Łagodne światło. Rozdział pierwszy

Brat Wincenty odmawiał oficjum, kiedy to się stało. Było wczesne popołudnie, gdy jego umysł był w najlepszej formie i przejawiał mniejsze skłonności do błądzenia, a on znajdował się sam w ogrodzie. Ogród też był w najlepszej formie, rosnąc, promieniejąc i roztaczając piękną woń na chwałę Bożą, w szatach, które zawstydziłyby samego króla Salomona w jego największej świetności.

Wtedy to się stało i pierwszą rzeczą, jaką uświadomił sobie brat Wincenty, było coś niepokojącego w cieniu padającym na ścianę przed nim. Powinien być gładką, długą, nieprzerwaną linią, a nie był. Widniało w nim coś niby narośl, co zakłócało równą linię cienia oraz myśli brata Wincentego wystarczająco mocno, by się temu bliżej przyjrzeć. Przy bliższym przyjrzeniu się narośl zdawała się mieć absurdalny kształt, prawie jak głowa kozy – rogi, uszy i wszystko. A zatem koza. Ale… ale od kiedy koza potrafi się wspiąć na prawie trzymetrowy mur?

Brat Wincenty wiedział, że powinien skupić się na swoim oficjum; gdzieś w głębi umysłu słyszał wysoki dźwięk dzwonka alarmowego: skup się na oficjum i nie myśl o cieniach, naroślach i kozach. W rzeczy samej, przeczytał następną linijkę; wtedy pokusa, by jeszcze raz zerknąć na cień, okazała się przemożna.

To naprawdę wyglądało jak głowa kozy, ale nią nie było.

I… poruszało się…

Brat Wincenty odwrócił się gwałtownie.

To naprawdę tam było. Ale nie koza. Więc… więc co? Miało pociągłą, melancholijną twarz, chudą i żółtawą, spiczaste uszy i, tak, miało rogi, krótkie, proste różki zakończone małymi guzkami, a oczy na wpół zamknięte. Ale najstraszniejsze było to, że przez cały czas rosło. Głowę miało już przeszło ćwierć metra nad murem… nie, to nie… to coś rosło, tylko jego szyja, nie kończąca się, żółtawa szyja z dziwnym, brązowym deseniem.

Brat Wincenty stał, wpatrując się z osobliwą i pełną grozy fascynacją, jak straszliwa szyja wyciąga się i wyciąga ponad miarę dozwoloną dla człowieka czy zwierzęcia. To, co widział, wyglądało na paskudną, kozopodobną głowę na ciele olbrzymiego węża, wznoszącą się nad nim coraz wyżej.

Nagle nad murem ukazała się para czarnych dłoni, a po chwili stanął na nim mały czarny człowieczek, wyprostowany i błyskający w uśmiechu zębami równie białymi jak jego turban i szata.

Wskazał na… to coś, czego szyja ciągle rosła, i powiedział skrzeczącym głosem:

– Żyrafa. Żyrafa.

Dziwny stwór nie wydał żadnego dźwięku.

Brat Wincenty wziął głęboki, drżący oddech i odzyskał panowanie nad swoim umysłem.

– Apage – powiedział – apage, satanas.

I uczynił znak krzyża. Nie zrobiło to chyba wrażenia na stworze ani jego czarnym towarzyszu, ale pomogło bratu Wincentemu odzyskać władzę w członkach. Skoczył do tyłu, odwrócił się i pobiegł tak szybko, jak mogły go ponieść jego siedemdziesięcioletnie nogi, z powrotem do drzwi klasztoru.

Francesco Tecchini, opat klasztoru Świętej Justyny, studiował pięknie wykonaną kopię Logiki Arystotelesa. Było to, oczywiście, tłumaczenie Boecjusza, nie mauryjskie wydanie z przypisami Awerroesa, które później stało się tak popularne w pewnych kręgach duchowieństwa – mieszanina prawdy Arystotelesa i herezji awerroistów, która pewnego pięknego dnia zniszczy dobre imię Stagiryty. Gdyby tylko zjawił się ktoś, kto wyczyściłby tę stajnię Augiasza – udowodnił elokwentnym i pewnym siebie muzułmańskim filozofom, że Arystoteles, gdyby żył, śmiałby się z ich fatalistycznych interpretacji.

– Ojcze opacie! Ojcze opacie!

– Nie możesz się teraz widzieć z ojcem opatem, pracuje nad…

– Muszę go zobaczyć!

– Niech brat Wincenty wejdzie, bracie Leonie – powiedział głośno opat i stary zakonnik wpadł do pokoju.

– Ojcze opacie… diabeł… widziałem diabła!

