Legiony. Rozdział jedenasty

Zaraz gdy wyszli, piegowaty Gromadzki rzekł:

– Miło mi poznać przyszłych kamratów. Niech żyją legiony!

– To waćpan idziesz z nami? – zapytał Marek.

– A spodziewam się! Milszy mi karabin niż pióro. Ale niech obywatel nie nazywa mnie waćpanem, tylko obywatelem. W legionach tak sobie wszyscy mówią.

– Powiedz mi tedy, obywatelu – ozwał się Cywiński – jakim sposobem masz nazwisko polskie, a mówisz jak cudzoziemiec?

– Bo mój dziad był przy królu Leszczyńskim, ojciec umarł w Lotaryngii, a ja się tam wychowywałem i do Polski przyjechałem dopiero na insurekcję.

– Biłeś się pod Kościuszką?

– Biłem się z Prusakami pod Dąbrowskim.

– Tośmy koledzy, bo i ja odbywałem tę wojnę.

– W takim razie zaproponuję wam co innego. Zamiast do waszej gospody, pójdziemy na Stare Miasto oblać dawną służbę i nową znajomość.

Cywiński spojrzał na niego przyjaźnie.

– Dobrze. Wyglądasz obywatel, bez urazy, jak indycze jajo, aleś tęgi chłop.

– Ba, to nic jeszcze! Żebyście wiedzieli, jak ja piegowacieję latem!

Na Stare Miasto nie było daleko, więc w kwadrans później znaleźli się w winiarni. Obszerna, sklepiona izba pełna była gości. Przy środkowych stołach siedziała szlachta. Tu i owdzie widać jeszcze było kontusze i podgolone głowy. Przy innych pili ludzie, ubrani po cywilnemu, w których z ruchów i twarzy łatwo było poznać byłych wojskowych polskich. Pod ścianami sadowili się mieszczanie. W głębi stół jeden zajęty był przez liczną kompanię oficerów pruskich, drugi, w samym końcu sali, przez tak zwanych „ptymetrów”, to jest młodych elegantów, ubranych wedle najnowszej mody, ale pijących wedle dawnej.

Gromadzki, Cywiński i Marek znaleźli jednak wolny stolik, więc kazali podać wina i poczęli pić. Stanisław i Gromadzki rozmawiali o insurekcji, udając przy tym starych weteranów, którzy zęby zjedli na wojnie. Marek przypominał sobie w milczeniu, że tak długich rzęs i tak pięknych brwi, jak u panny Anny Krasickiej, nie widział nigdy w życiu. Tak myśląc, wzdychał. Po pierwszej butelce dusze poczęły im się rozweselać. Wyczerpawszy wojenne wspomnienia, Cywiński zwrócił rozmowę na Chadzkiewicza.

– Powiedzże mi, kolego – zapytał – co to jest za osoba, bo jak się go słucha, to zdaje się, że Bóg wie co od niego zależy.

– Od niego dużo istotnie zależy, gdyż ma pieniądze, a przy tym tyle stosunków i znajomości, jak chyba nikt z cywilnych. Zresztą, ponieważ on się sam z tym nie kryje, więc nie zdradzę żadnej tajemnicy, gdy powiem, że to jest mason, a do tego dygnitarz w masonerii.

– Patrzajże go! – zawołał Cywiński.

– Jaką godność zajmuje, tego nie wiem, bo do żadnej loży nie należę, ale myślę, że ma wysoką. Niedawno mówił mi, że mnie wprowadzi do Królewskiego Yorku Przyjaźni, lecz nie będzie już na to czasu, zwłaszcza że i ja się zbytnio do tego nie zapalam. Od niego też wiem, że niegdyś był w Tarczy Północnej przewielebnym mistrzem katedry, a potem piastował jakiś gruby urząd w Wielkim Wschodzie.

– Słyszałem, że to jest loża polska.

– W Warszawie była polska, bo należeli do niej tylko Polacy. Ale po upadku Kościuszki Wielki Wschód Polski rozleciał się. Chadzkiewicz ma zamiar go wskrzesić i w tym celu jeździł porozumiewać się, bodaj z wielkim mistrzem wszystkich lóż. Nie wiem, jak to wypadło, ale wiem, że był niedawno w Anglii i we Francji.

– Takiż z niego peregrynant? (1)

– On ciągle jeździ. Wróciwszy z ostatniej podróży, reformował jakoby w Berlinie Królewski York Przyjaźni i Złoty Lichtarz, a potem urządzał zmiany w tutejszych filiach. Bywa u niego mnóstwo wojskowych pruskich, którzy jako masoni, są pod jego władzą. W Austrii loże są teraz zakazane, ale swoją drogą wielu oficerów, a nawet i dworskich dygnitarzy do nich tajnie należy i z tego powodu Chadzkiewicz może i w Wiedniu więcej dokazać niż każdy inny. Sypie przy tym pieniędzmi i jako „comte (2) Chadzkiewicz” ma wszędy dostęp. Bez niego nie moglibyśmy pomyśleć o drodze przez Wiedeń, a z nim przejedziemy śpiewając.

