Legiony. Rozdział siódmy

„Ach! – myślał Marek, wyjechawszy za dworską bramę. – Więc moje nadzieje, a raczej moje supiry (1), bo jakież mogłem mieć nadzieje, były od początku płonne… Nie wiedziałem i nie domyślałem się, że w jej sercu panuje ktoś inny… I teraz wywożę tylko tę obrączkę, którą muszę oddać we Włoszech…”

I nie spostrzegł się na razie, że taki obrót rzeczy wywołuje w nim daleko więcej zdziwienia niż smutku. Tym czasem wydobył obrączkę z kieszeni i począł jej się przyglądać. Była z emaliowanego na czarno żelaza, na którym widniały wyemaliowane na biało dwa wyrazy: „spes mea” (2). Marek odczytał je głośno, powtórzył kilkakrotnie: „spes mea” i począł kiwać głową. Oto jak zawistne losy depcą po sercach i po nadziei! I wobec niedoli tych dwojga ludzi znów nie pomyślał, że i jego spotkał przecież zawód. Ogarnęło go współczucie dla panny Klarybelli i dla tego oficera, który bił się tam gdzieś na drugim końcu Europy. Panna Klarybella wyszlachetniała w oczach chłopca i okryła się nimbem poetycznej ofiary, wiedział bowiem, że wychodzi za mąż dlatego, by zapewnić rodzicom kawałek chleba i dach nad głową. Był przy tym jeszcze takim dzieckiem, że to, iż ona wybrała go na powiernika i posła, napełniło go pewną dumą. Zrodziła się w nim chęć, by złożyć na ołtarzu ofiarnym własne uczucia i wyrzec się wszelkiej myśli o Klarybelli. Ale zrozumiał jednak, że byłoby to bardzo skromne poświęcenie, albowiem stałoby się wielkim tylko w takim razie, gdyby to on sam, a nie szambelan miał się z nią żenić. Przemknęła mu nawet przez głowę myśl zapisania Różyc na wypadek swej śmierci pannie Klarybelli, by ją uwolnić tym sposobem od małżeństwa ze stryjem, i postanowił wspomnieć o tym Kajetanowi, choć czuł i obawiał się, że Kajetan go wyśmieje.

Lecz dalszą grę wyobraźni zmącił mu widok zaprzężonej w czwórkę karety, która nadjeżdżała z przeciwka. Siedział w niej, widny przez zwierciadlane szyby, szambelan August, w białej upudrowanej peruce, wyróżowany, wystrojony, podobny do woskowej figury, odmłodzony, piękny. Jechał do Leżnicy. Spostrzegłszy Marka, przymrużył oczy, podniósł w górę dłoń, kiwnął nią protekcjonalnie, uśmiechnął się z triumfem i przejechał. „Jaki wspaniały!” – pomyślał Marek – i na razie ogarnął go gniew, lecz w chwilę później zmienił się w złośliwe zadowolenie. „Cokolwiek się stanie, jakkolwiek rzeczy się obrócą, nie zazdroszczę stryjowi ni jego triumfów, ni małżeństwa”. Nagle szambelan wydał mu się istotą godną politowania, a jego przyszłe życie, czy z Klarybellą, czy bez niej, jakąś śmieszną i zarazem smutną komedią.

Po spotkaniu stryja chciał jechać do Zagnania, ale poczuwszy, że jest ogromnie głodny, pojechał do Różyc. W Różycach zastał Kajetana, który przed godziną powrócił z Łęczycy i który, dowiedziawszy się o chorobie Plichty, oświadczył, że pragnie go także odwiedzić.