– Diabła, który jest w tobie – odrzekł opat, zirytowany takim nonsensem równie mocno, jak impertynencją mnicha. Zaledwie rok temu musiał odesłać do infirmerii jednego z braci i kazał czuwać nad nim dzień i noc, bo ten wmawiał sobie, że ciągle atakuje go diabeł. W końcu trzeba było wezwać egzorcystę z innego klasztoru, który zbadał mnicha i nakazał, by na pewien czas zrezygnował postu i czuwania, a zamiast tego zalecił mu kilka godzin pracy w ogrodzie.

– Tylko tyle?

– Wystarczy, ojcze opacie. Będzie zdrów za trzy tygodnie.

I tak się stało. Ale nieprzyjemnie było prosić o egzorcystę z innego klasztoru w takiej sprawie. Jednak brat Wincenty był inny: rozsądny człowiek, nieskłonny do podobnych histerycznych wybuchów. I w żadnym razie nie trzeba było zalecać mu pracy w ogrodzie. Bo on był ogrodnikiem.

– To musiał być diabeł – stwierdził stanowczo brat Wincenty. – Miał ze sobą towarzysza, czy co to było – małego czarnego człowieczka, który powiedział, że to serafin. Ale kłamał, oczywiście. To coś, a serafin! Najbrzydszy, najwstrętniejszy stwór, jakiego w życiu widziałem – serafin.

Prychnął pogardliwie.

– A gdzie – zapytał opat – widziałeś… hmm… tę całą scenę?

– Koło róż – odrzekł bez namysłu brat Wincenty. – Dokładnie: za murem za różami.

„Topografia naturalna ogrodnika”, pomyślał opat. „Gdzie my u licha mamy róże? Ale przynajmniej dał dowód, że nie postradał zmysłów”. I wtedy dotarł do niego pełny sens tego zdania.

– Za murem, mówisz? To jak mogłeś zobaczyć… jego, ich, czy to coś?

– Czarny człowiek wspiął się na mur – odrzekł brat Wincenty. – A… ten drugi wystawiał zza niego głowę i szyję.

– Całkiem duży diabeł – mruknął opat. Wstał trochę ociężale. – Chodźmy na niego popatrzeć.

– Tak, ojcze opacie.

Na zewnątrz zebrał się jakiś tuzin mnichów.

– Chyba masz rację, bracie Wincenty – powiedział opat z ironią. – To na pewno diabeł. Popatrz, ile świętej pracy powstrzymał. – A gdy się rozproszyli, rzekł: – Zaprowadź mnie do róż, bracie Wincenty.

Po kilku minutach dotarli na miejsce. Ale mur za biało–czerwonymi pięknościami był pusty.

– Jesteś pewny, że to było tutaj, bracie Wincenty?

– Zupełnie pewny, ojcze opacie.

– Szkoda – rzekł opat. – Cóż, przyjdź do mojego gabinetu po komplecie. Teraz muszę wracać do pracy. A jeśli w międzyczasie…

Ku konsternacji opata brat Wincenty wydał ochrypły okrzyk:

– Tam… tam! Patrz, ojcze opacie, patrz!

Palec mnicha wskazywał na bramę.

A tam, tak, coś się poruszało, coś, co sprawiło, że brat furtian pobiegł jak oszalały do głównego budynku. On też krzyczał, ale zagłuszył go dźwięk trąbki tak ostry, że kaleczył bębenki uszu. Czy to był diabeł brata Wincentego? Wyglądało na to, że tuż za bramą klasztoru dzieje się coś niezwykłego. Ale ten stwór, niebotyczny żółto–brązowy stwór prowadzony przez czarnego człowieczka…

– To jest to, ojcze opacie! – wykrzyknął brat Wincenty. – Widzisz teraz? To jest to – i jego towarzysz.

Brama miała łuk wysoki na prawie cztery metry, a jednak stwór musiał pochylić szyję, żeby wejść. Schylił ją jak gdyby w pełnym szacunku ukłonie i znów się wyprostował do swojej pełnej, nieprawdopodobnej wysokości. Przez chwilę opat był gotów przyjąć teorię brata Wincentego; ale wtedy zobaczył wielką niezdarną szarą masę wyłaniającą się zza dziwnego stworzenia, łopoczące uszy i długą trąbę – to niewątpliwie był elephas; widział go wcześniej na rysunku, dziwne, odrażające zwierzę, ale zwierzę – więc to drugie też najprawdopodobniej było zwierzęciem. „Po czymś takim – pomyślał opat – dosyć łatwo uwierzyć w istnienie jednorożców… w rzeczy samej, wszystkiego. Ale co… dlaczego…?”

