszą stronę krajowego medalu. Mają wiele spokoju i pogody duszy, która odbija się w ich twarzach. Za to jeśli znajduje się któraś brzydka, to już tak brzydka, że na widok jej można zdziczeć.

Podczas gdy nasz przewodnik czynił powyższe obyczajowe spostrzeżenia, zbliżyliśmy się do naszego hotelu. Tuż przed jego bramą dwóch dżentelmenów, jeden przekupień pomarańcz, drugi woźnica, biło się na kułaki. Jest to widok nader pospolity na ulicach Londynu. Bijących otaczała gromadka ludzi. Niektórzy z widzów trzymali ich surduty i dodawali im zachęty; stojący za kołem widzów policjant wspinał się na palce, patrząc przez głowy, czy obywatele rozpłaszczają sobie nosy legalnie; zresztą nie mieszał się do niczego. Walki podobne mają swój regulamin, nad którym czuwają wszyscy obecni. Każdemu z walczących chodzi o to, aby pięścią uderzyć w oko przeciwnika i podbić takowe, a następnie podbić i drugie. Ciosy w nos i w usta są również i dozwolone, i cenione. Jeżeli jednak jeden z walczących zawołał: „Enough!” (1), uznaje się tym samym za zwyciężonego; zwycięzca zaś odpowiada: „All right!” i natychmiast przestaje bić ofiarę. Gdy tego nie uczyni, wszyscy rzucają się na niego i tłuką co wlezie, policeman zaś kładzie laskę na jego ramieniu.

Zwykle jednak po „enough” następuje natychmiast „all right”, po czym przeciwnicy rozchodzą się bez gniewu, widzowie zaś winszują najpiękniejszych ciosów tak temu, który je zadał, jak i temu, który je otrzymał. Zwłaszcza złamanie szczęki lub przetrącenie nosa wywołuje liczne powinszowania. Jeżeli przeciwnicy są równej siły i zręczności, a walka się przedłuża, wówczas w kole widzów powstają zakłady i cała scena przybiera nadzwyczaj interesujący, oczywiście tylko dla Anglików, charakter. Najczęściej w takich walkach zwycięzcami są Irlandczycy, którzy w ten sposób wynagradzają sobie krzywdy polityczne.

W hotelu zapakowaliśmy rzeczy, czekała nas bowiem nocą podróż do Liverpoolu; po czym zapłaciwszy rachunek i przekonawszy się, że niepotrzebnie dla oszczędności jadaliśmy nie w hotelu, ale na mieście, w hotelu bowiem płaci się za wszystko razem, wyszliśmy znowu na ulicę. Nie pamiętam, na której już z ulic moją uwagę zwrócił żółto pomalowany dom, otoczony ogrodem, z zielonymi żaluzjami w oknach. Pamiętam, że była to jakaś ustronna ulica; na chodnikach było pusto; w ogrodzie świergotały wróble, z domu dochodziły łagodne śpiewy kobiece, nad domem zaś i ogrodem unosił się dziwny spokój.

