Legiony. Rozdział trzeci

Różowe, wesołe blaski kładły się na śniegu od jasno oświeconych okien we dworze. Markowi, gdy minął kołowrót, zdawało się, że przez okno widzi, wśród innych osób, wdzięczną postać panny Klarybelli Wyrożębskiej, ale nie widział jej wyraźnie, gdyż mróz przysłonił szyby fantastycznymi kwiatami szronu. Niedaleko ganku stała podwójna karoca na saniach; obok niej czterech parobków konno, z długimi drążkami w ręku, do których przywiązane były żelazne koszyki, naładowane łuczywem. Dwaj z nich byli zajęci zapalaniem łuczywa, co oznaczało, że goście wyjadą lada chwila. Marek nie chciał się spotkać z paniami z Leżnicy, wszedł więc prędko do sieni, by udać się do swego pokoju na górze. Zaledwie jednak przeszedł pół drogi do schodów, gdy drzwi bawialnego pokoju otworzyły się na rozcież (1) i ukazała się w nich starościna Sokołowska pod rękę ze starym szambelanem, za nimi zaś Kajetan prowadził pannę Klarybellę. Wobec niespodziewanego spotkania, Markowi nie pozostało nic innego, jak zatrzymać się i przywitać. Ucałował więc rękę pani starościny, drobnej i chudej osóbki, trochę głuchej i zdziecinniałej, ale czułej jeszcze na względy towarzyskie, co pokazało się zaraz przy powitaniu, gdyż zapytała tylko zimno: „A waćpan aż do nocy polował?” – i nie czekając na odpowiedź, przeszła. Natomiast inne było zachowanie się panny Klarybelli. Gdy Marek skłonił się przed nią, ujęła go lekko obu rękoma za skronie i ucałowała w czoło. Ponieważ przy poprzednich spotkaniach witała go i żegnała zawsze obojętnie, więc chłopiec spojrzał na nią pytającym i zdumionym wzrokiem. Ale na to nieme pytanie odpowiedziała milczeniem, tylko oczy jej stały się poważne i smutne. Była w niej jakaś powaga, której Marek nigdy przedtem nie widział, a w pocałunku, jaki złożyła mu na czole, pewna tkliwość, której się nie spodziewał. Stał więc przed nią, nie umiejąc zdobyć się choćby na jedno słowo. Ogarnęło go nagle pełne niepokoju poczucie, że coś się stało, coś się zmieniło, coś zaszło. Ale był chłopcem tak młodym i niedoświadczonym, że na pytania, które mu napływały falą do głowy, nie umiał dać sobie odpowiedzi. Serce ścisnęła mu obawa, że czeka go bolesny cios, a jednocześnie, ponieważ dał w Leżnicy do zrozumienia, że odjeżdża na długo, zatliła mu się w sercu nadzieja, że to może jest tylko czułe pożegnanie i błogosławieństwo na drogę. Mącił mu przy tym myśli podziw dla piękności panny Klarybelli, który go chwytał zawsze, ilekroć ją zobaczył – podziw dla jej białej twarzy, dla czarnych loków, dla niebieskich oczu, dla całej postaci. Strojniejsza dziś, niż zwykle, przybrana w wąską, przepasaną tuż pod piersiami suknię, pod którą jej wysmukłe ciało rysowało się aż nazbyt wyraźnie, różowa i powiewna, wydawała mu się boginią, na którą jego olśnione oczy nie były godne spoglądać.