Przyszła mu do głowy myśl, że to wszystko jest tylko nocnym koszmarem, z którego za chwilę się obudzi. Zakonnicy wyszli wszystkimi drzwiami i tłoczyli się w grupkach, patrząc, co się dzieje. Elephas znów zatrąbił, gdy ledwo przecisnął się przez bramę. On też miał towarzysza, ciemnoskórego poganina w turbanie i białych szatach, który głaskał go po trąbie. A za nim szły inne zwierzęta – rysie, pantery, co najmniej pół tuzina, z kagańcem i uzdą, prowadzone przez innych ludzi. Tuż za nimi szło stado wielbłądów, niektóre z jednym, inne z dwoma garbami.

– Święta Matko Boża – jęknął brat Wincenty. – Co to jest, ojcze opacie? Czy to się dzieje naprawdę?

Opat nie odpowiedział. Patrzył surowym wzrokiem na bramę, gdzie teraz, za truchtającymi niezgrabnie wielbłądami, pojawiły się inne postacie – ludzkie sylwetki, ubrane we wspaniałe, na wpół przezroczyste szaty we wszystkich kolorach tęczy. Piękne twarze z mocnym makijażem. Kobiety. One też miały swoich towarzyszy – tłustych, bezkształtnych mężczyzn w falujących szatach. Eunuchowie. Tancerki i eunuchowie.

Nagle opat zrozumiał. Pobladł jak ściana.

– Tak, bracie Wincenty. To się dzieje naprawdę – tak prawdziwie, jak zniewagi rzucane na naszego Miłosiernego Pana i z takim samym zamiarem. O – proszę.

Rycerz w pełnej zbroi, na koniu również okrytym zbroją, wjechał na dziedziniec. Po obu stronach miał paziów, za którymi szli giermkowie – wielki, opancerzony chrząszcz otoczony przez mrówki. Rozejrzał się, podjechał prosto do opata i zatrzymał przed nim. Jego odkryta głowa z niesfornymi brązowymi włosami była zadziwiająco mała, niegodna królewskich ornamentów, z których się wynurzała.

– Ty jesteś opatem?

– Jestem don Francesco Tecchini, opat klasztoru Świętej Justyny. Co oznacza ta gorsząca procesja, panie?

– Jestem hrabia Caserta – odrzekł rycerz. – Twój sługa, czcigodny ojcze opacie. – Strzepnął niewidoczny pyłek z aksamitnego zielonego płaszcza. – To, co nazywasz gorszącą procesją, należy do dworu jego najłaskawszej mości cesarza, którego poddanymi obaj jesteśmy. Poddany i sługa, czcigodny ojcze opacie – tak jak ci wszyscy są sługami – dwu– i czworonożnymi, jaka to różnica?

– Nawet dziecko dostrzegłoby różnicę, hrabio. To jest teren sakralny.

– Nie przybyłem tutaj, by wdawać się w teologiczne subtelności – przerwał mu rycerz – ale by ogłosić przybycie mojego cesarza, który raczył wybrać to miejsce na swoją tymczasową kwaterę.

– To niemożliwe – powiedział opat drżącymi wargami. – Cesarz i jego dworzanie są mile widziani, ale jeśli jego kwatera przewiduje…

– Szkoda mi przerywać twoją piękną mowę, ale nic nie jest niemożliwe, kiedy mój cesarz rozkaże. Zdaję sobie sprawę, że zakonnicy nie powinni się zadawać z płcią piękną. Dlatego ty i twoi mnisi niezwłocznie opuścicie Świętą Justynę… w waszym dobrze pojętym interesie. – Wąskie wargi o sarkastycznym wyrazie rozszerzyły się lekko, nie otwierając, pod płaskim, zmysłowym nosem. Przenikliwe ciemne oczy błyszczały złośliwością.

– Opuścić Świętą Justynę – opatowi zabrakło tchu. – Ja… nie mogę uwierzyć, że cesarz posuwa się tak daleko.

– Czcigodny ojcze opacie! Twój wiek i habit powstrzymują mnie od odpowiedzi, jaką dałbym innemu mężczyźnie, gdyby wątpił w moją prawdomówność. Jednakże…

– Wolałbym obrazić ciebie – przerwał stary człowiek, mocno wzburzony – zarzucając ci kłamstwo, niż obrazić cesarza, przyjmując twoje słowa za naprawdę wypowiedziane przez niego, jakkolwiek przykra jest dla mnie ta alternatywa.