– Patriota zaś z niego dobry?

– Popiera ogromnie legiony, więc patriota jest i człowiek bardzo uczynny, tylko…

– Tylko co?

– Tylko nie grywajcie z nim nigdy w karty.

– O! – zawołał Cywiński. – Szachruje?

– Boże uchowaj! Gra przyzwoicie, a jednak wyłuskał okrutnie bogatszych oficerów pruskich i dziś prawie nie ma takiego, który nie pożyczałby od niego pieniędzy. Szczęście to czy zimna krew, nie wiem.

– A że to go nie posądzają?

– Pewno, że baczą na jego grę, ale dotychczas nikt nie mógł mu nic zarzucić. Ma przy tym maniery wielkiego pana i w razie czego umie tak pokazać zęby, że lepiej go nie zaczepiać, i niejeden ciężko to już przypłacił. Między masonami nie uchodzą pojedynki, ale jemu wszystko uchodzi.

– Że też waćpan tyle wiesz o masonach – zauważył Marek – wcale do nich nie należąc.

– Bo się ciągle o nich ocieram i jestem blisko ich robót. A że do nich dotychczas nie należę, to powiem wam otwarcie dlaczego. Bo, jeśli zaciągnę się na przykład do legionów, to pomogę tłuc kajzerlików, potem kogo Bóg zdarzy, i wiem, że jak wszystkich wytłuczemy, to będzie Polska. Tam nie potrzebuję sobie głowy nad niczym łamać. A masoneria, to jedna zagadka. Jużci starszy brat wie więcej od młodszego, ale czy myślisz, że i taki Chadzkiewicz wie wszystko? Nie! Wszystko wie jakaś najwyższa rada, jakiś wielki mistrz, jakiś Hiram, który diabeł wie, gdzie jest i co myśli. Tymczasem bierze mnie ktoś za łeb i posuwa mną jak pionkiem na szachownicy, a ja się ruszam i nie wiem, co z tego wypadnie. Rozumiecie, że ja nie robię im żadnych zarzutów, tylko powtarzam, że nic nie wiem, i że to mi nie w smak. Powiem szczerze, że nie w smak mi także i te ich wszystkie ceremonie. Bo to schodzą się, przebierają, zasiadają w jakichś ciemnych salach, przyjmując nowego brata, straszą go trupimi głowami, przykładają mu miecze do serca, a on z góry wie, że to wszystko komedia. W Wiedniu jest, czy też była, jakaś loża Mopsa, w której ten, kogo przyjmują, musi podobno pocałować mopsa pod ogon. Powiedzcież sami, co byście powiedzieli, gdyby wam ktoś podobną rzecz zaproponował?

– Ja bym mu dał w pysk – odpowiedział Cywiński.

Lecz Marek, który wiedział, że do lóż należeli znakomici ludzie Polacy i należeli jako patrioci, zapytał:

– A czy waćpan myślisz, że masoneria, jako znamienita siła, nie może nam pomóc do restauracji kraju?

– Nie wiem – odpowiedział Gromadzki. – Siła to jest istotnie duża. Niewątpliwie też popierają prawa człowieka, wielką rewolucję i sprawę uciśniętych narodów, ale…

– Jeśli tak, to niech żyje masoneria – przerwał Cywiński.

– A niech żyje! – odpowiedział, trącając się z nim, Gromadzki. – Tylko, na mój prosty rozum, to jest tak: któż tu należy głównie do lóż? Oficerowie pruscy. A cóż ci oficerowie niedawno uczynili? Mordowali na spółkę z sąsiadami Polskę. I ja mam wierzyć, że ci sami ludzie będą ją wskrzeszać?

– Prawda jest. Tego nie rozumiem.

– I ja także.

Dalszą rozmowę przerwał im coraz większy gwar w sali. Gromadzki, Cywiński i Marek mieli już trochę w głowach, ale i siedzący najbliżej nich obywatele wiejscy poczęli się rozrzewniać i wykrzykiwać. W głębi, od stołu modnych „ptymetrów” (3) jęły padać szydercze i wyzywające spojrzenia w stronę oficerów pruskich, co widząc, Gromadzki rzekł:

– Nie wyobrazicie sobie, ile teraz pojedynków odbywa się w Warszawie. Szczególniej tacy właśnie eleganci szukają zaczepki z oficerami. Ale oni nie czynią tego przez patriotyzm, tylko z próżniactwa i chęci do awantur. Nie ma reduty, żeby się coś nie wydarzyło, a to samo w restauracjach i nawet na ulicach. Patrzcie, już się coś zaczyna.

Cywiński i Marek podnieśli głowy i ujrzeli dwóch „ptymetrów”, którzy, zbliżywszy się do stołu, przy którym siedzieli oficerowie, poczęli im się w sposób wyzywający przypatrywać przez lornetki, podobne do nożyczek, odwróconych kółkami do góry.

– Jeden, to Śniechowski, drugi, Próchnicki – rzekł Gromadzki. – Obaj starościce i znani awanturnicy.