– Co to za dom? – spytałem. – To przytułek dla zbłąkanych dziewcząt, pragnących wrócić na drogę cnoty. – Ach! Instytucja anielska, instytucja tego rodzaju, że nawet temu, kto zwątpił o ludzkości, przychodzi w nią uwierzyć na powrót. W dziewczętach już upadłych budzi się czasem sumienie; czasem tęsknota za życiem czystym, za pracą, za obowiązkiem, za owymi chwilami, w których jako dzieci czyste i niepokalane marzyły o innej, dalekiej od sromoty przyszłości. Tęsknota ta tak opanowuje dziewczynę, że pragnęłaby zerwać z hańbą, ze wstydem, z występkiem. Oto noc jasna i księżycowa na niebie. Dziewczyna staje w oknie, wpatruje się w niebo gwiaździste: wszędy spokój, cisza; dobry Bóg zdaje się uśmiechać do niej; w ciemnych błękitach widzi niby jakąś rękę wzywającą ją do siebie; słyszy głos: „Wróć, biedne dziecię, do mnie, pod skrzydła pokoju i życia pełnego ciszy!”. Więc oczy dziewczyny brzękną łzami, kolana drżą pod nią; wreszcie pada na nie i poczyna się modlić. Postanowiła się poprawić – i czy się poprawi, myślicie? Oto pójdzie jakby pod stromą górę, której grunt jest ruchomy: zakrwawi ręce i nogi drapiąc się pod nią, ale co wejdzie kilka kroków, ziemia usuwa się jej spod nóg i dziewczyna spada jeszcze głębiej; próbuje znowu i stacza się jeszcze głębiej, aż wreszcie zostaje na dnie z poczuciem własnej bezsilności i rozpaczy w duszy. Czasem znów zdarza się, że dziewczyna jeszcze cnotliwa opiera się i woła ratunku, żeby nie wpaść w otchłań występku, ale głód ciągnie ją za jedną rękę, chłód za drugą, przemoc socjalna popycha ją z tyłu, i czy sądzicie, że dziewczyna oprze się tej piekielnej trójcy? Co z sobą zrobi? Gdzie się podzieje? Gdzie dla niej ucieczka i obrona? Nigdzie, z wyjątkiem Anglii. „Chwała na wysokościach Panu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!” – mówi psalmista. O! Chwała dobrej woli: dziewczyna uratowana, bo oto ustroń spokojna, ogród zielony i Żółty Dom. Wśród ciemnej, zimnej i dżdżystej nocy wychudzona ręka targa gorączkowo za dzwonek w bramie Żółtego Domu. Zza bramy nie odpowiada groźne warczenie psa ani gniewliwe: „Kto tam?” stróża nocnego. Drzwi otwierają się cicho, widać ciemny korytarz, jakaś ciepła, łagodna dłoń bierze zziębniętą rękę nieszczęśliwej i prowadzi ją za sobą. Nikt jej się nie pyta: Co za jedna? Skąd przyszła? Jaka jej dola poprzednia? Jakie występki? Po chwili znajduje się w małym, schludnym pokoiku. Czyste, biało zasłane łóżko, na stole dymi ciepły posiłek, pali się lampa, leży Biblia, nad łóżkiem zaś głowa Chrystusa w jasnej glorii patrzy na nią słodko, łagodnie, zachęcająco.

Dziewczyna rzuca się na jadło. Jej się przede wszystkim chciało jeść; potem chodzi niespokojnie po pokoiku. Nie umie zebrać myśli; nie wie, co się z nią stało: boi się, czy nie dostała pomieszania zmysłów.

Tymczasem z wolna otwierają się drzwi: wchodzi jakiś dżentelmen, staruszek o twarzy dobrotliwej, ojcowskiej, wzbudzającej ufność. Staruszek wchodzi ot tak, jakby przyszedł do znajomej, i mówi:

– Dobry wieczór, moje dziecię! Ja jestem doktor: czyś nie chora?

Nieufny i niespokojny wzrok jest całą odpowiedzią.

– Czas mamy szkaradny… co? Łatwo się przeziębić. Pokaż puls, dziecko… No, dobrze, doskonale. Jeżeli pozwolisz, przyjdę cię odwiedzić jutro. O! Brzydki czas. A teraz połóż się… Dobranoc, dziecko!

To mówiąc staruszek głaszcze dziewczynę po głowie i zabiera się do wyjścia, ale w progu odwraca się i mówi:

– Ale… wszakże ci na imię Fanny?

– Jenny.

– A tak! Tak! Jenny. Otóż, Jenny, idź już spać, ale… pomódl się; zmów pacierz, Jenny. Dobranoc!

To mówiąc zamyka drzwi. Jenny pozostaje sama. Jeszcze chwila osłupienia; potem wybucha płaczem i biegnie rzucić się na kolana przed obrazem Chrystusa. Ale nie… Ona nie może klęknąć przed tym obrazem w jaskrawej sukni, z uczernionymi brwiami, ze sztucznymi rumieńcami na twarzy i wszystkimi oznakami hańby. A oto obok łóżka leży na krześle skromna sukienka i cały ubiór. Jenny więc zrzuca te strzępy, które ją teraz palą i pieką, a potem modli się długo, długo.