Marek zapatrzył się na nią tak, że zapomniał o świecie Bożym, i nie przyszło mu na myśl, że stojąc tak z otwartymi ustami, a zarazem w rozterce duchowej, złożonej ze zdumienia, niepokoju i podziwu, miał minę gapia, który mógł boginię rozśmieszyć, gdyby nie to, że sama była nastrojona poważnie i smutno. Lecz nim ochłonął – przeszła, a za nią obojętny i zimny Kajetan, który po chwili począł ją otulać w ciepłe szale i puszystą lisią szubę. Służba wciągnęła następnie na jej trzewiczki i przewiązane na krzyż pończoszki ciepłe berlacze (2) – i obie panie, wraz ze starszym szambelanem i z Kajetanem znikły za oszklonymi drzwiami sieni. Marek dojrzał jeszcze przez szyby białą perukę stryja, pochylającą się kilkakrotnie nisko, po czym na dziedzińcu zabłysły chwiejnym, krwawym światłem kafarki (3), parsknęły raz i drugi konie, zaskrzypiał śnieg pod płozami i kareta, zatoczywszy krąg wokół dziedzińca, wtoczyła się w bramę. Przez jakiś czas promienie łuczywa rozświecały coraz dalej i dalej pnie starej lipowej alei, po czym wszystko znikło za czworakami i kuźnią na zakręcie.

Stary szambelan wszedł z ganku do sieni, pocierając palcami końce uszu, spojrzał na stojącego jak słup soli Marka, przymrużył oczy i rzekł:

– Dziwny to obyczaj polować, gdy w domu są goście. Ale tymczasem przebierz się i przyjdź potem do salonu.

Marek, który postanowił jeszcze dziś rozmówić się ze stryjem, zrzuciwszy na górze lisiurę i rękawice, zszedł na dół – gdzie znalazł się w towarzystwie stryja Augusta i Kajetana.

***

Młodszy szambelan chodził miarowym krokiem po pokoju, a starszy siedział w fotelu przed kominkiem, i wyciągnąwszy nogi, przybrane w białe jedwabne pończochy, wydymał lekko wargi, spoglądając na Marka z wyrazem jakby serdecznego współczucia. Przybrany w brzoskwiniowy aksamitny frak, w białej peruce, z twarzą powleczoną różową szminką, wyglądał trochę jak karnawałowa maska. Przez pewien czas namyślał się widocznie, jak zacząć rozmowę, wreszcie rozpoczął ją od przysłowia, które niegdyś sobie wymyślił i przyswoił, tylko dlatego, że w owej epoce wielu magnatów miało własne przysłowia:

– Sancta Pupa, Sancta Barbara! (4)…

Po czym podniósł głowę i zamknął na chwilę oczy.

– Przybliż się, młodzieńcze – rzekł do Marka – i słuchaj. Możesz usiąść…

Marek przysunął krzesło i usiadł.

– Stryj chce mi coś powiedzieć?

– Tak jest i to coś ważnego, a zarazem coś takiego, co powinno cię ucieszyć.

– Słucham.

Szambelan nie od razu jednak zaczął mówić, albowiem uczuł w nogach nerwowy niepokój, więc pocierając dłońmi kolana, czekał aż mu przejdzie.

Wreszcie utkwił oczy w twarzy chłopca i zapytał:

– Czy zauważyłeś, że panna Klarybella pożegnała się dziś z tobą w sposób ekstraordynaryjny? (5)

– Owszem, wyznaję, że w pierwszej chwili byłem zdziwiony.

– A więc w drugiej przestań się dziwić…

Tu znów na chwilę przerwał, po czym dokończył, kładąc nacisk na każdą sylabę:

– …albowiem panna Klarybella to twoja przyszła stryjenka.

Marek zaczerwienił się, następnie pobladł, a szambelan wydobył tabakierkę, stuknął w nią z lekka, otworzył i chwyciwszy końcami palców szczyptę tabaki, wpatrywał się wciąż w chłopaka, jakby chcąc dokładnie wysondować głębokość rany, którą zadał.

