Łagodne światło. Rozdział siódmy

Kilka dni później odwiedziła go matka. Triumfując, przedstawiła mu odpowiedź papieża. Przyznał Tomaszowi prawo noszenia dominikańskiego habitu nawet jako opatowi Monte Cassino.

Tomasz stał w milczeniu, z oczami utkwionymi w podłogę.

– Cóż… co teraz powiesz? Nie cieszysz się?

Podniósł wzrok.

– Matko… nie noszę tego habitu dla zabawy. Noszę go ze względu na to, co reprezentuje. Jestem dominikaninem.

Tupnęła nogą.

– Twój słynny ślub posłuszeństwa nie znaczy chyba dla ciebie zbyt wiele, jak widzę. Sprzeciwiasz się nawet decyzjom papieża.

Wielka nieuczciwość kryjąca się w tym zdaniu zupełnie mu umknęła. Nic nie wiedział o jej liście do papieża, którego odpowiedź była sucho wyrażonym spełnieniem jej prośby: „jak tylko nadarzy się okazja”.

Odrzekł powoli:

– Jeżeli Ojciec Święty każe mi coś zrobić, uczyni to za pośrednictwem mojego przełożonego zakonu.

– Tomaszu… Tomaszu…

– Taka jest reguła, matko.

– To więcej, niż mogę znieść! – krzyknęła hrabina i wyszła z pokoju, drżąc z gniewu.

Później przeprowadziła długą dyskusję z Landulfem i Reginaldem, w której to ona mówiła najwięcej.

– To nie ma sensu, że siedzicie tutaj, nic nie robiąc w tej sprawie – zakończyła. – Może pójdziecie tam i spróbujecie go przekonać? Ja nic więcej nie mogę zrobić. Wiem, że źle go traktuję, ale to jego uporczywe milczenie za każdym razem wyprowadza mnie z równowagi. Nic na to nie poradzę. Teraz wasza kolej. Ale nie bijcie się już, jeśli łaska. Reginaldzie, nazywasz siebie poetą – powinieneś umieć ubrać w słowa to, co myślę… to, co wszyscy myślimy. Pójdź z nim porozmawiać.

Reginald westchnął głęboko.

– Poeta kontra święty. Zabawny pojedynek. Landulf będzie hałasował w tle; to znaczy będzie robił za chór: zrozum to dobrze, Landulfie, uosabiasz trzy Erynie, Eumenidy, grożąc sprawcy wiecznym gniewem bogów i wiecznym niepokojem, jeśli dalej będzie się opierał woli matki.

– Jestem… czym? – grecka mitologia nie mieściła się w ograniczonym świecie Landulfa.

– Jesteś trzema starymi damami z wężami we włosach. Nieważne. Po prostu siedź tam i wydawaj dźwięki aprobaty, kiedy ja będę dowodził swoich racji. Zaatakujemy go jutro, matko, jeśli to ci odpowiada. Teraz jest dość późno, a on wcześnie kładzie się spać. Wstaje też wcześnie. W rzeczy samej, sądzę, że trzyma się takiego trybu życia, jaki prowadził w zakonie.

– Wiem – hrabina ponuro skinęła głową. – I wiem też, że popełniłam błąd, pozwalając mu zatrzymać ten habit. Wydaje się być czymś w rodzaju więzi między nim a zakonem. Więcej niż kaprysem. Ale nic na to nie poradzę teraz, gdy papież przychylił się do mojej prośby. Dobrze… zróbcie to jutro.

Odwiedzili Tomasza następnego popołudnia. Reginald mówił dobrze. Mówił o ich ojcu i jego pragnieniu, by zadośćuczynić za grzech zburzenia klasztoru w dawnych dniach. Mówił o prawdziwym i głębokim żalu ich matki.

Czy nazwisko Akwinata naprawdę nic dla niego nie znaczyło? Nikt nie próbował go zmusić, by stał się człowiekiem świata. Wszyscy szanowali jego powołanie do kapłaństwa. Ale czy Benedykt nie był równie dobrym świętym jak Dominik?

To był intuicyjny strzał w ciemno i zobaczył, jako dobry obserwator, że trafił w cel. Uczepił się tego, starannie dobierając słowa.