Nazajutrz to już nie owa Jenny. W skromnej sukni, z gładko przyczesanymi włosami, nie poznaje sama siebie. Wołają ją na śniadanie; znajduje towarzyszki: nikt się jej o nic nie pyta, ale przyjmują ją jak siostrę. Prócz towarzyszek zastaje inne kobiety: pewno wielkie damy; ale może i nie, bo nie dumne, jakieś dobre, anielskie istoty, których przeszłość jak śnieg niepokalana. Kim są te damy?

– Aniołowie.

Ale i te skrzydlate istoty traktują ją jakby siostrę, jakby nigdy nie zgrzeszyła, jak sobie równą.

– Dzień dobry, Jenny… Dobry wieczór, Jenny – mówią jej łagodne głosy.

Co więcej, te niepokalane istoty służą jej, bawią się z nią, rozmawiają, przyjaźnią się z nią, najniższą, najnędzniejszą i najbardziej upadłą ze wszystkich istot na świecie. Żadnej wymówki, żadnej wzmianki o przeszłości. Są chwile, w których samej Jenny wydaje się, że jest lepszą; wraca jej ufność, spokój: doprawdy, chwilami jej się wydaje, że jest taką, jak dawniej, za lat dziecinnych.

Bo też ona już i jest taką, jak za lat dziecinnych.

Modlitwa, praca ręczna, nauka, przeplatane rozrywkami: oto w jaki sposób schodzi czas mieszkankom Żółtego Domu. Nie każą tu im pokutować za przeszłość, ale każą o niej zapomnieć. Otaczają je atmosferą czystą: pracy, pogody, spokoju i niewinności, a atmosfera ta obejmuje je i przesiąka w najbardziej zepsute serca. Potem uczą, dają umiejętność zarobku; potem znajdują zarobek i puszczają na świat.

Najlepsze robotnice, najlepsze służące wychodzą z tego domu. Młodsze często potem wychodzą za mąż, są dobrymi żonami i matkami.

Podczas kiedy przewodnik nasz opowiadał mi o Żółtym Domu, myślą uleciałem nad pewne znane wam dobrze miasto i spojrzałem na jego zakłady dobroczynne. Widziałem pewien gmach z napisem łacińskim, widziałem komitety, sesje; byłem na posiedzeniu, słyszałem prośby o głos, przywoływania do porządku; słyszałem mowy i zwroty krasomówcze. Figury retoryczne brzęczały mi koło uszu jak muchy; jakiś głos wołał: „Bóg nam powierzył fundusze towarzystwa, jemu tylko zdamy z nich rachunki”. Inny zaś wołał: „Nie potrzebujemy tłumaczyć się opinii, albowiem napisane jest: «Niech nie wie lewica, co daje prawica»”. Inny: „Dobroczynność nie jest cnotą, jeśli jest jawną”. Słowem: widziałem parlament, nie mogłem tylko dostrzec, co robi się z funduszami miłosierdzia; słyszałem zgiełk, hałas; obok grano na skrzypcach; obok tańczono w filantropijny sposób; dalej sprzedawano na bazarach, umizgiwano się w celach miłosierdzia do pięknych kobiet; uszczęśliwiano się w celach miłosierdzia w buduarach. Roztańcowane i spocone miasto śpiewało na nutę z Pięknej Heleny: „Jam – jest – gród litościwy, gród litościwy, gród litościwy – jam miłosierdzia wzór!” – ale pieśń tę tuż obok głuszyły liczne jak piasek w morzu głosy. Ochrypłe te głosy wołały: „Łaskawi i miłosierni panowie, choć grosik na chleb, choć kopiejeczkę na sznapsika!”. Ale oto jakiś inny zakład miłosierny uderzył moje zdziwione oczy. Dewizą jego: „Sięgnij, bratku, do saka”. Co, u licha! Widzę jakby jakieś przedstawienie teatralne: mnóstwo gazu, koronek, aksamitu, lornetek, pudru, francuszczyzny. Zdaje się, że wszystkie dobre uczynki, tak co do ciała jak i co do duszy, wyprawiły sobie dystyngowaną maskaradę: widzę także Adama, Ewę, węża; cnoty teologiczne w trykotach, czyli piękne panny w teologicznych kostiumach; wyznawców tychże cnót, wypchanego kota, ostendzkie majtki, Semiramidę. Cóż to jest? To miłosierne widowisko pod tytułem Wiele hałasu o nic. Dużo huku, puku. Nic nikomu ono nie szkodzi. Pan Bóg niewiele przez to traci, diabeł niewiele zyskuje: przytulone baby najwięcej, prawdziwa zaś nędza, jak ów kogutek, co poszedł na orzechy w bajce:

„Leży, leży wedle drogi,

Wyciągnęła obie nogi,

Ledwo tchnie”.