Stary żołnierz, od czasów Targowicy, a zwłaszcza od wojny kościuszkowskiej, zerwał wprawdzie wszelkie stosunki z Kwiatkowskimi, ale zdarzyło się, że gdy przeszłej zimy Kajetan zabłądził w czasie zamieci w lesie, Plichta, natknąwszy się wypadkiem na jego sanie, przywiózł go do Zagnania na wpół zmarzłego, odegrzał, posilił i przetrzymał w domu, póki zamieć nie ustała. W czasie tych mimowolnych odwiedzin Kajetan potrafił widocznie rozproszyć uprzedzenia starca co do siebie, albowiem od tej pory witali się przy spotkaniach w kościele w Leżnicy, a nawet widywali się w Zagnaniu, gdzie młody szambelan składał niekiedy dziękczynne wizyty swemu wybawcy.

Obaj młodzieńcy postanowili wobec groźnego stanu Plichty wybrać się do niego zaraz – i po lekkim posiłku ruszyli w drogę małą zaprzężoną w parę koni kariolką (3). Miało się pod wieczór. Zanim wyjechali ze wsi, Marek opowiedział naprzód, jak wyprawił księdza z Panem Bogiem z Leżnicy, a następnie jął mówić o swej wizycie we dworze. Nie chcąc, by woźnica ich rozumiał, rozmawiali po francusku. W umyśle Marka zrodziła się wątpliwość, czy ma prawo powtórzyć to wszystko, co powiedziała mu panna Klarybella, ale ponieważ chodziło o Kajetanowego ojca, a panna Klarybella nie zastrzegła wcale tajemnicy, Marek pomyślał, że tak samo Kajetanowi powierzyłaby obrączkę, gdyby to on jechał do Włoch – i postanowił mówić otwarcie.

– Daj mi słowo – rzekł – że to, co ci powiem, pozostanie zawsze między nami.

– Daję najchętniej – odpowiedział Kajetan. – Wiesz przecie, że jestem z natury milczek.

– Więc naprzód zapytam, czy myślisz, że małżeństwo stryja dojdzie naprawdę do skutku?

– Nie mam żadnej wątpliwości. Ojciec chce, by ślub odbył się jak najprędzej. Wczoraj znów powtórzył, że jedzie po dyspensę od zapowiedzi do Warszawy. Namawiał mnie nawet, bym jechał z nim razem.

– I co dalej będzie? Pomyśl o różnicy wieku. Stryj ma siedemdziesiąt trzy lata. Jak się to obróci?

Marek zapomniał w tej chwili o tym, co w swoim czasie mówił Cywińskiemu, że Saturn nie ma skrzydeł, a Amor je ma i dlatego unosi się nad przestrzenią i czasem.

A Kajetan wzruszył ramionami.

– Co będzie? – powtórzył. – Licho wie. Nie będzie nic dobrego, bo nie może być. Nie miałem i nie mam co do tego żadnych złudzeń.

– Skoro nie miałeś żadnych złudzeń, to czyś nie próbował perswadować?

– Perswadować poważnie na nic by się nie zdało. Próbowałem, jak wiesz, ironii, ale ojciec się tym tylko drażni, a kiedyś odpowiedział mi tak: „Masz po matce własny majątek, a jeśli mój rozdzieli się na kilka osób, to i w takim razie z głodu nie umrzesz”.

– W ostatnich czasach rozmawiałeś jakoś częściej z panną Klarybellą, czy nie zdarzyło ci się mówić i z nią o tym małżeństwie?

– Nie. Nie mamy wzajem do siebie sympatii, a to wyłącza ufność.

– Gdybyś jednak spróbował zbliżyć się z nią i przełamać lody…

– Lód jest i po tamtej stronie bardzo gruby…

– Mnie chodzi o Klarybellę – mówił Marek – i powiem ci otwarcie, że przede wszystkim o nią. Bo widzisz, małżeństwa między osobami w tak nierównym wieku nie są zwykle szczęśliwe, ale czasem mogą być spokojne…

– Mówisz roztropnie, nad twoje młode lata – przerwał Kajetan.

– Pozwól… Bywają czasem spokojne… Ale jeśli kobieta, która wychodzi za starca, kocha innego, wtedy życie jej staje się jednym męczeństwem.