– Dosyć – uciął rycerz. – Daję wam dokładnie pół godziny. Każdy mnich, który nie opuści w tym czasie klasztoru, zostanie wywleczony za ucho. Rozkazuję posprzątać to miejsce i przygotować na mieszkanie dla mojego pana. To jego własne słowa.

– Rozumiem – odrzekł opat, nieoczekiwanie znów spokojny. – Jeżeli klasztor Świętej Justyny jest odpowiedni na mieszkanie dla twojego pana, nie może być już odpowiednia dla mnie. Odejdziemy.

Minął rycerza, kierując się do wejścia, przy którym tłoczyło się teraz pół setki mnichów, zdrętwiałych ze strachu i wzburzenia.

„Najświętszy Sakrament – pomyślał – naczynia liturgiczne i szaty – oraz kilka ksiąg i manuskryptów. Dzięki Ci, Boże, za ślub ubóstwa. Znajdziemy schronienie na Monte Cassino. Jest tam dość miejsca dla nas wszystkich”. To nie będzie trwało wiecznie. Cesarz Fryderyk nie zatrzymywał się nigdy długo w jednym miejscu. Odkąd go ekskomunikowano, zmieniał swoją siedzibę kilka razy w roku – jak gdyby ziemia paliła mu się pod nogami – i może naprawdę tak było.

– Ojcze opacie…

– Tak, bracie Wincenty?

– Co oni zrobią z moimi kwiatami?

– Z naszymi kwiatami, bracie Wincenty.

– Z naszymi kwiatami, ojcze opacie. Niektóre trzeba podlewać trzy razy dziennie i…

– Nie wiem – ale przypuszczam, że będziemy musieli zbudować wszystko od nowa, kiedy wrócimy – zaczynając od rekonsekracji. – Po czym dodał z bolesnym uśmiechem: – Miałeś rację i nie miałeś, bracie Wincenty. Nie miałeś: bo to, co widziałeś, nie było diabłem. I miałeś: bo to był zwiastun diabła.

Nagle zaczął bić srebrny dzwon. Wierny stary brat Filip, niepodejrzewający niczego brat Filip, dzwonił na nieszpory. Nieszpory, których już nigdy nie mieli zaśpiewać.

Brat Wincenty zobaczył z przerażeniem, jak twarz jego opata wykrzywia bezgłośne łkanie.

A dzwon ciągle bił.

Pięć godzin później cesarz przybył ze świtą około sześćdziesięciu szlachetnie urodzonych i kilkuset sług. Było już ciemno. Ale nie w klasztorze.

Hrabia Caserta był gotowy na przyjęcie swego pana. Pochodnie płonęły wzdłuż murów dziedzińca, przeciętego teraz wąską ścieżką z drogocennych dywanów. Wszystkie dzwony w klasztorze biły jednocześnie. On sam, ubrany w aksamitny, obramowany futrem strój, bez zbroi, złożył głęboki ukłon, ucałował strzemię cesarza i pomógł mu zsiąść z konia.

Fryderyk II zawahał się przez chwilę.

– Żywe pochodnie – powiedział. – Na brodę proroka, to bardzo ładne. – Każda pochodnia umocowana była na głowie tancerki ubranej tylko w szerokie orientalne spodnie i sznury klejnotów. – Gust ci się poprawia, Caserto. Ale nie pozwól im stać tam zbyt długo. Noc jest chłodna i jeśli się przeziębią, większość moich przyjaciół spotka to samo. Zwykle tak jest – nie wiem dokładnie dlaczego, ale jest.

Przyjął pełen szacunku śmiech z uśmiechem szczególnym dla wszystkich Hohenstaufów – uśmiechem, który nie obejmował oczu.

– Caserta jest czarodziejem – roześmiał się margrabia Pallavicini. – Ciekawe, jakim cudem udało ci się wpłynąć na mnichów? A który z nich był opatem? Chciałbym spotkać opata – a nigdy wcześniej nie miałem na to ochoty.

– Mnisi? – zapytał szorstko Fryderyk.

Hrabia Caserta wzruszył ramionami.

– Człapią przez noc – na południe.

– A te dzwony?

– A, dzwony, mój suzerenie – uśmiechnął się Caserta. – Może chciałbyś zobaczyć, jak dzwonią?

– Zobaczymy – odrzekł Fryderyk, zsiadając wreszcie z konia. – Chodź ze mną, kuzynie z Kornwalii – i ty, Habsburgu. Pallavicini? Eccelino? Zobaczmy dzwony Caserty. Na Kaabę w Mekce, przeczuwam coś niezwykłego.

Rycerze, których wymienił, zsiedli z koni i poszli za nim do dzwonnicy.