Czy Tomasz kiedykolwiek się zastanawiał, co sądzi o tym wszystkim święty Benedykt? Na pewno miał prawo pierwszeństwa. Czy było rzeczą słuszną i pobożną opuszczać go, by iść za innym świętym? Czy opór jego rodziny – a szczególnie matki – nie mógł być bezpośrednim znakiem od świętego Benedykta? I odwrotnie, jeżeli jego powołaniem było opuścić świętego Benedykta i pójść za świętym Dominikiem, dlaczego jemu, Reginaldowi – i Landulfowi – udało się przerwać jego podróż? Pewnie by się jakoś przedostał i studiował teraz w dominikańskim konwencie w północnych Włoszech lub we Francji?

Landulf z otwartymi ustami podziwiał pomysłowość swego brata.

Tomasz słuchał cierpliwie, z łagodnym wyrazem okrągłych oczu.

– Masz rację w jednym, Reginaldzie: święty Benedykt stracił jedno ze swoich dzieci.

– No widzisz…

– Ale Bóg się tym zajmie, na swój sposób i we właściwym dla siebie czasie. Byłem tylko oblatem. Teraz jestem mnichem dominikańskim. To oznacza, że poddałem się woli moich przełożonych. Oni decydują o mnie, nie ja.

– Innymi słowy – wtrącił szybko Reginald – mogę się zobaczyć z twoimi przełożonymi i powiedzieć im, że jesteś skłonny opuścić zakon, jeśli ci na to pozwolą?

– Nie – odrzekł stanowczo Tomasz. – Pozostanę dominikaninem, jeżeli mnie nie wygnają.

– Bracie – rzekł Reginald. – jesteś najbardziej upartym mułem, jakiego w życiu widziałem. – Roześmiał się gniewnie. – Cóż, jeśli musimy mieć w rodzinie mnicha żebraka, dopilnujemy przynajmniej, by nasza hańba nie stała się sprawą publiczną. Jeżeli o mnie chodzi, możesz tu zostać przez następnych dwadzieścia lat.

– Jesteś dla nas wielkim utrapieniem, Tomaszu – odezwał się niespodziewanie Landulf. – Cesarz brzydzi się żebrakami. A my zależymy od cesarza.

– Ale cesarz – odrzekł spokojnie Tomasz – zależy od Boga.

– Bardzo wątpię, czy on tak myśli – roześmiał się Reginald.

– Jeśli to prawda – powiedział Tomasz – czemu jesteś tak dumny z tego, że mu służysz? Jeśli służysz człowiekowi, który nie służy Bogu, jak możesz służyć Bogu sam, chyba że w sposób, w jaki największy nawet grzesznik służy Bogu mimo woli? Czy nie jesteś jeszcze zmęczony popieraniem człowieka, który prześladował jednego następcę świętego Piotra za drugim?

– Papieże przychodzą i odchodzą – Landulf wzruszył ramionami. – Ale cesarz pozostaje. Jest jeszcze młody.

– Jeżeli przeciwieństwo tego, co mówisz, jest prawdą, twoje zdanie musi być fałszywe – powiedział Tomasz.

Reginald roześmiał się.

– Nie próbuj walczyć z tym dialektykiem, Landulfie. Nie szkodzi, Tomaszu; jesteś nadal w błędzie i ja mogę to udowodnić. Nie znasz najnowszych wydarzeń. Dziś rano przybył kurier. Będzie pokój między cesarzem i papieżem. A szóstego maja zostanie zniesiona ekskomunika.

W Rzymie. Cesarz jedzie tam za parę dni. Więc ostatecznie nie popieraliśmy złej strony, jak widzisz.

Wstał.

– Cóż, przemyśl to jeszcze raz, bracie mnichu. Spróbuj sobie odpowiedzieć, czy twój związek z zawodowymi żebrakami jest naprawdę o wiele ważniejszy od ślubowania twego ojca i honoru rodziny. Dobranoc.

Dał Landulfowi znak, by wyszedł razem z nim.

Tomasz mu nie odpowiedział. Myślał o wielkiej i świętej radości, jaką odczują wszyscy jego bracia w zakonie na wieść o pokoju. Tęsknili za nim, a teraz się zbliżał.

– Wiesz, myślałem już, że go mam – powiedział Reginald po wyjściu. – Kiedy wspomniałem, że opuścił świętego Benedykta. Sam to przyznał.