– A czy panna Klarybella kocha innego? – zapytał zimno Kajetan.

– Tak jest.

– Tym gorzej dla papy.

I tu spojrzał na Marka z uśmiechem pełnym wyrozumiałości i politowania dla jego młodzieńczej naiwności, a Marek zrozumiał, zarumienił się po uszy i odparł żywo:

– Ani mi się śniło myśleć o mnie. Ten, którego ona kocha, jest oficerem w legii Dąbrowskiego i przelewa krew za wolność narodów. Może już nie żyje, ale prosiła mnie, bym w razie, gdy go spotkam, oddał mu tę oto obrączkę…

Tak mówiąc oddał obrączkę Kajetanowi, a ów zbliżył ją do samych oczu, obrócił wokoło i przeczytał: „spes mea”.

Po chwili milczenia uśmiechnął się znowu, ale tym razem gorzkim i szyderczym uśmiechem.

– „Spes mea” – powtórzył. – Wszakże to Seneka (4) powiada:

„Nie buduj domu na piasku, a szczęścia na sercu kobiecym”. Niezłą miał przecież żonę stary Seneka, bo Paulina straciła dla niego cerę, a jednak on to powiada… – Ty się śmiejesz, Kajetanie?

– Prawie, albowiem myślę, że jeśli ów legionista żywi się tylko tą nadzieją, to nie musi być otyły.

– Gdybyś widział Klarybellę, tak jak ja ją widziałem, smutną, ze łzami w oczach, tłumiącą łkanie, nie szydziłbyś z jej nieszczęścia. Nigdy w życiu nie zapomnę tego widoku i oddałbym nie wiem co, byle wrócić jej choć nadzieję.

– Której dobrowolnie się wyrzeka. Podziwiam cię tym bardziej, iż i tobie nie była obojętna. Nie umiałeś skrywać twoich młodzieńczych uczuć, które mogły mieć siedlisko tylko w wyobraźni, jednakże płonęły tak jasno, że wszyscy je widzieli: ja, ojciec i ona. Ale współczucie unosi cię za daleko, bo ostatecznie, gdyby kochała tamtego legionistę, to nie zgodziłaby się na małżeństwo z moim ojcem.

– Ale czyż nie rozumiesz, że tam ruina i że chodzi jej o chleb dla rodziców.

– Tak się to mówi, bo to brzmi żałośniej i poetyczniej. Wyrożębscy to znaczny ród i między ich krewnymi są niezawodnie nie tylko ludzie zamożni, ale i magnaci. Wiesz przecie, jak to bywa u nas w Polsce. Tacy bogaci krewni znajdą zawsze dla uboższych – choćby przez pychę rodową – czy to jakąś rezydencję, czy jakiś folwark dzierżawny, czy jakąś intratę, a w ostatecznym razie dadzą u siebie mniej więcej wygodny przytułek. Ludzie o znacznych nazwiskach nie umierają u nas dotychczas z głodu. Takie czasy może nadejdą, ale jeszcze nie nadeszły. Nie, mój drogi! Tu nie o dach nad głową i nie o chleb chodzi, ale o wygody, o woskowane posadzki, o miękkie karła (5), o złocone trumeaux (6), o służbę w liberii i zbytkowne pokoje. Klarybella do takiego życia przywykła i nie umie się z nim rozstać i dlatego, nie zaś dla chleba, poświęca swego legionistę. A przychodzi jej to tym łatwiej, że on może już i leży pod jakimś cyprysem we Włoszech.

Marka uderzyły te słowa, gdyż wyczuł w nich niemiłą i niemiłosierną prawdę. Jednakże wystąpił jeszcze w obronie Klarybelli.

– Ona to czyni nie dla siebie – rzekł.

– A kto będzie mieszkał w pałacu różyckim, a potem w birkowskim?

– A jednak ja wierzę w jej szczerość, w jej żal i w jej łzy.