– Poszliby lepiej z nami do legionów – ozwał się Marek.

Tymczasem od stołu wojskowego podniosło się dwóch oficerów, ludzi młodych i pięknych, o energicznych twarzach, z warkoczami po obu stronach policzków i z harcapami, spadającymi na plecy. Ci, stanąwszy „ptymetrom” do oczu, poczęli z nimi rozmowę, lecz bynajmniej nie kłótliwą i nie głośną. Owszem, pytania i odpowiedzi zamieniano prawie szeptem, pochylając w lekkich ukłonach głowy. Śniechowski i Próchnicki uśmiechali się uprzejmie, ale oczy ich stały się połyskliwe i zimne jak stal.

– Mają, czego chcieli – rzekł Gromadzki.

– I ja bym chciał coś mieć – odpowiedział Cywiński.

Tak mówiąc, począł patrzeć wilczym wzrokiem na oficerów, przy tym dwa przydługie przednie zęby wychyliły mu się spod lnianych, rzadkich wąsów.

Ale Marek Kwiatkowski, lubo (4) szumiało mu już w głowie, położył mu dłoń na kolanie.

– Stanisławie, ciebie czeka w Rudni panna Anna.

– Prawda! Prawda! Kpem byłbym, gdybym o niej zapomniał.

Tymczasem, przy najbliższym stole, stary szlachcic z siwymi wąsami i podgolonym łbem uderzył pięścią w stół, aż zabrzęczało szkło i mówił rozmazanym, pijackim głosem:

– Słuchaj sąsiad. Ja, panie, złożyłem homagialną przysięgę, bo obiecali nas szanować i otworzyć kredę (5) dla szlachty. Ale… słuchaj sąsiad!

– Słucham.

– Ale, jeśli nam mają całkiem odebrać prawo sądu i kary nad chłopem, to, jak Pana Boga kocham, sprzedam majątek i przeniosę się pod Moskala…

– Z deszczu pod rynnę, co?

– Nieprawda! Tam przynajmniej człowiek wie, kogo ma nad sobą, a kogo pod sobą… Ale żeby mi kto miał odjąć prawo… tego…

– A ustawa Trzeciego Maja? Albo ta tego nie odjęła?

– Toteż wszystko diabli wzięli.

– Nie dlatego.

– Mówię, że dlatego!

Trzeci rozrzewnił się.

– Oj, ciężkie czasy i szkoda tego, co przeszło…

– Ale na to nie ma rady.

– No, a Bonaparte?

– Pan Bóg bliżej.

Po czym pili dalej, obcierając łzy, wzywając od czasu do czasu zmiłowania Bożego lub klnąc. Ich żale mieszały się z językiem niemieckim wojskowych i złą francuszczyzną „ptymetrów”. W sali czynił się gwar coraz większy, tak że w końcu nie można już było nic dosłyszeć. Powietrze w izbie przesłoniło się dymem z fajek. Marek czuł zawrót głowy; Cywińskiego drażnił coraz bardziej widok oficerów pruskich, co zauważywszy Gromadzki zapłacił za wino, a następnie przewodniczył im do Teatru Narodowego (6), w którym, mimo nieobecności Bogusławskiego, dawano co pewien czas przedstawienia.

Obaj młodzieńcy odetchnęli pełną piersią, zanim jednak doszli do teatru, ich piegowaty towarzysz zatrzymał ich i rzekł:

– Widzieliście, jak na jeden dzień, sporo; widzieliście prymasa i Chadzkiewicza, i Nurskiego, i masonów i tę szlachtę, która żałuje prawa nad chłopem, i „ptymetrów”… W Lotaryngii nauczyłem się od tamtejszych Polaków przysłowia: „Jeden do Sasa, drugi do Lasa”. I to się nie zmieniło. Dziwny kraj. Dlatego idę do legionów, bo tu łatwiej stracić głowę niż tam.

Lecz Cywiński i Marek myśleli w tej chwili o czymś innym. Młodziankowi nie schodziły z pamięci długie rzęsy panny Krasickiej, a Cywińskiemu wzbierała w duszy ochota przetrzepania skóry jakiemuś Prusakowi.

– Mnie się oni jednak podobali – ozwał się, biorąc Gromadzkiego za guzik.

– Kto ci się podobał?

– A te eleganty…

– Ach, les petits maîtres! (7) Pojedynki, karty, kobiety, hulatyka na pogrzebie!

– Na jakim pogrzebie?

– Ojczyzny.

cdn.

Henryk Sienkiewicz

(1) Dawniej, tu: podróżnik; wędrowiec.

(2) (Fr.) hrabia.

(3) (Z fr.) dawniej: elegantów; fircyków; dandysów.

(4) Dawniej: choć; chociaż.

(5) Tu: kredyt.

(6) Teatr Narodowy w Warszawie – najstarszy istniejący do dziś, teatr w Polsce, założony w 1765 roku przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego; od roku 1778 na placu Krasińskich.

(7) (Fr.) tu: ach, ci mali nauczyciele.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henryka Sienkiewicz Legiony.