Legiony. Rozdział szósty

Marek słusznie przewidywał, że ze strony stryja trudności nie będą zbyt wielkie. Zamiar młodzieńca oburzył wprawdzie w pierwszej chwili szambelana ze stanowiska „pryncypiów”, ale gdy zastanowił się nad sprawą w stosunku do własnej osoby, „pryncypia” poczęły przesłaniać się mgłą, zacierać się, blednąć i wreszcie poszły w kąt. Różyce wraz z kilkoma przyległymi folwarkami stanowiły dość pokaźną fortunę szlachecką, było zaś rzeczą oczywistą, że gdyby Marek zawieruszył się gdzieś na świecie lub zginął, cała ta fortuna przechodziła na jego najbliższych spadkobierców. Szambelan niby nie zgadzał się na wyjazd Marka i nie przestawał odmawiać go od wyprawy, ale miękko i coraz powolniej, tak że widocznym było, iż chodzi mu tylko o zachowanie pozorów. W końcu omawiania sprawy i narady nad nią zeszły do tego, jak rzecz urządzić, by uniknąć kłopotów z rządem pruskim, który, gdyby Marek zginął bez wieści, mógł uważać Różyce za kaduk (1) i tym samym zabrać je na własność. Szambelan był głównym opiekunem, ale byli i dwaj inni, dodani, z którymi należało się porozumiewać. Byli to bliscy sąsiedzi, Rostkowski i Ważeński, obaj starzy ludzie, z tradycjami jeszcze poniekąd saskimi. Nie przechwalali ustawy Trzeciego Maja i nie brali udziału w insurekcji kościuszkowskiej, gdyż wydawało im się, że „poruszać chłopstwo” jest rzeczą niebezpieczną. Ale nienawidzili Targowicy, nienawidzili „postronnych potencji” – i gardzili ludźmi, którzy przyczynili się do upadku kraju, nie rozumiejąc zgoła, że ów upadek jest następstwem starego porządku, a raczej nieporządku rzeczy. Szambelanowi niełatwo było z nimi obradować, gdyż wcale nie ukrywali przed nim swych uczuć. Natomiast zamiar Marka zyskał ich zupełną aprobatę. Wiadomo im było, że i w dawnych czasach różni panicze sługiwali dla wyćwiczenia się w sztuce wojennej w obcych wojskach, a przy tym radowała ich myśl, że tworzy się armia polska, która kiedyś policzy się z mocarstwami rozbiorowymi.

Na prośbę Marka rada opiekuńcza zgodziła się na fikcyjną sprzedaż Różyc. Kajetan, który miał być podstawiony jako nabywca, przystał na to dopiero po długich naleganiach. Stosunki stryjecznych braci stały się ostatnich czasach bliskie i serdeczne. Gdy raz otworzyli przed sobą serca, uprzedzenia ich znikły i zastąpiła je szczera przyjaźń. Rozmawiali ze sobą obecnie często i poufnie, układając plany na przyszłość. Z tych planów wypadło ostatecznie, że Kajetan wyruszy wówczas dopiero do Włoch, gdy otrzyma wiadomość od Marka, że znajdzie się tam dla niego jakaś służba, a tymczasem uda się do jednego z niemieckich uniwersytetów. Obiecał też Markowi, że będzie strzegł dla niego Różyc i zwróci mu je wiernie, jeśli Marek nie pozostawi kości na jakimś pobojowisku we Włoszech lub gdzie indziej. Ułożono również, że po przeprowadzeniu fikcyjnej sprzedaży majątku, przyszły legionista wyjedzie za legalnym paszportem, by nie skompromitować stryja i Kajetana wobec rządu pruskiego, który, mimo zawartego w Bazylei pokoju z Francją (2), nie mógł pozwalać bezkarnie swym poddanym na ucieczkę do republikańskich szeregów.

Przeprowadzenie tych układów zajęło jednak sporo czasu. Tymczasem zima poczęła się przesilać. Powiały cieplejsze wiatry, pod których tchnieniem śnieg tajał na zagonach i tylko w bruzdach bieliły się jeszcze długie i błyszczące, ale coraz cieńsze jego taśmy. Po przelotnych dżdżach rozbłyskiwało jasne słońce, a za chwilę nagnane wiatrem chmury sypały znów srebrną kaszą. Tylko w lasach było jeszcze kopno i chwytał chłód surowy, lecz dnie i noce przechodziły już bez mrozów. Zapowiadała się wiosna i szła na podbój świata, a zimowe moce jęły się cofać z wolna na północ.