Żałowałem, że długa a pilna podróż, jaką miałem przed sobą, nie pozwalała mi dokładniej poznać, na większą korzyść moich współobywateli, wielu innych instytucji angielskich, które w ogóle odznaczają się mechanizmem nader prostym, a przy tym wielką dokładnością i dzielnością w czynach. W ogóle instytucje tutejsze, a mówię tylko o prywatnych, nie są objawem naśladownictwa, mody, pewnego popędu wywołanego sztucznie, ale płyną z potrzeb społecznych i z dziwnie krzepkiego ducha narodowego. Dlatego mniej się tu gada, więcej robi. Instytucje zaś nie upadają, bo poczucie obowiązku każe obywatelom podtrzymywać je z energią i wytrwałością nie tylko z początku, ale zawsze. Dziwni ludzie ci Anglicy. Wyobraźcie sobie, moi mili współobywatele, że członkowie licznych tutejszych towarzystw nie zalegają nigdy w opłacie składki! Słyszeliście o czymś podobnym?

Ale już dosyć o tym. Na świecie robił się mrok. Na ulicach zapalano latarnie gazowe, które służą tu nie tylko po to, żeby wróble miały na czym siadać; wystawy sklepowe zapłonęły jakby wielkie ognisko przez całą długość ulic: czas było udać się na dworzec kolejowy, z którego pociąg wychodził do Liverpoolu.

Nasze rzeczy miały być nadesłane z hotelu. Jakoż zastaliśmy je już w sali dworca. Ogromna czerwona sala była prawie zupełnie pusta, słychać było tylko poważne: „tyk-tyk” wielkiego zegara wmurowanego w boczną ścianę. Urzędnik sprzedający bilety skracał sobie czas okręcaniem klucza na palcu, które to zajęcie pochłaniało całą jego uwagę. Pod ścianami stało paląc fajki kilku posługaczy. Po kupieniu biletów udaliśmy się do jednego z nich, ażeby nam pomógł wyekspediować rzeczy.

– Rzeczy już są na pociągu – odpowiedział ten dżentelmen.

– A kwit?

– Jaki kwit?

– Kwit od rzeczy.

Nie mogliśmy się porozumieć. Wreszcie posługacz wyprowadził nas na platformę i pokazał nam nasze kufry stojące spokojnie w wagonach, a gdy nie poprzestając na tym żądaliśmy jeszcze kwitu, ruszył ramionami, mruknął: „Goddam!” (2) i poszedł sobie zostawiwszy nas własnej przedsiębiorczości.

Nie było co robić. Udaliśmy się do kasjera. I znów ten sam dialog:

– Prosimy o kwit.

– Jaki kwit?

– Kwit od rzeczy.

Kasjer ruszył ramionami i począł okręcać z nadzwyczajną uwagą klucz na palcu, nie spojrzawszy na nas więcej. Poszukaliśmy tedy konduktora.

– Prosimy o kwit.

– Jaki kwit?

– Kwit od rzeczy.

Konduktor ruszył ramionami; ja starałem się zachować wielkość duszy w nieszczęściu; jeden z moich towarzyszy począł wymieniać nadzwyczajne ilości beczek, karabinów i fur; drugi oświadczył sucho: że jeśli tak, to noga jego nie postanie więcej w tym kraju, czym byłby zapewne bardzo przeraził Anglików, gdyby go mogli byli zrozumieć. Następnie obaj spojrzeli na mnie, następnie ja spojrzałem na nich; następnie wszyscy trzej nie wiedzieliśmy, co robić.

Tymczasem sala poczęła się napełniać, więc coraz trudniej było dać sobie radę; na szczęście usłyszeliśmy jakąś parę rozmawiającą po niemiecku.

Towarzysz Poznańczyk przyskoczył ku niej żywo.

– Nie chcą mi dać kwitu od rzeczy.