– Gdy kobieta pokwituje łzami, uważa, że dług spłacony.

– Kajetanie, nie potępiaj jej z góry, bądź dla niej wyrozumiałym, pozyskaj jej ufność. O to cię tylko proszę, bo czy ty słusznie mówisz, czy nie, ona jest naprawdę nieszczęśliwa.

– Nie chcę ci odmawiać, choć wątpię, by mogło przyjść między mną a nią do ufności.

Wjechali w las. Do Zagnania nie było już daleko. Na świecie mroczyło się.

– Jak się nazywa ten legionista? – zapytał Kajetan.

– Bogusławski.

– Ach!…

– Znałeś go może?

– Nie, ale to bardzo dzielny oficer. To nazwisko powtarzało się kilkakrotnie w biuletynach Kościuszki, które mam w domu i które ci pokażę. Nie wiem, czy to będzie ten sam, bo takie nazwisko nosi u nas wiele osób, ale pamiętam je dobrze.

Marek nie odpowiedział, gdyż byli blisko leśniczówki. Począł teraz myśleć o chorobie Plichty. Mimo obaw pani Cywińskiej i mimo że sam wyprawił księdza z Leżnicy, nie przypuszczał, żeby choroba starego żołnierza miała się źle skończyć.

W siedemnastym roku życia pojęcie o śmierci jest czymś jakby nierzeczywistym, nieokreślonym i niedopuszczalnym. Wie się, że ona gdzieś tam po świecie ludzi zabiera, ale się nie wierzy, by miała przykryć swym całunem nas samych albo nam bliskich. Marek spodziewał się nawet, że może stan chorego przesilił się już i że zastaną go zdrowszym. Przypomniał sobie, że i Cywiński nie tracił ani na chwilę nadziei i zapewnił go, że ich wyprawa nie ulegnie zwłoce.

Był jednak co do wyprawy innego zdania, więc gdy wjechali w opłotki i z dala widać już było oświecone (7) okna dworku, rzekł, idąc za biegiem własnych myśli:

– Stanisław, jako narzeczony panny Anny, nie będzie jednak mógł wyruszyć, póki kapitan Plichta nie wstanie z łóżka.

– A ty zapewne zaczekasz na Cywińskiego? Tym lepiej.

– Ja chciałbym jak najprędzej. Cywiński jest wprawdzie bardzo zaradny, ale beze mnie będzie mu trudno. Francuszczyzny liznął trochę, jeszcze od księdza Lagrange’a, natomiast po niemiecku nie umie ani słowa, a to przecie podróż przez kraje niemieckie.

– Gdzie nieraz trzeba będzie się tłumaczyć, dokąd i po co jedziecie. Przy tym i tobie byłoby z Cywińskim raźniej.

Jechali teraz noga za nogą, po rozbłoconej, ciężkiej drodze. Z prawej strony widać było zabudowania folwarczne, a bliżej studnię z żurawiem, przy której parobczak poił przybrane już w chomąta konie. Marek poznał człowieka Cywińskiego i przechyliwszy się, zapytał:

– A kto to odjeżdża? Starsza pani czy młody pan?

– Młody pan, do Łęczycy po trumnę – odpowiedział furman.

Marek i Kajetan spojrzeli na siebie ze zdumieniem i przestrachem.

Po chwili wyskoczyli obaj z bryczki przed gankiem. Na ganku stało ze strapionymi twarzami kilku borowych, organista z Leżnicy i babka kościelna. Jeden z leśników, widocznie dawny żołnierz, o białych długich wąsach, wyprostował się i potwierdził wiadomość:

– Pan kapitan Plichta umarł.