– „Ale Bóg się tym zajmie” – zacytował z sarkazmem Landulf. – „Na swój sposób i we właściwym dla siebie czasie”. Nic z nim nie zdziałasz. Jest szalony.

– Co się tam dzieje? – zapytał Reginald. – Matka tak głośno krzyczy.

– Tak, chyba na Marottę. Nie było dziewczyny przez cały dzień i bardzo się martwiła.

Weszli do pokoju hrabiny.

– Przepraszam, że do reszty zepsuję ci nastrój, matko, ale nic się nie zmieniło. Landulf potwierdzi, że przemawiałem językiem aniołów.

Hrabina była bardzo blada.

– Możecie pogratulować swojej siostrze Marotcie. Odwiedziła potajemnie klasztor benedyktynek i zgłosiła się jako postulantka. Chce zostać benedyktynką.

Bracia spojrzeli na siebie ogłupiali. Nagle Reginald parsknął gardłowym śmiechem.

– Na wszystkie Furie, święty Benedykt dostał swoje zadośćuczynienie. Landulfie, zacytowałeś mi właśnie słowa brata Tomasza, prawda? Powtórz je, proszę. Powtórz.

– Żadne wasze słowa nie zmienią mojej decyzji – powiedziała Marotta.

– Daj mi wina – rzekł Reginald. – Ona ma taki sam wyraz twarzy jak Tomasz. Daj mi wina. Słabo mi.

***

Tego dnia hrabina bardzo wcześnie udała się na spoczynek. Wysłała Marottę do jej pokoju, ale wszyscy wiedzieli, że był to tylko gest gniewu ze strony matki. Tak dłużej być nie mogło. W rzeczy samej, mogłaby przyjąć decyzję najstarszej córki, gdyby powzięła ją w innych okolicznościach. Ale teraz umocni tylko upór Tomasza. Hrabina zabroniła Adelazji i Teodorze zbliżać się do Marotty, ale jak tylko poszła spać, wślizgnęły się do pokoju siostry i szeptały razem przez parę godzin.

Reginald zaproponował pijatykę w sali z Landulfem i Piersem. Jednak mniej więcej po godzinie Piers czymś się wymówił i udał do łóżka. Nie przepadał za ostrym piciem.

– Do diabła z nim – rzekł Reginald. – Ty nie idź spać, Landulfie; potrzebuję dziś wieczorem towarzystwa. Nie chcę być sam.

– Wiesz, myślę, że on ciebie też zaczarował.

– Co, nasz Anglik? W Anglii nie mają czarów i to jest kłopot z tym krajem.

– Nie Piers, idioto. Tomasz, oczywiście.

– Nie wymieniaj jego imienia – poprosił Reginald. – Nie zniosę tego. „Na swój sposób i we właściwym dla siebie czasie”, co? I jeszcze Marotta wybiera się do zakonu. Kto będzie następny, Landulfie? Może ty. Albo ja.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– To, że w pewnym sensie możesz mieć rację. On zaczarował nas wszystkich. Czy widziałeś kiedyś matkę taką, jaka jest teraz? Marotta będzie zakonnicą… a ja wyraźnie pamiętam Adelazję cytującą coś cholernie pobożnego któregoś dnia. Wiemy teraz, skąd to wzięła, prawda?

– Matka nie powinna była pozwolić dziewczętom, by się nim zajmowały. Są zbyt podatne na wpływy.

– Ciesz się, mój chłopcze, że ty nie musisz tego robić. Inaczej sam byłbyś już teraz cholernym mnichem.

– Nie bądź osłem, Reginaldzie – rzekł niespokojnie Landulf.

– Nie jestem osłem. Jestem tylko trochę pijany… nie tak bardzo. Akurat w fazie, gdy zaczyna się widzieć sprawy wyraźniej. Koń trojański, Landulfie… Powiedziałem to któregoś dnia matce. Zabraliśmy go z jego przeklętego klasztoru, więc zamienia w klasztor Monte San Giovanni. Czy my już nie żyjemy wszyscy jak mnisi i mniszki? Daj mu jeszcze parę miesięcy i zobaczysz, co się stanie. A on tam siedzi, okrągły, pogodny i zupełnie niespeszony… co ja mówię? Niespeszony? Pogodny i zwycięski. A wszystko układa się tak, jak on chce. – Wstał. – To dla mnie za wiele, bracie. Nie zniosę tego dłużej. Wyjeżdżam.