– A co ze mną, ojcze? – zawołał kobiecy głos.

– Na ile znam Casertę, jesteś za młodym człowiekiem na taki widok, Selvaggio – roześmiał się Fryderyk, nie odwracając głowy.

Wszyscy się roześmiali. Księżniczka Selvaggia ubierała się jak chłopiec do jazdy konnej, a że była szczupła i bardzo młoda, prawie tak wyglądała. Jej twarz była jednak zupełnie kobieca, z dużymi, zmysłowymi, intensywnie czerwonymi ustami, zadartym małym noskiem i dziwnie skośnymi szarymi oczami jej matki. Eccelino odwrócił głowę i przesłał jej pocałunek, a ona odpowiedziała, pokazując język jak mały ulicznik. Roześmiał się głośno.

Młodziutki rycerz z orszaku hrabiego Kornwalii pokręcił głową z dezaprobatą.

– Czy to cię oburza, rycerzu? – szepnął drwiący głos. – Nie powinno. Pobierają się przed końcem tygodnia.

Młody Anglik podniósł wzrok. Zobaczył mężczyznę mniej więcej w swoim wieku, około dwudziestu lat, dobrze zbudowanego i dość wysokiego jak na Włocha, z pięknym czołem, ciemnymi oczami skorymi do śmiechu i małymi ustami chętnymi na każdą dziewczynę. Na kogoś takiego trudno było się gniewać i Piers Rudde w skrytości ducha zazdrościł trochę takim ludziom. Było ich sporo we Włoszech i Francji – eleganckie lekkoduchy, o tak wyważonych manierach i mowie, że mogliby obrazić króla, a ten podarowałby im za to złoty łańcuch. Chciał dać wyniosłą odpowiedź. Zamiast tego powiedział:

– Jest to dla mnie trochę krępujące.

Młody Włoch roześmiał się.

– W to uwierzę. Nic takiego nie mogłoby wydarzyć się w Brytanii, jak sądzę.

– Oczywiście, że nie – odrzekł Piers Rudde nieco sztywno. – Ale powiedz mi, szlachetny panie, czy ja dobrze słyszałem, na co cesarz się klął? Jakiego proroka miał na myśli?

– A, to – młody Włoch wzruszył ramionami. – „Na brodę proroka” – powiedział: to oczywiście Mahomet, choć raczej nie mam wątpliwości, że inni prorocy też mieli brody jak on. To wydaje się koniecznym warunkiem. Im dłuższa broda, tym lepsze proroctwo. Ale on miał na myśli Mahometa. Czy nie słyszałeś, jak mówi: „Na Kaabę w Mekce”?

– Tak, ale… co to jest?

– Wielki czarny kamień w sercu świętego miasta muzułmanów. Mówią, że jest to kamień, na którym Abraham miał złożyć w ofierze swojego syna Izaaka, a archanioł Gabriel przeniósł go do Mekki.

– Czy cesarz w to wierzy? – zapytał Anglik z szeroko otwartymi oczami. – Czy zatem jest prawdą, jak mówią księża, że on sam stał się muzułmaninem?

– Nie tak głośno, rycerzu – szepnął Włoch. – Nie, nie sądzę, by to była prawda. W rzeczy samej, powiedział któregoś dnia: „Nie pozbyłem się jednego łańcucha po to, by dać się uwiązać drugim”. Ale to taka moda, by kląć się na muzułmańskie symbole. Cesarz ją wprowadził, to prawda.

– Może i dobrze – odrzekł sztywno Piers Rudde. – Przynajmniej nikt nie nadużywa imion świętych. To był kiedyś klasztor, prawda?

– Jeszcze parę godzin temu, jak sądzę – padła pogodna odpowiedź. – Ciekawe, co pomyśleli sobie mnisi, gdy cesarskie zwierzęta weszły do opactwa. To był jego pomysł. Uwielbia płatać im figle, odkąd…

Urwał. To nie była właściwa forma, by powiedzieć o ekskomunice cesarza.

– Jakie zwierzęta? Te… młode kobiety?

Włoch wybuchnął serdecznym śmiechem.

– Wyborne, wyborne, rycerzu – a oni mówią, że nie potraficie się śmiać w waszym kraju mgły i dżdżu. – Opanował się jednak, widząc szczere zdumienie na twarzy młodego Anglika. – Na wszystkich błogosławionych kalifów i wszystkich świętych – wierzę, że naprawdę tak myślałeś. Wybacz mi moją wesołość, ale to była świetna odpowiedź. Nie, miałem na myśli prawdziwe zwierzęta, wszystkie te rzadkie gatunki, które cesarz zebrał z całego świata – niektóre z nich są zupełnie unikalne, a on nigdy bez nich nie podróżuje. Jak to możliwe, że nie wiedziałeś, iż wysłał je z Casertą? – A, oczywiście, dołączyłeś do nas dopiero dziś po południu, więc wszystko jest dla ciebie nowe. Nic dziwnego, że, jak mówisz, jesteś trochę zmieszany. Ten dwór może przyprawić o zmieszanie.