– Bo tu nie dają nikomu. Na kufrach są poprzylepiane kartki, dokąd które idą. Na każdej stacji wyjmują przeznaczone do niej pakunki. W Liverpoolu wyjmą pańskie, przyjdziesz pan, weźmiesz je i skończyło się.

– A jak się kto do nich przyzna?

– Nikt się nie przyzna. Towarzysz Poznańczyk wrócił do nas w doskonałym humorze.

– O, to, to rozumiem. To, to kraj! Co za porządek!

Istotnie przy odejściu pociągu wszystko odbyło się nader porządnie. Posługacze kolejowi nie wrzeszczeli, nie życzyli sobie wzajemnie paraliżów, nie było wzmianek o wątrobach. Pociąg ruszył i po chwili Londyn wraz ze swoim morzem świateł zniknął nam z oczu. Powietrze tylko nad miastem było rdzawe i czerwone jak łuna pożaru.

Noc robiła się ciemna, tak że przez okna wagonu nie mogłem nic dojrzeć. Czasem tylko na ciemnym tle nieba rysowały się jeszcze ciemniejsze sylwety kominów. Czasem pociąg wpadł między wielkie zakłady, w których topią żelazo. Olbrzymie ogniska pieców, jaskrawe płomienie, czarne postacie ludzkie na tle ognistym, huk młotów, zgrzyt i wycie piłowanego żelaza, tumany dymu: wszystko to stanowiło jakby obraz rzeczywistego piekła. Potem znów ogarniała nas ciemność i czysta, wilgotna, nocna atmosfera; czasem po huczeniu maszyny można było poznać, że przelatujemy tunele. Towarzystwo w wagonie poczęło się rozsypiać, jak to się zwykle dzieje wśród nocy. Przy drżącym świetle lamp widać było twarze zaspane i zmęczone. Czasem krótka rozmowa przerwała ogólne milczenie. Siedzący obok mnie otyły dżentelmen kiwając się przez sen uderzył głową w moje ramię, a mruknąwszy: „I beg your pardon!” (3), uderzył natychmiast po raz drugi. Zdjęta dla wygody para trzewiczków młodej i przystojnej miss wysunęła się spod ławki i podskakując razem z ruchami wagonu, wpadła pod nogi jakiegoś długiego i kościstego jegomości, prawdopodobnie pastora albo kwakra, który nazajutrz rano ujrzawszy tę rzecz tak świecką odsuwał ją ze zgrozą z pomocą laski ku śpiącej właścicielce mówiąc zapewne w duchu: „Vade retro!” (4).

Tymczasem zaczęło szarzeć. Brzask robił się na wschodzie: domki farmerskie, drzewa albo czasem wieże kościelne występowały coraz wyraźniej z głębi cienia i mgły. O godzinie szóstej dojeżdżaliśmy do Liverpoolu.

Miasto czysto angielskie. Te same niewielkie domy z czerwonej lub surowej cegły, okopcone dymem a poplamione deszczem; te same zielone zazdrostki w oknach; zresztą z powodu wczesnej godziny cicho i spokojnie.

Od strony morza dął potężny i ostry wiatr; na końcu ulicy widać było las masztów. Mieliśmy jeszcze dwie godziny czasu, zatem zatrzymaliśmy się w hotelu, by się umyć, przedrzemać i posilić przed puszczeniem się na morskie odmęty.

Wskazano nam hotel wdowy Clynton, o której mówiono, że umie, a przynajmniej rozumie po francusku. Ale wdowa Clynton, gdyśmy zajechali, spoczywała jeszcze w objęciach Morfeusza; zaś zamiast niej przyjął nas jakiś Irlandczyk, o czerwonych, stojących jak szczotka włosach, piegowatej twarzy, zaspanych oczach i głosie dwuletniego dziecka.

– Dżentelmeni jadą zapewne do Ameryki – mówił, a raczej piszczał głosem nadzwyczaj patetycznym – to daleko, bardzo daleko, tak jest: to bardzo daleko!

Tak mówiąc podnosił oczy w górę i wzdychał, i zdawało się, że pragnie nas pobłogosławić na drogę.

– A cóż to za małpa uroczysta? – odezwał się jeden z moich towarzyszy.