– Wyjeżdżasz? Dokąd?

– Wyprowadzę swojego konia. Jadę do Neapolu. Chcę zobaczyć małą rudą Barbarę. Dobrze, że jej tu nie ma, bo inaczej ją też nawróciłby na zakonnicę… świętą Wenus!

– Co teraz? – zapytał oszołomiony Landulf.

– Mam pomysł – rzekł Reginald. – Mam świetny pomysł. Tak, to rozwiązanie wszystkiego. To odczyni urok. Landulfie, twój brat Reginald jest geniuszem.

– Co masz na myśli? Jaki to pomysł?

– Nie powiem ci – rzekł Reginald z niezmierną satysfakcją. – Jeszcze nie teraz. Ale słuchaj uważnie. Wrócę… powiedzmy… w piątek wieczorem. Ale nie zdradź mnie, rozumiesz? Powiedz im, że nie masz pojęcia, kiedy wrócę. Przybędę bardzo późno… tuż przed północą. Dopilnuj, żebyś ty miał wtedy wartę. Nie chcę wpaść w krzyżowy ogień pytań Anglika.

– Nie ośmieliłby się…

Reginald roześmiał się.

– Mógłby, w tych okolicznościach. W każdym razie, liczę na to, że będziesz miał wartę. I tej nocy, bracie, zdejmiemy urok z mnicha. Będzie nam potem jadł z ręki.

– To znaczy… naprawdę chcesz użyć wobec niego czarów? – zapytał Landulf.

– Bardzo prawdziwych czarów, Landulfie. I bardzo drogich. Zostaw to mnie. I pamiętaj: nikomu ani słowa.

***

– Ale dlaczego? – zapytała mała ruda Barbara. – Dlaczego chcesz, żebym to zrobiła? – Przeglądała się w pięknym weneckim lustrze… prezencie od dystyngowanego mężczyzny, którego znała pod imieniem Carlo, choć nie było to, oczywiście, jego prawdziwe imię. Nigdy nie pytała o prawdziwe imiona. Nie opłacało się być ciekawą, lub raczej, czasem opłacało, ale miała uczucie – nie bezpodstawne – że w przypadku Carlo mogłoby to okazać się niebezpieczne.

– Dlaczego? – Reginald pieścił jej białe ramię. – Dlaczego, moja aksamitna gołąbko, mój ogniu czyśćcowy, moja wspaniała bogini? Ponieważ szkoda mi mojego biednego braciszka. Czy nie sądzisz, że to hańba, że ma osiemnaście lat i nigdy nie spróbował słodyczy kobiety?

– Jest dziewicą? – zapytała mała ruda Barbara nie bez zainteresowania. – To chyba rzadkie w dzisiejszych czasach. Ale dlaczego ja?

– To proste, mój lśniący, mały wężu, mój słodko pachnący rajski kwiatuszku. Ponieważ tylko to, co najlepsze, jest dość dobre dla mojego braciszka. Dlatego przebyłem całą drogę do Neapolu; dlatego jestem skłonny ponieść spory koszt…

– Już dość długo się targowałeś – powiedziała mała ruda Barbara. – Co jest nie tak z twoim bratem?… To bym chciała wiedzieć. Mówisz, że ma osiemnaście lat i jest dziewicą… nie chciałabym zastać tam jakiegoś odrażającego starca czy kogoś cierpiącego na okropną chorobę skórną… albo coś podobnego.

– Czy nie masz do mnie zaufania? – zapytał Reginald z wyrzutem.

– Ani trochę – odparła mała ruda Barbara.

– Dobrze; powiem ci. Jedyne, co z nim nie tak to to, że jest mnichem i myśli, że umrze na miejscu, kiedy spojrzy na piękną dziewczynę. Przysięgam, że nie ma innych skaz.

Mała, ruda Barbara była rozbawiona.

– Nie pozwolimy mu umrzeć, biedactwu – powiedziała. – Będziemy dla niego mili, tak mili, iż pomyśli, że jest już w niebie.