I w głosie jego drgała, jakby zwycięska, złośliwa radość, gdy cedząc z wolna wyraz po wyrazie, tak mówił dalej:

– Sancta Pupa, mój chłopcze… Na to nie ma rady. Pan Buffon (6), sławny pisarz francuski, powiada, że w Afryce, czy tam gdzieś, gdzie rośnie pieprz i rozmaite bakalie, skoro lew ozwie się w puszczy, wszystko milknie i ustępuje mu z drogi. Otóż, widzisz, pan Buffon ma słuszność, a ja jestem trochę taki lew, może już stary, ale bez samochwalstwa, dość jary. Czasem tak bywa… Książę Richelieu (7), marszałek, mówił, że do osiemdziesięciu lat życia spisywał się jak muszkieter, dzięki burgundowi… Ale nie chcę obrażać twoich niewinnych uszu…

Tu zażył, strzepnął żabot (8), uśmiechnął się z zadowoleniem i ciągnął dalej:

– Widzę jednak, że nowina wzruszyła cię nie żartem. Przypuszczam, że to radość… z tego, że będziesz miał tak piękną stryjenkę. Istotnie, piękna jest jak Junona (9). Wyrożębscy stracili całkiem fortunę… Ciotka starościna również ostatkami goni i, prócz małego dożywocia, nie ma ani szeląga. Ale wobec takiej niebianki, kto by patrzył na posag. Tyś jeszcze za młody, byś zrozumiał moc uczuć. Przyjdzie jednak czas, że zrozumiesz… Przyjdzie taki czas, chłopcze, przyjdzie!…

Dalszą rozmowę przerwał Kajetan, który może z litości nad męczarnią Marka zbliżył się do kominka, wskazał ręką na ustawioną na nim saską figurkę, przedstawiającą Kupidyna – i począł deklamować:

– „Qui que tu sois, voici ton maître;
Il l’est, le fut, ou il doit être” (10).

Lecz wypowiedział wiersz głosem tak drwiącym, że szambelan odwrócił się zaraz ku niemu na swym szerokim fotelu.

– Co to ma być?

– Nic. Maksyma, która ostrzega młode baranki i usprawiedliwia jare lwy.

– Nikt cię o maksymy nie prosił, więc siedź cicho i dziękuj przeznaczeniu, że mi nie wchodziłeś w drogę, bo i ty odszedłbyś z kwitem. Grzeb w książkach, tłumacz sobie Gessnera, walaj palce inkaustem, ale o miłości nie mów, gdyż w tych sprawach nie umiesz i nie nauczysz się nigdy: „a, b, c”.

– Znać, że nie papa zajmował się moją edukacją.

– Nie, nie ja. Traciłbym na próżno czas. Mogłem cię zrobić w dwudziestym roku życia szambelanem, ale amanta nie zrobiłby z ciebie nawet książę podkomorzy.

Tymczasem Marek ochłonął, lecz ozwał się drżącym jeszcze i wzruszonym głosem:

– Pozwoli stryj dobrodziej złożyć sobie życzenia szczęśliwości przez długie lata.

– Pozwolę. Szczęśliwości jestem pewien, a co do długich lat, to jak zechce natura. Jesień bywa chłodniejsza od lata, ale trwa długo i przynosi owoce… He! Bardzo trafnie. Tymczasem dziękuję ci i przechodzę do tego, o czym chciałem z tobą właśnie pomówić. Termin mego ślubu z Klarybellą nie jest jeszcze oznaczony, postaram się wszelako o dyspensę od zapowiedzi, gdyż chcę, by rzecz doszła jak najprędzej. Ale przychodzi kwestia rezydencji. Pałac w Birkowie, odbudowany po konfederacji barskiej (11), spalili po raz wtóry messieurs les patriotes (12), pod panem Kościuszką (13), a w Karpielach jest tylko mały dworek. Jedyną przyzwoitą rezydencją są Różyce. Zapewne tedy nie będziesz miał nic przeciwko temu, byśmy aż do wyrestaurowania domu w Birkowie zamieszkali z twą przyszłą stryjenką w Różycach. Jestem twoim opiekunem i zdam ci ten majątek, gdy dojdziesz do pełnoletności, ale obecnie ja nim rozporządzam i mógłbym cię o nic nie pytać, jeżeli jednak pytam, to dlatego, by ci dać przykład dyskrecji i przyzwoitej delikatności, którą, jak sądzę, potrafisz nie tylko ocenić, lecz i kiedyś, w przyszłości naśladować.