Istotnie Irlandczyk był nader uroczysty. Gdy prosiliśmy go o wodę do umycia:

– Do umycia? – odrzekł smętnym głosem. – O tak, tak, do umycia.

Potem, gdy się umyliśmy, zaprosił nas równie rzewnie na śniadanie, przy którym posługiwał z powagą i milczeniem.

Przy śniadaniu nadeszła wdowa Clynton wraz z młodą i przystojną córką Clynton i nie wiem, co to za dziwny dom, ale obie te damy wydały mi się jeszcze uroczystsze. Naprzód wdowa Clynton w krótkiej, ale pełnej głębokiego uczucia mowie wyraziła nam swoją wdzięczność, że jej, a nie inny hotel wybraliśmy na miejsce chwilowego spoczynku; potem zaś, gdy skończyliśmy śniadanie, zawołała: „No! Czas, panowie!” tak rozdzierającym głosem, jak gdyby miała się żegnać z mężem albo z kochankiem. Przy płaceniu rachunku, który, należy oddać mu sprawiedliwość, był bajecznie mały, wdowa raczyła zwrócić na mnie swoją uwagę.

– Nie żeń się pan w Ameryce: tam niedobre kobiety; szkoda by było pana!

Tu, wobec kwestii tak drażliwej, córka Clynton zarumieniła się lekko, ja zaś starałem się uczynić toż samo i odrzekłem, że choćbym miał taki zamiar, w tej chwili porzuciłbym go stanowczo. Po czym pożegnaliśmy się tak, jak się żegnają członkowie jednej rodziny, i ruszyliśmy do portu.

Z portu mały pękaty parowiec miał nas przewieźć do okrętu udającego się za Ocean. Nadspodziewanie pasażerów znalazło się mnóstwo, tak że cały parowiec był zapchany kuframi, majtkami (okrętowymi), kobietami, dziećmi, co wszystko prócz kufrów żegnało się, powiewało chustkami, płakało, całowało, paliło cygara, jadło pomarańcze lub patrzyło na morze. Dzień był chmurny, dżdżysty; woda niespokojna, lubo drobno pomarszczona; wiatr podrywał piasek nabrzeżny i ciął nim po twarzach. Przecisnąwszy się przez stosy kufrów zasiedliśmy w jakimś kącie i milczeliśmy wszyscy. Trudno się oprzeć pewnemu wzruszeniu mając przed sobą ocean. Tymczasem mały parowiec zawrzeszczał przeraźliwie, jakby go ktoś obdzierał ze skóry, podniósł kotwicę i ruszył.

Po półgodzinnej jeździe ujrzeliśmy wreszcie Germanika, który miał nas przewieźć do Ameryki. Wyznaję, że ujrzawszy ten statek, długi blisko tak, jak połowa naszego żelaznego mostu, ujrzawszy jego potężne kominy, maszty, jego piętra, jego olbrzymie boki świecące oknami, odetchnąłem swobodniej.

– No, ten potwór chyba się ani zakołysze na morzu! – rzekłem do mego towarzysza, którego twarz wypogodziła się również.

– Co? – odpowiedział mi z entuzjazmem i dumą, jak gdyby był budowniczym statku. – On sobie, panie, drwi z fali! Ja się po prostu kocham w tym statku!

Było to istotnie uczucie trochę zbyt nagłe, ale taki patriotyzm okrętowy, gdy chodzi o własną skórę, jest do wytłumaczenia.

Tymczasem nasz potwór wywiesił czerwoną chorągiew z białą gwiazdą i napisem: „White Star” (5), należy bowiem do towarzystwa noszącego tę nazwę; następnie nie zagwizdał, ale ryknął głosem tak tubalnym, że nasz stateczek przewozowy o mało nie schował się pod wodę ze strachu. Zbliżyliśmy się jeszcze więcej do jego boku, a raczej do jego stóp; zahurkotał pomost; powstała wrzawa i zamieszanie: chwyciłem za ucho mój kufer i po chwili znalazłem się na Germaniku.

Był to czwartek, dnia 23 lutego.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) (Ang.) dosyć.

(2) (Ang.) tu: cholera.

(3) (Ang.) przepraszam.

(4) (Łac.) idź precz.

(5) (Ang.) biała gwiazda.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicza Listy z podróży do Ameryki.