– Zważ – ostrzegł ją Reginald – że to typ chłopaka, który zostawi swój płaszcz w różanych paluszkach mojej „żony Putyfara” i ucieknie (1). Cóż, daleko nie zbiegnie, ponieważ jest zamknięty. Ale mimo to…

– Zamknięty? – przerwała mu mała ruda Barbara, znów pełna podejrzeń. – Dlaczego jest zamknięty?

Reginald jęknął.

– Znów do tego wracamy. Dobrze. Matka zamknęła go, bo chce wstąpić do zakonu żebraczego w swoim świętym zapale. To takie głupie, że chce mi się płakać. Martwię się tylko, że może wcale go nie skłonisz… by na ciebie spojrzał. Nawet tobie może się nie udać…

Spojrzała na niego z mieszaniną rozbawienia i pogardy.

– On jest z ciała i krwi, jak mniemam.

– Sporo jednego i drugiego. Pulchny chłopak. Któregoś dnia będzie grubasem.

– A zatem – powiedziała mała ruda Barbara – nie musisz się martwić. Jeśli mi się nie uda, dostaniesz z powrotem swoje złote augustale… wszystkie. Nikt mi się nie oparł, odkąd skończyłam czternaście lat.

Zadzwoniła małym dzwoneczkiem i po chwili szpakowaty, starszy człowiek wsunął głowę do pokoju. – Dzwoniłaś, pani?

– Tak, Mateo. Przygotuj mój powóz. Jedziemy do Monte San Giovanni. To jest… jak daleko stąd, Reginaldzie? Jakieś sto kilometrów, Mateo. Dopilnuj wszystkiego, co konieczne.

– Dobrze, pani. – Stary człowiek znikł. Niewielu ludzi wiedziało, że jest jej wujkiem, ani że pokojówka jest w rzeczywistości jej znacznie mniej atrakcyjną siostrą. Mała, ruda Barbara też miała swoją rodzinną dumę.

***

– Hej, Landulfie!

– Wejdź, Reginaldzie – Landulf otworzył bramę. – Czy dostałeś to, co chciałeś… cokolwiek to jest?

– Oczywiście.

– A co to jest? Magiczny proszek czy zaklęcie?

– To succuba.

– Co?

– Ma dwie cudowne białe piersi, słodkie usta i burzę wspaniałych rudych włosów, a nazywa się mała ruda Barbara. Czeka w powozie na zewnątrz.

Landulf wytrzeszczył oczy.

– Czyś ty całkiem postradał zmysły?

– Cicho – ostrzegł go Reginald.

– …żeby przywieźć dziwkę do domu matki…?

– Cicho, powiedziałem – syknął Reginald. – Chcesz obudzić cały dom?

Ale Landulf był wściekły.

– Miej sobie tyle kochanek, ile zechcesz. Ja też nie jestem święty. Ale nie ciągnij ich tutaj, gdzie…

– Czy zamkniesz wreszcie usta, tępaku? Ona jest lekarstwem dla Tomasza, nie rozumiesz? Kiedy znajdzie się w jej ramionach, zapomni o swoich świętych żebrakach. Będzie musiał. Oni traktują te sprawy dość poważnie.

– Och… – Krępym ciałem Landulfa zaczął wstrząsać bezgłośny śmiech. – Teraz rozumiem. Diabeł z ciebie, Reginaldzie. Dlaczego od razu jej nie przyprowadziłeś?

– Żeby usłyszała, jak nazywasz ją dziwką i śpiewasz pean o czystości tego domu? Znam cię, Landulfie. Poza tym, musiałem najpierw sprawdzić, czy wszyscy śpią. Śpią?

– Tak. Wszyscy oprócz mnie. Idź po nią.

– A ty trzymaj od niej łapy z daleka, braciszku. Nie wolno ci się połakomić na małą rudą Barbarę twego brata. Dobrze, dobrze. Już idę. Nietrudno było ją przemycić koło dwóch mężczyzn na zwodzonym moście, kiedy każdy z nich dostał parę złotych monet.

W chwilę później młoda kobieta w woalce była już wewnątrz głównego budynku.

– Landulfie, weź jej płaszcz – nie, moja słodka, to nie jest mój brat Tomasz, to jest mój brat Landulf. Na pewno nie dziewica. Dobrze, on będzie na następny dzień. Teraz chodź za mną na paluszkach… idziemy prosto do jego pokoju. Zostań tam, gdzie jesteś, Landulfie… jeżeli ty pójdziesz na palcach, usłyszy cię cały dom.