– Mniemałem, że stryj zamieszka w Warszawie, ale Różyce są do jego rozporządzenia.

– W Warszawie? Nie. Pomijam, że szczęście we dwoje potrzebuje cichego gniazda, ale dzisiejsza Warszawa zanadto jest niepodobna do dawnej, by można w niej zamieszkać. Nie. Zbyt dobrze pamiętam dwór królewski (14) i dwór księcia podkomorzego (15). Pustka robi się teraz w mieście coraz większa, a w pałacach gnieżdżą się loże masońskie. Książę podkomorzy zestarzał się na dobre. Inni porozjeżdżali się na wszystkie strony. Komu nie smakują knedle generała Tawrata i kto lubi dystyngowane towarzystwo i dobry ton, ten młodej żony nie zawiezie do Warszawy. Nawet książę Pepi (16) uciekł z Jabłonny (17) do Wiednia. Tak! Niechże tedy na miodowe miesiące będą przed Birkowem Różyce…

– Właśnie chciałem…

– Pozwól mi skończyć i nie przerywaj. Myślałem już o tym poprzednio, że w razie, gdybym się ożenił i dla mnie i dla was byłoby lepiej na pewien czas się rozłączyć. Kajetan już wojażował, a teraz mówił mi, że wybiera się znów do Heidelbergu. Dla ciebie jakikolwiek wojaż, choćby niezbyt daleki, jest koniecznie potrzebny. Młody człowiek powinien poznać trochę świata oraz przypatrzyć się jak ludzie żyją zagranicą. Dobrze mówię!… Co prawda, nie w smak mi ten mądry Heidelberg… Zostać z młodego szambelana starym studentem, to tylko Kajetanowi mogło przyjść do głowy… Ja proponowałbym wam co innego, a mianowicie: Berlin. Staliśmy się poddanymi króla pruskiego (18), i na to nie ma rady. Pierwszą mądrością prawdziwie rozumnych ludzi jest być dobrze z rządem, który nad nimi panuje. Zapewne, że dwór pruski, to nie dawny wersalski, ani nawet drezdeński. Pachnie tam trochę słodem, a szambelani noszą bawełniane pończochy, rękawiczki zaś tylko w niedzielę… To ich dawna maniera, z dodatkiem ciągłej czkawki…

Tu przerwał, zażył znów i uśmiechnął się, rad, że tak złośliwie scharakteryzował dwór pruski. Wiedział zresztą, że nie mówi prawdy, albowiem dwór ten zarzucił w tych czasach dawną tradycję oszczędności. Ponieważ jednak spotkało tam szambelana przyjęcie zupełnie chłodne, chciał przeto wmówić w Kajetana i w Marka, a może i w siebie, że przyczyną tego było prostactwo dworu.

Po chwili mówił dalej:

– Osobiście nie umiałem się z nimi zżyć, gdyż gusta nasze okazały się zbyt odmienne. Ale, bądź co bądź, jest to dwór, a zatem i przyzwoity pobyt dla ludzi wyższego urodzenia. W dzisiejszych czasach trzeba się z tym liczyć. Z drugiej strony, wiem, że młodzi Polacy, którzy się sami do dworu garną, są tam mile widziani. Jego Królewska Mość proponował przecie służbę nawet Dąbrowskiemu, choć na nim nie przyschła jeszcze krew pruska. Ale pan Dąbrowski woli służyć sankiulotom.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: na całą szerokość, na oścież.

(2) Dawniej: wojłokowe lub futrzane buty nakładane w czasie mrozów na zwykłe obuwie.

(3) Dawniej: osadzone na długich tyczkach żelazne koszyki, w których płonęło łuczywo.