Jednego z takich dni przyjechał do Różyc Cywiński, zarazem wesoły i smutny: wesoły dlatego, że jego stryj, Leon Cywiński, przysłał mu umyślnym (3) piętnaście czerwonych złotych, a smutny z powodu ciężkiej choroby starego nadleśnego (4) Plichty, ojca Anusi.

Lecz Stanisław, nie przypuszczając, żeby Anusi groziło naprawdę sieroctwo, zajęty był przede wszystkim stryjowskimi dukatami i promieniał cały z radości.

– Jeśli będziesz marudził – mówił do Marka – to ruszę naprzód, bo tu już ziemia parzy mnie tak w podeszwy, że nie mogę wytrzymać. Poczciwy stryj! Ten ci wszystko rozumie. List jest krótki i ostrożny, bo to spod Austriaka. Posłuchaj, co stryj Leon pisze:

„Kochany Stanisławie, posyłam ci piętnaście dukatów, gdyż rozumiem to dobrze, że młody człowiek, któremu przykrzy się w domu, potrzebuje jakiegoś grosza. U nas nic nowego, tylko Kosecki, syn pana Franciszka, zniknął już dawno z domu. Uściskaj ode mnie oboje rodziców, i niech cię Bóg błogosławi, amen!”.

Na to rzekł Marek:

– Skoro ci stryj tak pisze, to muszą tam wiedzieć, że legiony nie rozwiązały się po Campo Formio.

– Ani im się śniło. Gdyby się rozwiązały, to Austriacy nie omieszkaliby tego rozgłosić. Stryj też domyślił się, że nie usiedzę, i dlatego przesłał mi zasiłek. Bił się przecie pod Kościuszką… Tęgi stary! Żeby nie żona i dzieci, to może by i sam jeszcze ruszył. No, a my kiedy?

– Jak najprędzej. Prawie wszystko już skończone. Pojadę jeszcze z pożegnaniem do Leżnicy, potem do opiekunów i będę gotów. Ale póki stary Plichta chory, to i ty nie możesz jechać. Tam prócz panny Anny nie ma nikogo w domu.

– Sprowadziłem wczoraj felczera. Ale i moja poczciwa matka pilnuje chorego. Może Bóg da, że się to przesili.

– Kiedy zapadł?

– W sobotę, ze zmęczenia za dzikiem.

– Jakże to było?

Cywiński, jak każdy myśliwy, lubił opowiadać obszernie o przygodach myśliwskich, więc rozpoczął:

– Było tak. Borowy dał znać, że znalazł barłóg odyńca. Plichta chciał iść zaraz, bo nazajutrz nie wypadało z powodu niedzieli… Pluta była okrutna i wicher. Anusia prosiła ojca, by nie chodził, a że ja zawsze robię to, czego ona chce, więc też perswadowałem, że dzik do poniedziałku nie uciecze. Ale gadajże ze starym, gdy chodzi o grubą sztukę. My swoje, on swoje. Uparł się i poszliśmy we dwóch z psami. Nie było daleko, więc psy, pomarudziwszy trochę, ruszyły na dzika. Ale on nie głupi kołować, tylko jak się puścił przed siebie, tak gnał prosto ku Świdrowym jarom. Słuchamy, goni dalej.