– Na to wygląda – padła sucha odpowiedź.

– Jest w tym jednak jakieś piękno – zaryzykował Włoch. – Jest coś… Boskiego w tym… w tym wszystkim. Wędrujemy po pięknym świecie, który należy do nas; gdziekolwiek się pojawimy, rozsiewamy radość i strach, nadzieję i rozpacz, miłość i nienawiść. Czyż nie jest to na sposób Boski? Jedno słowo cesarza… i całe miasto zostaje zrównane z ziemią. Mądrzy sułtani i emirowie Wschodu przysyłają nam mirrę, kadzidło i złoto…

– To świętokradcze słowa, rycerzu – Piers Rudde zmarszczył brwi.

– To poezja, przyjacielu, poezja. Jestem poetą.

– A zatem świętokradcza poezja.

Młody Włoch westchnął.

– Teraz mówisz zupełnie jak moja matka. O, mamma mia. Ile razy powtarzała mi, że źle skończę. Ona też nie odróżnia poezji od zwykłego języka. Ciekaw jestem, co jeszcze macie wspólnego? Jest wysoka, ciemna i zapalczywa; jak posąg Junony, królowej matki bogów. A ty – jasnowłosy, błękitnooki i prawdopodobnie strasznie silny. Żaden z ciebie Apollo, bo bardziej doceniałbyś poezję. Jesteś raczej jednym z tych germańskich bogów, na których imionach Włoch może połamać język, oni są tacy silni. Ty i mama nie moglibyście bardziej się różnić, a jednak zgadzacie się co do biednego poety. Jeżeli jeszcze ktoś mi to powie, chyba uwierzę. Ale oni wracają… i wyglądają na rozbawionych. Ciekawe, co Caserta zrobił z tymi dzwonami. Zawsze uważałem go za osła bez wyobraźni…

Mała grupka zbliżyła się. Cesarz był lekko rozbawiony; Eccelino uśmiechał się szeroko, Pallavicini też. Hrabia Habsburg nie wiedział chyba, czy ma się śmiać, czy płakać, a hrabia Cromwell spuścił wzrok w posępnym znudzeniu. Caserta jednak promieniał.

– Muszę to przyznać Casercie – zawołał Eccelino. – Najwdzięczniejsi dzwonnicy, jakich w życiu widziałem, fruwający w powietrzu jak motyle.

– Przekonajmy się – powiedział cesarz – czy zaopatrzył nas równie dobrze w jedzenie i wino.

– Kolacja czeka na ciebie, boski Auguście – odpowiedział z miejsca Caserta. – Musieliśmy trochę zmienić refektarz. Wygląda na to, że ci mnisi naprawdę wierzą w ubóstwo.

– Mnisi – rzekł cesarz – uwierzą we wszystko, co im się powie. Gdzie jest Mouska?

Mały człowieczek zjawił się znikąd i upadł na twarz.

– Moje drogie zwierzęta, Mouska?

– Wszystkie bezpieczne i zaopatrzone, niezwyciężone słońce.

– To dobrze. Odwiedzę je jutro rano. Na kolację, przyjaciele.

Refektarz rzeczywiście był zmieniony nie do poznania.

Wschodnie dywany przykryły kamienną podłogę, a purpurowa tkanina – olbrzymi stół w kształcie krzyża. Krucyfiks nad ciężkim krzesłem opata zdjęli sami mnisi. Caserta zastąpił go cesarskim sztandarem, z czarnym orłem wyhaftowanym na złotej tkaninie.

Muzykanci grali w rogu sali, a Iocco, nadworny błazen cesarza, nadskakiwał gościom, starając się odnaleźć ich miejsca i dać wszystkim imiona jego pomysłu, z których większość zawierała kroplę gorzkiej prawdy, choć nie za wiele – byłoby to nierozsądne, zanim się najedzą i napiją, o czym wie każdy błazen. Miał niewielki garb i absurdalnie długi nos między małymi, czarnymi oczkami, strzelającymi na prawo i lewo z prędkością światła, a jego deformację podkreślał strój, w połowie czerwony, a w połowie różowy.