– Co za dziewczyna, bracie…

– Ciii…

Weszli po schodach i stanęli przed drzwiami; Reginald otworzył je powoli i ostrożnie.

– Jest w łóżku… śpi – szepnął. – Teraz… wejdź.

I mała ruda Barbara weszła.

Na łóżku leżał pucułowaty młody zakonnik w białym habicie. Przykrył się czarnym płaszczem jak pledem. Prawdziwy pled i jedwabne poduszki wyrzucił jak każdej nocy. Spał spokojnie na boku z pięściami przy twarzy, jak śpi większość dzieci.

Była ciekawa, jaką ma twarz. Delikatnie chwyciła pięści, przynajmniej dwa razy większe od jej własnych smukłych dłoni, i długimi, cienkimi palcami przyciągnęła je do siebie.

Wtedy się obudził.

Zobaczyła wyrazistą, młodą twarz z łukiem brwi mocno zarysowanym nad okrągłymi, czarnymi oczami, wpatrzonymi w nią z łagodną życzliwością. Potem ich wyraz zmienił się w zdumienie.

– Cicho, mój słodki – szepnęła, uśmiechając się swoim najpiękniejszym uśmiechem.

Ale on usiadł, uwalniając się od jej rąk.

Nadal się w nią wpatrywał, ale już nie ze zdumieniem. Nie był to gniew; nie była pogarda. To było tak, jakby rozpoznał, wyraźnie i bezbłędnie, kim ona naprawdę jest. A ona po raz pierwszy w życiu uświadomiła sobie, kim naprawdę jest, i że wszystkie jej triumfy nie były wcale triumfami. Była kłębkiem wymalowanego ciała; czołgała się wśród robactwa; zdawało jej się, że widzi litość w tych czarnych oczach, które widziały ją taką, jaka jest, jaka jest, jaka jest…

Wstał z łóżka. Był wielki, górował nad nią. Nie mogła dłużej znieść jego spojrzenia; wiedziała, że musi działać, i to działać szybko. Uśmiechnęła się do niego i z desperackim wysiłkiem postąpiła o krok w jego stronę, eksponując urodę, która nigdy jej nie zawiodła. Czerwony żar kominka oświetlał piękny zarys jej ciała.

Bez słowa, nie wydając najmniejszego dźwięku, zrobił dwa długie kroki. Chwycił wielkie, płonące polano z kominka i podszedł do niej z determinacją człowieka, który zamierza podpalić kupkę śmieci i szmat.

Mała, ruda Barbara krzyknęła rozdzierająco, odwróciła się i uciekła, by ratować życie. Przez jedną straszną chwilę pomyślała, że nie zdoła otworzyć drzwi, a on już się zbliżał, olbrzym z płonącą pochodnią; ale drzwi ustąpiły i uciekła z krzykiem, minęła Reginalda i zbiegła ze schodów do głównych drzwi.

Landulf próbował ją zatrzymać, zapytać, co się stało. Odepchnęła go na bok z niewiarygodną siłą i wybiegła.

Na górze drzwi do pokoju Tomasza zamknęły się z hukiem.

Reginald klął. Stało się najgorsze. Już po pierwszym krzyku otworzyły się drzwi do pokoju Teodory i siostra wyszła na korytarz. Musiała widzieć przebiegającą dziewczynę. Jedno spojrzenie na jej twarz i wiedział, że nie tylko widziała, ale również zrozumiała.

Wytrzymał jej wzrok.

– Jeśli poskarżysz się matce, powiem, że jesteś przewrażliwiona. Jutro wszystko ci wyjaśnię.

Spojrzała na niego z nieskrywaną pogardą.

Z drugiej strony korytarza dobiegł głos hrabiny.

– Co się stało?

Teodora krzyknęła:

– Nic, matko. Przepraszam. Miałam straszny sen.

Czekali. Ale wyglądało na to, że jej odpowiedź zadowoliła matkę.

– Dziękuję – rzekł Reginald, ocierając czoło.