Więc Plichta powiada: „Idźmy za gonem, śniegi jeszcze w lesie duże, zatknie się bestia, siądzie pod pniem i będzie się psom odcinał”. Jakoż tak się stało, ale nim doszliśmy, ruszył, odsapnąwszy znowu, i tak było ze trzy razy. Co my bliżej, to on w drogę. Zziajaliśmy się, jak nieboskie stworzenia, bo dołkami było kopno. Na szczęście poszedł dzik przez łąki ku zaliwskiemu ostępowi wprost ku strudze – i tam, że to oparzelisko – ulgnął. Gdy doszliśmy, z dzika i psów była jedna kupa. Strzelać nie sposób, proszę więc Plichtę, by mi pozwolono go skłuć. Chciał zrazu sam, ale wreszcie pozwolił. Psy się już tak rozżarły, że gryzły się i między sobą. Doszedłem jednak, okraczyłem juchę i pchnąłem dobrze, bo aż po rękojeść – a on mi się jeszcze podał na nóż. Próbowaliśmy go potem wyciągnąć z oparzeliska, ale ani rusz, bo nam samym nogi zapadały w bajoro. Gruba sztuka, funtów ze czterysta, albo więcej. Zamoczyliśmy się przy tym wyżej kolan i nim doszliśmy do drogi, przejął nas chłód. Na drodze przysiedliśmy się na furę, co jechała z sucharami – i było jeszcze zimniej. Plichta zaczął zębami dzwonić i mówił, że się zanadto zmęczył. W domu napił się raz i drugi wódki, ale nie chciał jeść. Pod wieczór pomiarkował sam, że z nim źle, bo nie mógł oddychać i kłuło go pod łopatkami.

Anusia uprosiła go, żeby się położył, i zgrzała mu wina z cynamonem, a on dodał jeszcze z pół naboju prochu i wypił. Ja, niedługo myśląc, pojechałem do domu, stamtąd po felczera do Łęcznej i wieczorem przywiozłem go do Zagnania. Felczer puścił staremu krew i to mu trochę ulżyło. Przesiedzieliśmy przy nim z Anusią całą noc, a nazajutrz przyjechało matczysko. Anusia okropnie niespokojna, ale felczer ją pociesza. Powiada, że każdy inny poszedłby na księżą gródź (5), ale taki mocarz jeszcze się wykaraska. I ja też myślę, że się wykręci, dlatego też nie biorę tego tak bardzo do serca i cieszę się z moich dukatów, bo jak tylko Plichta stanie na nogi, ruszamy, co?

– Ja będę gotów – rzekł Marek. – Tymczasem pojadę z tobą odwiedzić starego żołnierza w Zagnaniu. Godzina jeszcze wczesna, więc tylko się przebiorę i chętnie będę ci towarzyszył.

– Bóg ci zapłać; po co masz się przebierać?

– Bo tam zastanę twoją matkę i pannę Annę, a przy tym pojadę stamtąd z pożegnaniem do Leżnicy. Szkoda, że Kajetan w Łęczycy. On żył w przyjaznych stosunkach z Plichtą, co mnie nawet w swoim czasie dziwiło.

– Plichta poznał się na Kajetanie wcześniej i lepiej od nas. Ale ty patrz, żeby ci się w Leżnicy duch nie stłukł.

Marek wzruszył ramionami.

– Kto by mnie tam miał odwodzić od wyjazdu i dlaczego? Gdy odejdę, nikt nie spojrzy na ślady moje, które pierwszy wiatr zwieje.

– Bardzo to poetycznie powiedziane, ale tymczasem śpiesz się.

Jakoż w pół godziny później ruszyli obaj do zagnańskiego leśnictwa, w którym mieszkał Plichta. Przyjęły ich tam: pani Cywińska, matka Stanisława, niemłoda już, ale pełna życia kobieta, o dobrych i rozumnych oczach, oraz lnianowłosa Anusia, której twarzyczka wyglądała jak rumiane, zroszone deszczem jabłuszko. Stary nadleśny miał się gorzej. Felczer puścił krew po raz drugi i bardzo obficie, z czego skutek był taki, że chory majaczył chwilami nie z gorączki, ale z osłabienia. Marka jednak poznał, natomiast Cywińskiego powitał pytaniem: „Gdzie naczelnik?”, po czym jął spoglądać na własne palce, którymi zgarniał koło siebie kołdrę. W alkierzu czuć było mdły zapach krwi; na oknie leżały pokrwawione bandaże. Anusia poiła co chwila ojca odwarem ziółek, tłumiąc czkawkę, którą nabawiło ją gwałtowne hamowanie łkań, a pani Cywińska wzięła obu młodzieńców do drugiego pokoju, i tam ze łzami w oczach, ale zarazem z tą pewną skwapliwością, jaką kobiety pilnujące chorych okazują zawsze, gdy mogą zwiastować pomyślne lub niepomyślne nowiny, poczęła szeptać:

– Źle! Może do wieczora nie dożyć; trzeba posłać po księdza.