Kiedy nazwał Eccelino „Ecce homo”, cesarz roześmiał się; to był rodzaj żartu, jakie sam robił. Ale gdy Iocco zwrócił się do poważnego hrabiego Habsburga „Skwaszony Wujek”, na cesarskim czole pojawiła się zmarszczka.

– Przepraszam – rzekł natychmiast Iocco. – Mój pan nie zgadza się ze mną, a ponieważ jest o wiele większy ode mnie, muszę się z nim zgodzić na jego niezgodę ze mną. Dlatego odbieram ci tytuł Skwaszonego Wujka i nadaję go wielkiemu hrabiemu z Anglii. Jak zawsze masz rację, panie świata; o wiele bardziej na niego zasługuje, niż Wujek Dolna Warga.

Gdy ucichł śmiech, Piers Rudde usłyszał czyjś głos:

– Świetne.

Podnosząc wzrok, ujrzał, że jego sąsiadem jest młody włoski rycerz, który rozmawiał z nim wcześniej.

– Co masz na myśli?

– Dobra taktyka błazna. Obraź jednego człowieka, a może się rozgniewać. Obraź dwóch lub więcej naraz, a będą śmiać się razem. Godność jest sprawą jednostki – samotną boginią.

Rzeczywiście, Habsburg uśmiechnął się, rozciągając obrażoną dolną wargę, ale hrabia Kornwalii siedział z kamienną twarzą, jak gdyby nic nie słyszał.

Paziowie w cesarskich liberiach przynieśli pierwsze potrawy.

– Stać! – krzyknął Iocco. – Jestem zdumiony, że wy, szlachetni panowie, zdajecie się zapominać, gdzie jesteście. Czy nikt nie podziękuje? W takim razie zrobię to za was.

Zwrócił się do cesarza, uniósł krótkie, grube dłonie w geście uwielbienia i powiedział:

– Wielki i boski panie zwierząt, dziękujemy ci, że dajesz nam nasz chleb powszedni. Twoje wielbłądy przyniosły go tu na swoich grzbietach – jest słuszne i sprawiedliwe, że inni wyniosą go w swoich brzuchach. Amen.

Piers stwierdził, że nie lubi tego błazna. Wyśmiewanie się ze wszystkiego było zajęciem błazna – ale ten mu się nie podobał. Hrabiemu też nie, to się czuło. Ale Eccelino już wołał:

– Hej, Iocco, tyle mówisz o wielbłądach, a tu jesteś jedynym, który ma garb.

Błazen rozpromienił się.

– Prawdę powiedziałeś, szlachetny panie. Kiedy dzielono spadek po wielbłądzie, byłem ostatni w kolejce, więc dostałem garb. Jest tu rodzina bardzo szybka, gdy przychodzi do dzielenia, i nie byłbym zdziwiony, gdyby to oni dostali mózg. Jak mówi Platon…

– Do diabła z Platonem i wszystkimi filozofami – warknął Eccelino, wyraźnie rozdrażniony. – Nie chcę myśleć; chcę jeść.

– Szczęściarz – westchnął Iocco. – Zna swoje ograniczenia.

– Wystarczy, Iocco – powiedział cesarz. Błazen cofnął się chwiejnie, jakby uderzony, upadł na kolana i wczołgał się pod stół.

– Nie możesz przejmować się błaznami, kuzynie z Kornwalii; inaczej znienawidzisz świat. Oni też są użyteczni: bo czym jest błazeństwo, jak nie wiązaniem rzeczy, które do siebie nie pasują? A odrzucając błazenadę, znajdziemy właściwą drogę.

– Jesteś bardzo konsekwentny, wasza wysokość – powiedział hrabia z cieniem uśmiechu. – Właśnie odrzuciłeś błazna.

Selvaggia, siedząca obok niego, klasnęła w dłonie.

– Widzisz, ojcze – z tymi wyspiarzami nigdy nic nie wiadomo. Ten ma poczucie humoru.

– I poczucie piękna, dzięki Bogu – powiedział hrabia, kłaniając jej się lekko.

– Nasz błazen nazwał mnie panem zwierząt – ciągnął cesarz. – Dużo można by powiedzieć o takim zwierzchnictwie. Niektórzy ludzie mają szlachetny wdzięk sokoła, ale żaden nie umie latać – prócz Dedala i jego syna. Muszę ci jutro pokazać mego słonia, kuzynie z Kornwalii. To królewskie zwierzę. Sułtan Al Kamil podarował mi go, pewny, że nie mogę mu dać nic równie niezwykłego w zamian. Przebiłem go jednak, dając mu w prezencie białego niedźwiedzia – słyszałeś o nich, jak sądzę – żyją na dalekiej północy, gdzie słońce świeci tylko przez kilka miesięcy w roku…

– Myślałem, że Brytania jest najbardziej mglistym krajem – odparł sucho hrabia.