Weszli do sieni, a następnie do pokoju. Tam ujrzeli Anusię, opartą czołem o ścianę, szlochającą tak, że cała jej postać dygotała jak w febrze. Tuż za dziewczyną stał Cywiński, który, przechylając się to na prawo, to na lewo, powtarzał błagalnym głosem:

– Panno Anno, na rany Boskie! Panno Anno!…

Młodzi ludzie weszli do przyległego alkierza. Tam, na łóżku, pod kołdrą jeszcze, z wyciągniętymi wzdłuż ciała rękoma leżał Plichta. Na powiekach położono mu dwa miedziaki, a szczękę podwiązano chustką, by nie pozostał z otwartymi ustami. W głowach łóżka paliła się gromnica, rzucając żółte blaski na czoło zmarłego, na obraz Matki Boskiej, na dwie oficerskie szpady i na dwie ryciny, przedstawiające Kościuszkę w sukmanie i Ksawerego Działyńskiego (8) z czaplim piórem u czapki. Duże, okrągłe miedziaki, przyciskające powieki, wyglądały jak oczodoły w trupiej czaszce. Brwi nieboszczyka były zmarszczone, twarz jakby stroskana, a zaciśnięte, z powodu podwiązania chustką, usta dawały mu wyraz pewnej zawziętości. Blizna na policzku stała się już błękitna.

Przy łóżku klęczała ze spłakaną twarzą pani Cywińska. Kajetan i Marek nie należeli do ludzi głęboko wierzących, jednakże uklękli obaj i poczęli szeptać Wieczny odpoczynek. Po chwili wstali i wyszli, a z nimi razem i pani Cywińska. W pierwszym pokoju Anusia wciąż stała z czołem opartym o ścianę, a Stanisław za nią. Lecz matka odsunęła go i objąwszy łkającą dziewczynę, przycisnęła ją do piersi i rzekła: „Idź, kochanie, do ojca”. Po czym odprowadziła sierotę do drzwi alkierza. Cywiński poszedł, by modlić się z nią razem.

– Nie spodziewaliśmy się nie zastać już kapitana przy życiu – ozwał się Marek.

A pani Cywińska z taką samą skwapliwością, z jaką przedtem wypowiadała swe obawy, poczęła teraz mówić po cichu i z wielkim pośpiechem:

– Spowiadał się i komunikował tak, że nie daj Boże gorzej nikomu z nas. Ale w godzinę później widać było, że już nie ma nadziei. Potrzymał Anusię za skronie, powtórzył dwa razy: „Moje dziecko”, a potem począł patrzeć w jedno miejsce na ścianie, jakby tam kogoś widział. Chwilami tracił przytomność, chwilami odzyskiwał. Przypomniał sobie Racławice i wołał na mego Stacha, żeby prowadził chłopów z kosami. Pytał się kilka razy, gdzie naczelnik… I widocznie stanęły mu w końcu w oczach Maciejowice, bo nie schodził z radością z tego świata. Przeszkadzała mu już czkawka, ale słyszeliśmy jeszcze, jak powiedział: „Nieprawda! Nie mówił: finis! (9)”. Oczywiście, że mówił o Kościuszce. Anusia spostrzegła pierwsza, że już rozpoczęło się konanie, i uklękła przy łóżku, a ja zapaliłam gromnicę. W chwilę potem skończył.

– Co się stanie z panną Anną? – zapytał Marek.

– Anusię zabierzemy do nas, do Rudni – odpowiedziała pani Cywińska. – Męża mego nie ma: pojechał z ratą dzierżawną. Gdyby nie to, już by tu był… Ale Anusię zabiorę dziś jeszcze. Przy nieboszczyku zostanie służba miejscowa, organista i babka kościelna. Razem go ubiorą. Jeśli Stach znajdzie w Łęczycy gotową trumnę, a myślę, że znajdzie, to jutro nieboszczyk będzie już w trumnie. Trumna, to już wiadomo, że śmierć, ale póki ciało w łóżku, to wtedy najokropniej patrzeć. Trzeba będzie Stacha teraz wywołać, żeby jechał, a sama pójdę do tego kochanego biedactwa.