Stanisław stropił się ogromnie.

– Jak to? To naprawdę?

– Niezawodnie, niezawodnie! – szeptała prędko pani Cywińska. – Przed chwilą począł się rozglądać po pokoju, jakby czegoś szukał, i nos mu się robi coraz ostrzejszy. Ach, Matko wielkiego miłosierdzia! Anusia też to rozumie. Biedna dziewczyna zostanie sama jak palec, ale temu się zaradzi. Tymczasem trzeba księdza i to prędko.

– Ja – rzekł Marek – miałem i tak jechać do Leżnicy, więc wstąpię do proboszcza i wyślę go natychmiast.

– Bóg zapłać, tylko niech się waćpan pośpieszy, póki chory choć chwilami przytomny.

W kilka minut później Marek pędził już do Leżnicy, leśną, nie całkiem jeszcze rozmarzniętą drogą. Myślał przede wszystkim o tym, że stary nadleśny umiera, że trzeba mu księdza, ale zarazem przypominał sobie, że jedzie z ostatnim pożegnaniem do Klarybelli. Chciał ułożyć jakieś odpowiednie wzniosłe wyrazy pożegnania, w których by cierpienie i tajone uczucie tak przebijało się przez powłokę słów, jak żar przebłyskuje spod popiołu. Ale mu nie szło, gdyż to, co widział w Zagnaniu, plątało mu wątek myśli. Tam było prawdziwe, nie zaś urojone nieszczęście; tam serce starego żołnierza miała przysypać ziemia, tam miały popłynąć szczere łzy sieroce, tam nie trzeba było wmawiać w siebie ni żalu, ni nieszczęścia. On zaś czuł, że musi w siebie trochę wmawiać żal i smutki – i to poczucie było mu nie w smak, gdyż towarzyszyła mu także myśl, że Cywiński kocha swoją Anusię daleko prawdziwiej i rzetelniej. Wszystko to razem wzięte sprawiło, że ogarnęła go niepohamowana chęć wyjechać jak najprędzej i zaciągnąć się do legionów, albowiem pojął w tej chwili, że tam rozpocznie się jakaś prawda i to prawda potężna, wobec której nie trzeba będzie wmawiać w siebie czegokolwiek, ani też poetyzować i przyozdabiać rzeczywistości.

Tak rozmyślając, dojechał do Leżnicy. Na plebanii opowiedział, o co chodzi, i rozstał się z dziekanem dopiero wówczas, gdy ów siadł na bryczkę i gdy rozległ się dzwonek, na którego głos ludzie klękali przy drodze. W kwadrans później był on we dworze.

Serce zaczęło mu jednak bić żywiej na myśl, że za chwilę ujrzy tę Klarybellę, która tak długo była przedmiotem jego marzeń i uczuć. Podczas ostatnich dni głowę miał z powodu narad, układów i przygotowań tak zaprzątniętą, że panna Klarybella stała się dla niego poniekąd mniej rzeczywistą i stopniowo poczęła się zmieniać jakby w dźwięczne imię, jakby tylko w pełne melancholii wspomnienie dziewiczej piękności, jakby w coś, co raczej było, niż jest. A teraz miał ją znów zobaczyć w cielesnej postaci, dotknąć jej ręki, słuchać jej słów, zapamiętać ją i pożegnać na wieki. Wobec tego ogarnęło go rozczulenie, chociaż sam nie wiedział nad kim i nad czym się rozczula.

Panie nie ukazywały się dość długo, więc tymczasem chodził po bawialni i chcąc ją sobie wbić w pamięć, spoglądał to na bladoniebieskie meble z powszywanymi na ukos gobelinowymi pasami, to na oszkloną „etażerkę”, pełną saskich figurynek, to na szpinet (6), to na złocony zegar przedstawiający Dianę ciągniętą przez jelenie, to na migotliwe kryształy w żyrandolu. Salon był umeblowany dość wspaniale, ale Marek wiedział, że to jest pozostałość lepszej przeszłości i że pod tym zbytkiem kryje się ruina, że starostwo pani Sokołowskiej zabrał rząd pruski i że panna Klarybella, córka jeszcze bardziej zrujnowanych rodziców, biedniejszą jest naprawdę od Anusi Plichcianki. Mówił o tym Markowi stary szambelan i Kajetan.