– Nie chcę twoich podziękowań – powiedziała Teodora. – Jesteś największym niegodziwcem, jakiego znałam. Żałuję, że jesteś moim bratem. Dziękuję Bogu, że Tomasz też. Wynagradza za ciebie.

Wróciła do swojego pokoju.

***

Tomasz zamknął drzwi szybkim ruchem nogi. Podniósł teraz płonące polano, które trzymał, i niemal ceremonialnym ruchem wypalił wielki, czarny krzyż w drewnie. Podszedł do kominka i położył polano dokładnie tam, gdzie było przedtem. Potem wrócił do łóżka.

Dwie lub trzy minuty wcześniej spał mocno. Czy w ogóle się obudził? Czy w ogóle wyszedł z łóżka? Czy teraz nie spał? Czy ten czarny krzyż na drzwiach był prawdziwy?

Przemyślał to powoli i spokojnie i doszedł do wniosku, że najprawdopodobniej jest prawdziwy i że cały ten incydent mu się nie przyśnił, ale i tak nie miało większego znaczenia, czy była to jawa, czy sen. Ważne było, że został zaatakowany, na jawie czy we śnie, przez jednego z arcywrogów życia zakonnego, i że z Bożą łaską zdołał odeprzeć ten atak.

Złożył ręce w wielkiej i usilnej modlitwie, wzywając Boga, by oszczędził mu takich pokus, aby mógł używać całej nieskrępowanej energii w jego służbie.

Chmury nieświadomości spłynęły na niego, kiedy wciąż się modlił, a z tych chmur wyłoniło się coś, co wydawało się falą światła, mieniącego się wszystkimi barwami tęczy i zlewającego w jeden biały promień. Nie, to był stożek, rozgrzany do białości, ognisty stożek i zbliżał się coraz bardziej, wydzielając fale ciepła. Zniżał się nieubłaganie, a pod wpływem bólu wywołanego jego bliskością jęknął jak umierający.

A wtedy gorejący stożek dotknął go i krzyknął ze strasznego, nieznośnego bólu, który zakreślił ognisty krąg wokół jego ciała, jak opaska czy obręcz z ognia.

I znów wszyscy się obudzili.

Ale więcej nic nie było słychać. Na łóżku pyzaty młody mnich spał spokojnie na boku z pięściami przy twarzy, tak jak większość dzieci.

***

Kiedy Teodora weszła po stromych schodach na mur, Piers wiedział, że chce z nim porozmawiać. Wiedział o tym instynktownie, tak jak wiedzą zakochani, i serce zaczęło mu bić bardzo szybko.

– Sir Piersie…

– Twój sługa, szlachetna pani.

– Sir Piersie, wyświadczyłeś mi raz zaszczyt, wybierając mnie na swoją damę. Jak dotąd nie skorzystałam jeszcze z twoich usług.

– A ja zawsze tego żałowałem.

– Proszę cię teraz o przysługę, sir Piersie.

– Cokolwiek zechcesz, pani.

– To, co powiem, musi pozostać naszą tajemnicą.

– Pozostanie.

Jej oczy zabłysły.

– Sir Piersie, mój brat Tomasz został potraktowany bardzo niesprawiedliwie i podle. Wybacz, jeśli ci nie mówię tego, co wiem. Nie mogę przed nikim oskarżać członków mojej rodziny. Ale szkoda, że nie jest wolny, by dołączyć do braci ze swojego zakonu.

– Chcesz, żeby uciekł? – zapytał Piers swoim najbardziej rzeczowym głosem. – Sądzę, że jest to do zrobienia.

Była taka szczęśliwa, że uścisnęła jego ręce.

– Będę ci za to wdzięczna do końca życia.

Ukląkł, by pocałować ją w rękę.

– Otrzymałem już swoją nagrodę – rzekł z prostotą. – Masz już plan, czy ja mam go ułożyć?

Roześmiała się wesoło.

– Wszystkie nad nim pracujemy, wiesz… Marotta, Adelazja i ja. Jesteśmy w kontakcie z dominikanami. Mówią, że jeśli tylko go stąd wydostaniemy, na pewno dopilnują, by nie porwano go po raz drugi. Ale nie możemy go wydostać przy tych wszystkich strażach.

Pokiwał głową.