To rzekłszy, wywołała syna, po czym sama weszła do alkierza. W kwadrans później Cywiński ruszył do Łęczycy, a Kajetan z Markiem na powrót do Różyc.

Przez jakiś czas nie mówili do siebie nic, obaj pod wrażeniem tej śmierci i tej troski, przywarłej do twarzy zmarłego. Dopiero, gdy z mroku leśnego wyjechali na czyste, obszerne pole, Kajetan począł mówić:

– Szkoda człowieka. Umarł dzielny żołnierz i prawy Polak, a takich teraz coraz mniej.

– I przyszło to tak niespodzianie. Byłem prawie pewny, że się ta choroba przemoże. Ach, co to jest życie człowieka, jego zamiary, jego nadzieje! Pamiętam, jak kiedyś mówił mnie i Cywińskiemu: „Ciężko mi będzie umierać pod tą zmorą pruską, ale może Bóg da, że jeszcze dożyję zmiany…”.

– I umarł pod zmorą pruską. Nam wszystkim siedzą teraz na piersiach zmory. Czy zauważyłeś, co mówiła pani Cywińska o ostatnich słowach nieboszczyka?

– Tak. Myślał o kraju i przeczył tym nędznym gadaniom, jakoby Kościuszko miał powiedzieć: „Finis Poloniae” (10).

Kajetan podniósł swe krótkowzroczne oczy ku księżycowi, który zalewał pola bladym światłem i srebrzył się na śniegach, leżących jeszcze tu i owdzie w bruzdach polnych.

– Finis Poloniae, finis Poloniae! – powtórzył. – Jest coś niepojętego w tych wyrazach. Przed kilku jeszcze laty był rozległy kraj, który zwał się: Polska, był król, senat, sejm, wojsko, szlachta, lud, miasta, wsie, miliony ludzi, wielkie polskie życie… A teraz wszystko znikło i zamiast tego są tylko Prusy, Rosja i Austria. Sterczą tylko jakieś nowe słupy graniczne – i więcej nic! Ja wprost nie mogę ogarnąć imaginacją, nie mogę zrozumieć, że się to stało, a jednak stało się. I nie mogło być inaczej, skoro pod Maciejowicami, gdy ginęło ogromne państwo, biło się nie sto, nie dwieście, ale sześć tysięcy ludzi. A dziś? Widzisz te pola, te lasy, te łęgi, tę całą okolicę? To wszystko już nie Polska! Widzisz ten księżyc? I on nie świeci już nad polską, ale nad pruską ziemią. I wszystko prawda! Ogień, który rozniecił Kościuszko, zgasł. Zostały tylko zgliszcza. Pod Maciejowicami (11) rozległ się ostatni krzyk, na Pradze (12) ostatni jęk, a teraz cisza. Czasem zdaje mi się, że to zły sen albo że ja tracę zmysły.

Tu Kajetan, zwykle spokojny i zimny, zdarł prawą ręką z lewej rękawiczkę i rzucił ją na ziemię, po czym, sam nie wiedząc co robi, ściągnął drżącymi palcami z nosa okulary i jął mrugać rozpaczliwie a bezradnie.

A Marek objął mu ramionami szyję:

– Ach, jak ja cię dotychczas nie znałem!

Umilkli i przez czas jakiś słychać było tylko cmokanie błota pod kopytami koni.