(4) (Łac.) święta dziewczynko (lalko), święta Barbaro.

(5) Dawniej: nadzwyczajny; wyjątkowy.

(6) Georges-Louis Leclerc, hrabia de Buffon (1707–1788) – francuski filozof, przyrodnik i matematyk; wywarł wpływ na przyrodników czterdziestoczterotomową Histoire naturelle, générale et particulière; jeden z pierwszych uczonych, który próbował szukać naturalnych, pozareligijnych wyjaśnień dla powstania Układu Słonecznego.

(7) Armand-Jean du Plessis de Richelieu (1585–1642) – francuski diuk, kardynał, pierwszy premier Francji w latach 1624–1642; wprowadził szereg reform, m.in. zmierzających do osłabienia pozycji arystokracji.

(8) Ozdobę z cienkiej zmarszczonej tkaniny, przypinaną lub przyszywaną pod szyją na przedzie bluzki, sukienki lub koszuli.

(9) Staroitalska bogini patronująca życiu kobiety.

(10) (Fr.) kimkolwiek jesteś, oto twój mistrz: jest, był albo musi być; Wolter, Poésies mêlées, 1771.

(11) Konfederacja barska (1768–1772) – zbrojny związek szlachty polskiej, utworzony w Barze na Podolu w obronie wiary katolickiej i niepodległości Rzeczpospolitej, skierowany przeciwko kurateli Imperium Rosyjskiego, królowi Stanisławowi Augustowi i popierającym go wojskom rosyjskim.

(12) (Fr.) panowie patrioci.

(13) Andrzej Tadeusz Bonawentura Kościuszko (1746–1817) – inżynier wojskowy, fortyfikator, polski i amerykański generał, uczestnik wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych, Najwyższy Naczelnik Siły Zbrojnej Narodowej w czasie insurekcji kościuszkowskiej, mason.

(14) Stanisław Antoni Poniatowski (1732–1798) – ostatni król I Rzeczpospolitej w latach 1764–1795 jako Stanisław II August; pisarz polityczny i mówca, pamiętnikarz, tłumacz, epistolograf, mecenas sztuki i mason; w czasie abdykacji suma długów królewskich osiągnęła czterdzieści milionów złotych polskich, kwotę wystarczającą na utrzymanie studwudziestotysięcznej armii.

(15) Kazimierz Poniatowski (1721–1800) – generał-lejtnant wojsk koronnych, podkomorzy nadworny koronny, komendant gwardii konnej koronnej, bibliofil i kolekcjoner; po I rozbiorze wycofał się z życia politycznego, sprzedał godność podkomorzego i oddał się rozpuście, zabawom i hulankom, zyskując opinię „najlubieżniejszego człowieka” i „największego próżniaka”.

(16) Józef Antoni Poniatowski (1763–1813) – polski generał, minister wojny i wódz naczelny wojsk polskich Księstwa Warszawskiego, marszałek Francji, członek Rady Stanu Księstwa Warszawskiego, hulaka i mason; po klęsce insurekcji kościuszkowskiej pozostał w Warszawie, po odmowie przyjęcia posady w armii rosyjskiej dostał polecenie opuszczenia stolicy i wyjechał do Wiednia.

(17) Z pałacu Michała Jerzego Poniatowskiego (1736–1794) – sekretarza wielkiego koronnego, biskupa płockiego, ostatniego prymasa I Rzeczpospolitej, członka Straży Praw, członka konfederacji targowickiej, prezesa Komisji Edukacji Narodowej, masona.

(18) Fryderyk Wilhelm II Hohenzollern (1744–1797) – król pruski i elektor brandenburski od roku 1786 jako bratanek i następca Fryderyka II Wielkiego, mason, zwolennik różokrzyżowców; mecenas sztuki, zwłaszcza muzyki barokowej i teatru; pasjonował się spirytualizmem.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Legiony.