Na koniec drzwi się otworzyły i weszła panna Klarybella. Markowi wydała się w pierwszej chwili jakby starsza i mniej ładna, albowiem przedwiosenne powietrze opryszczyło jej czoło, a bielidło nie zdołało należycie pokryć pryszczy. Jednakże zadrgało w nim serce, gdy pochyliwszy głowę, wyczuł ustami ciepło jej ręki. Podniósł też następnie na nią oczy ze szczerym wzruszeniem, ale nie powitała go pocałunkiem w czoło, jak wówczas w Różycach, lecz wskazawszy mu ręką krzesło, siadła naprzeciw i czekała na pierwsze jego słowa.

– Przybyłem – ozwał się Marek przerywanym głosem – przybyłem do pani starościny i do waćpanny z ostatnim pożegnaniem.

– Wiem – odpowiedziała panna. – Ostatnim razem mówił mi o wyjeździe waćpana szambelan August.

– Przedtem była tajemnica, więc nie mogłem mówić otwarcie, ale teraz mogę: jadę do Włoch i zaciągam się do legionów pod Dąbrowskim.

Coś dziwnego przemknęło na te słowa po twarzy panny – ni to zmieszanie, ni wzruszenie – i dopiero po dłuższej chwili milczenia, odrzekła jakby z wahaniem:

– Słyszałam, że tam jest już wielu naszych dawnych wojskowych…

– Wielu po upadku insurekcji wyjechało do Francji. Ci przyjęli obywatelstwo francuskie i zaciągnęli się do armii republikańskiej. Ale teraz, gdy utworzyły się legiony polskie, wszyscy przeszli do nich.

– To waćpan spotka tam może…

Znów zawahała się, tak że Marek spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Kogo? – zapytał.

– Znajomych – odpowiedziała, przymykając oczy.

– Być może. Kilku przyjaciół idzie wraz ze mną, a w każdym razie będę wśród rodaków.

– I wyjazd waćpana nieodmiennie już nastąpi. Czy trudy wojenne nie będą nad jego siły?

– Syn generała Dąbrowskiego jest znacznie młodszy ode mnie, a służy w szeregach. Mój wyjazd już jest postanowiony i nic nie zdoła mnie od niego odwieść.

Po chwili zaś dodał:

– Dlatego właśnie przybyłem pożegnać się i prosić o dobre słowo na drogę. Młody jestem, ale chcę ofiarować krajowi moją krew.

Pierś panny zaczęła falować żywiej. Widocznie rozmowa nie była bynajmniej dla niej obojętną, ale Marek nie umiał zdać sobie sprawy, co ją tak porusza – czy jego odjazd, czy to, że we Włoszech utworzyły się legiony polskie.

Klarybella wyciągnęła do niego obie ręce:

– Niech pana Bóg prowadzi, strzeże i pozwoli okryć się sławą wśród obcych.

Chłopiec pochylił się, przywarł ustami do jej dłoni i począł mówić zdławionym głosem:

– Dziękuję. Byłem dla pani i jestem… całą duszą oddanym jej przyjacielem.

Wierzył w tej chwili, że ją kochał nad życie, że ją kocha jeszcze, i byłby klęknął przed nią, byłby prosił ją o jakąś pamiątkę, o wstążkę lub pukiel włosów, ale tymczasem w przyległym pokoju dały się słyszeć kroki pani starościny.

Drobna staruszka weszła do salonu z okularami na nosie, z koszyczkiem i kawałkiem pasa polskiego, który połyskiwał złotymi nitkami i purpurą. Po przywitaniu siadła przy okrągłym stoliku obok Marka, podniosła rękę ku głowie, dała w powietrzu prztyczka palcami, a następnie ogarnęła ucho dłonią na znak, że gotowa słuchać.

– Ciociu – ozwała się głośno panna Klarybella. – Pan Marek Kwiatkowski przyjechał nas pożegnać, gdyż zaciąga się do wojska polskiego we Włoszech.