– Bo – ozwał się znów Kajetan – choćby Kościuszko był zawołał pod Maciejowicami: „Finis Poloniae”, toby jeszcze można zrozumieć jako chwilową rozpacz. Ale co, mój drogi, jest okropne, co jest przerażające, to to, że te same słowa powtarzają sobie dziś po cichu ludzie w Warszawie, w Poznaniu, we Lwowie i w Wilnie, że uwierzyli, iż tak być musi, że zżyli się z tą myślą, że inaczej myśleć nie są zdolni i że niczego już nawet nie pragną… Intrat, folwarków, spokoju, ciszy, zapomnienia, snu, niczego więcej! Sam słyszałem takie słowa: „To trudno! Ciężko nam było przeżyć Polskę, ale skoro już jej nie ma, to musimy tak postępować, by nam było jak najlepiej”. I akomodują się we wszystkich zaborach, i składają homagia, i bratają się z zaborcami, orzą, sieją, pożyczają pieniądze, urzędują, żenią się, płodzą dzieci, bawią się i śmieją, albo, jeśli im nie dość wesoło w kraju, a mają trochę grosza, to jadą do wód zagranicznych. Ot, w czym jest finis Poloniae. Życie się toczy, a Polski nie ma. Kto dziś naprawdę chce jej rezurekcji? Powiesz mi, że są i były próby, że są jakieś tajne towarzystwa, że dążą do wolności loże wolnomularskie. Ale ja ci odpowiem, że te próby są niedołężne, że w lożach więcej jest Niemców niż Polaków, a tych ludzi, którzy należą do tajnych towarzystw, można by na palcach policzyć. Polski powinny chcieć miliony, a miliony śpią. Jest cisza i hańba. Przeżyliśmy Polskę, ale po wiek wieków nie przeżyjemy hańby, bo zginęliśmy i giniemy bez honoru!…

Przy ostatnich słowach Kajetana gruby obłok przesłonił tarczę księżycową i uczyniło się ciemno. Posępny, beznadziejny mrok ogarnął zarazem i duszę obu młodych ludzi. Ale trwało to tylko chwilę. Wkrótce wiatr przepędził chmurę i równia polna oblała się znów srebrnym światłem, a jednocześnie Marek zwrócił rozjaśnione oczy na brata.

– Kajetanie – rzekł. – We Włoszech są legiony polskie.

I począł mówić z wielkim uniesieniem, że one ratują honor narodu, że są protestem wobec świata przeciw rozdarciu kraju, że walcząc za wolność ludów, walczą zarazem za wolność Polski, i że w nie wcieliła się dusza narodu, który chce żyć i żyć będzie.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej: wzdychania mające świadczyć o uczuciach, zapałach miłosnych.

(2) (Łac.) moja nadzieja.

(3) Dawniej: jednokonnym, lekkim, odkrytym powozem dwukołowym.

(4) Lucius Annaeus Seneca (Minor) (ok. 4 przed Chrystusem–65) – retor, pisarz, poeta, filozof rzymski, stoik, piewca heroicznej etyki; jego filozofia wywarła znaczny wpływ na chrześcijaństwo; był wychowawcą Nerona, na początku jego rządów miał znaczne wpływy na dworze.

(5) Dawniej: fotele o esowato wygiętych, krzyżujących się nogach.

(6) (Fr.) lustra ścienne.

(7) Tu: oświetlone.

(8) Ksawery Szymon Tadeusz Działyński (1756–1819) − senator-wojewoda Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego; po wycofaniu się z działalności politycznej skoncentrował się na problematyce gospodarczej Wielkiego Księstwa Poznańskiego; szczególną uwagę poświęcał uwłaszczeniu chłopów, propagował edukację rolniczą.

(9) (Łac.) koniec.

(10) (Łac.) koniec Polski.

(11) Bitwa pod Maciejowicami, stoczona 10 października 1794 roku pomiędzy wojskami polskimi dowodzonymi przez Kościuszkę a wojskami rosyjskimi pod dowództwem gen. Denisowa i Fersena, zakończyła się klęską wojsk insurekcyjnych i wzięciem do niewoli rannego dyktatora powstania.

(12) Obrona Pragi – ostatnie starcie zbrojne insurekcji kościuszkowskiej, a zarazem ostatnia bitwa I Rzeczpospolitej, pomiędzy wojskami polskimi dowodzonymi przez gen. Zajączka a wojskami rosyjskimi pod dowództwem gen. Suworowa, stoczona pod Warszawą 4 listopada 1794 roku.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Legiony.