– Nie da się go przeprowadzić koło straży na zwodzonym moście. Nie są pod moim dowództwem. Ale przypominam sobie pewnego bardzo świętego człowieka, który kiedyś opuścił nieprzyjazne mu miasto przerzucony przez mur w koszu.

Roześmiała się.

– Kto to był?

– Święty Paweł, jeśli dobrze pamiętam. W taki sposób uciekł z Damaszku. Ale on był szczupłym mężczyzną i trzy dziewczęta dałyby sobie z nim radę. Obawiam się, że w naszym przypadku nie będzie to takie łatwe.

Znów musiała się roześmiać.

– Przyszłam tu pełna gniewu i nadziei, a ty tylko żartujesz.

– To taki nasz angielski sposób, gdy sprawy są naprawdę poważne, pani.

– A kiedy nie są poważne?

– Wtedy traktujemy je z wielką powagą, pani.

Jej oczy tańczyły.

– Muszę zatem wywnioskować, jak powiedziałby mój brat Tomasz, że niczego w Akwinie nie traktowałeś zbyt poważnie.

– Ciebie traktuję bardzo poważnie, pani – odrzekł Piers z twarzą rozpromienioną uśmiechem.

– Naprawdę nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła… – czuła, że najwyższy czas, by wróciła do rzeczy. – Masz całkowitą rację; potrzebujemy kilku silnych mężczyzn, by przerzucić Tomasza przez mur.

– Mój giermek Robin jest tym, kogo potrzebujesz, pani. Kiedy ludzie z zakonu twego brata mają tu przyjść?

– Muszę tylko przesłać im wiadomość. Jutro w nocy?

Przytaknął.

– Dopilnuję, by nikogo innego nie było w pobliżu po tej stronie muru. Robin zdobędzie kosz i liny. Ty odpowiadasz za dominikanów i… swojego brata.

Było to takie naturalne, takie proste; nawet nie rozważał możliwych przeszkód.

Rozpromieniła się.

– Cieszę się – powiedziała porywczo – bardzo się cieszę, że wybrałeś mnie na swoją damę.

Tak, jak by powiedziała za dużo, odwróciła się i zbiegła ze schodów.

„Jestem głupcem”, pomyślał Piers. „Ona do mnie przychodzi, bo mnie potrzebuje. Ale, mój Boże, daj mi więcej takich chwil, a przyjmę całą resztę bez narzekania”.

***

– Reginaldzie… obudź się. Reginaldzie!

– Co to?… To ty, Landulfie?

– Weź swój miecz i wyjdź. Próbują pomóc Tomaszowi w ucieczce.

– Oni? Kto? Co ty powiedziałeś?

– Obudź się, mówię. Tomasz ucieka. Dziewczęta go wydostały i jest na murze. Ktoś coś zrzucił. Obudziłem się i spojrzałem. Pośpiesz się.

– Tomasz ucieka, co? – Reginald poderwał się na łóżku. – To najlepsza wiadomość, jaką usłyszałem od roku.

– Oszalałeś?

– Śpij, bracie. Nie obudziłeś się. Wciąż śpisz. Mnie w to nie mieszaj, to twoja sprawa.

– Dobrze, muszę więc zrobić to sam. Wezmę ludzi z wartowni.

Reginald skoczył na równe nogi i ścisnął go w żelaznym uścisku.

– O nie, nie zrobisz tego. Głupcze, czy ty nigdy nie wiesz, kiedy ci się przydarza coś dobrego? Musisz to psuć?

– Puść mnie… Jesteś szalony.

– Byłem szalony… i ty też, skoro go tu przywieźliśmy. Landulfie, jeśli zamierzasz krzyczeć, zdzielę cię w głowę. Słuchaj mnie: czy chcesz na zawsze uwięzić własnego brata? Czy chcesz, żeby Adelazja i Teodora też zostały mniszkami? Czy chcesz czuć tak jak ja, że jesteś wyjątkowo nikczemnym łotrem? Daj mu odejść, mówię.

– Ale matka… znowu każe nam go ścigać.

– Więc będziemy go ścigać. Ale nie złapiemy. Nie, jeśli będę mógł temu przeszkodzić. Dobranoc, bracie Landulfie. A jeśli czujesz to, co ja, będzie to pierwsza dobra dla ciebie noc od długiego czasu.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Por. Rdz 39.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Łagodne światło.