– A, chwalę! – odpowiedziała staruszka. – Ale to się na nic nie zdało. Kościuszko? Co? On ze mną raz tańczył, kiedy jeszcze był kadetem… Nieszczególny był tancerz… Co za porównanie z generałem Komarzewskim (7) albo z Trembeckim (8)… Ale teraz cały świat się Kościuszką zajmuje…

– Pan Kwiatkowski będzie służył pod generałem Dąbrowskim…

– Pod Dąbrowskim? Znałam także… Ostatni raz na obiedzie u Suworowa (9). Sadzał go wyżej od generałów pruskich, o co się Niemcy bardzo gniewali. Dąbrowski?… Słuszny mężczyzna, trochę niezgrabny… Ale to już się na nic nie zdało…

To powiedziawszy, zaczęła wyciągać nitki z resztek pasa i po chwili rzekła:

– Z tamtego żałobnego było sześć łyżeczek srebrnych, a z tego będzie sześć złotych…

Po czym do Marka:

– Proszę?… Co waćpan mówi.

Marek niewiele miał do powiedzenia, tym bardziej, że wiedział, iż staruszka niezbyt go lubi. Po pewnym czasie pożegnał się i wyszedł. Gdy znalazł się w sieni, pojawiła się nagle przed nim panna Klarybella, której nie spodziewał się już widzieć. Odprawiwszy skinieniem służącego, który podawał Markowi płaszcz, czekała przez chwilę, póki nie opanuje wzruszenia, na koniec rzekła:

– Mam parę słów jeszcze do waćpana i prośbę, wielką prośbę…

Marek skłonił się w milczeniu.

– Waćpan spotka może we Włoszech oficera Bogusławskiego… Na imię mu Ferdynand Jakub… To mój przyjaciel z lat dziecinnych… Jeśli jeszcze żyje, oddaj mu waćpan ten oto pierścionek i powiedz…

Tu głos panny załamał się i ucichł. Marek wziął żelazną obrączkę, którą mu podała, i poczekawszy kilka minut zapytał:

– Co mam mu powiedzieć?

– …I powiedz, by ten, który ma ode mnie, wrzucił w morze…

Na twarzy Marka odbiło się zdumienie, były to bowiem rzeczy całkiem dla niego niespodziane.

– Czy waćpanna nie powierzy mi jakiegoś listu? – zapytał.

– Nie. Nie umiem pisać po polsku, a nie chcę po francusku… Trudno mi i teraz mówić, ale niech mu waćpan powie, by mi nie złorzeczył, bo… bo i tak jestem dość nieszczęśliwa…

Tu panna Klarybella przycisnęła powiekami oczy, by nie puścić wzbierających w nich łez, jednakże długie jej rzęsy operliły się nagle, po czym zawołała z pośpiechem:

– To wszystko! Adieu! (10) Adieu! – i znikła w bocznych drzwiach sieni.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) W dawnym prawodawstwie: spadek bezdziedziczny i beztestamentowy; prawo do takiego spadku.

(2) Pokój bazylejski zawarto 5 kwietnia 1795 roku pomiędzy Francją i Prusami; Prusy, bardziej zainteresowane III rozbiorem Polski, wycofały się z koalicji antyrewolucyjnej prowadzonej przez Austrię; Francja kapitalizowała w ten sposób swoje udzielane wcześniej poparcie dla insurekcji kościuszkowskiej.

(3) Dawniej: posłańcem.

(4) Dawniej: nadleśniczego.

(5) Tu: cmentarz.

(6) Instrument muzyczny z XVI–XVIII wieku, odmiana klawesynu.

(7) Jan Chrzciciel Komarzewski (1744–1810) – polski mineralog, generał lejtnant, szef kancelarii wojskowej króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego, mason.

(8) Stanisław Trembecki (1739–1812) – polski poeta okresu oświecenia, sekretarz królewski, dramatopisarz, tłumacz i historyk; z przekonania deista, antyklerykał i zwolennik libertynizmu o wolteriańskim zabarwieniu.

(9) Aleksander Suworow (1729–1800) – książę Italii, książę Sardynii, hrabia Rymnika, hrabia Świętego Cesarstwa Rzymskiego, rosyjski generalissimus, marszałek polny Austrii; dowódca i teoretyk wojskowy; sławny ze względu na odniesione sukcesy militarne.

(10) (Fr.) żegnaj; bądź zdrów.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Legiony.