– Nie mówię o mgle, kuzynie z Kornwalii. Jest inny powód, jak mi tłumaczyli moi uczeni. Tak czy inaczej, ku memu wielkiemu zdumieniu biel mojego niedźwiedzia nie uderzyła Saracenów jako coś szczególnie osobliwego. Odkryłem później, że niedźwiedzie w Kurdystanie bieleją czasem, kiedy są bardzo stare. Ale kiedy mój biały niedźwiedź jadł tylko rybę – to zaskoczyło ich wielce. Mash’ Allah, mash’ Allah, nie mogli wyjść z podziwu. Sam sułtan wzniósł ręce do nieba, a z nimi diament wart jego własnego okupu. Ach, Al Kamil, mój wielki przyjaciel…

– Twój przyjaciel? – zapytał hrabia. – Wasza wysokość z pewnością nie uważa biednego, ciemnego poganina za przyjaciela?

– Tak nie jest, kuzynie. Jest bogaty ponad miarę bogactwa daną monarchom chrześcijańskim; jest bardzo uczonym człowiekiem; i kogo, na Koran, nazywasz poganinem? Dla mnie poganin, a szczególnie ciemny poganin, to ten, kto zamyka umysł na postęp i poszerzanie wiedzy, kto prowadzi niezgodne z naturą życie unikając kobiet, kto wierzy w magiczne zaklęcia wypowiadane nad kawałkiem chleba i łykiem wina albo kroplą oliwy, i kto na wszystkie twoje pytania ma jedyną bezmyślną odpowiedź: Credo!

– Credo – powiedział cicho hrabia Habsburg, a hrabia Kornwalii skinął głową.

Fryderyk zaśmiał się nieprzyjemnie.

– Różnice w opinii nie powinny nas zasmucać, kuzyni i przyjaciele. Jeśli widzieliście tyle chciwości, co ja, tyle egoizmu i zaciekłego uporu księży w tym kraju i mojego ukochanego przyjaciela Grzegorza IX przede wszystkim – zaryzykuję stwierdzenie, że się ze mną zgodzicie. Nie? Ach, byłbym zapomniał – wy ciągle tkwicie w dobrych księgach Ojca Świętego, prawda? Nie jesteście czarnymi owcami… nie wyłączono was ze wspólnoty świętych. Dość szybko odkryłem, że trzeba być owcą, by należeć do tej wspólnoty. A ja nie chcę być owcą. Wybieram rolę lwa. – Wypił, spojrzał z uznaniem na piękny puchar w kształcie złotej wieżyczki i mówił dalej: – I tak nie rozumiem, dlaczego Najwyższy Pasterz Boga chrześcijan mógłby mieć coś przeciw mnie. Przypomniałem mu o czasie, kiedy lew leżał obok owcy. Uważa się, że był to bardzo dobry czas, w rzeczy samej najlepszy, bo nazywają go rajem. Ale papież Grzegorz tego nie chciał. Chciał mieć tylko owce. A ja do nich nie pasuję. Prawie porzuciłem nadzieję, że on kiedykolwiek zrozumie mój punkt widzenia. Prawie: nie całkiem.

Habsburg szybko podniósł wzrok, z przebłyskiem nadziei na brzydkiej, inteligentnej twarzy. Nie było dla niego nic straszniejszego, niż pozycja książąt i władców w świecie podzielonej lojalności. Czy to możliwe, że Fryderyk jednak się opamiętał? Ale znał aż za dobrze ten wyraz twarzy cesarza. Wypił do dna, by ukryć rozczarowanie. Może Ojciec Święty bywał trochę uparty, ale nie to było prawdziwym źródłem konfliktu. Prawdziwe źródło konfliktu tkwiło w tym, że papiestwo działało na Fryderyka jak czerwona płachta na byka, cokolwiek papież by zrobił.

– Sądzę, że w końcu da się zmiękczyć – ciągnął Fryderyk. – Zrozumie chyba, że ekskomunikowany cesarz to na dłuższą metę kiepski interes dla jego własnego przedsiębiorstwa. Wkrótce może usłyszeć złe wieści.

– Nie ustąpi – rzekł Eccelino. – Jedyne, co się dla niego naprawdę liczy, to Rzym i…

– A Rzym też może nie być tak papieski, jak on sądzi – wtrącił Fryderyk. – W rzeczy samej, nowina, jaką mamy z Rzymu, jest najciekawsza w tym aspekcie.

– Nie myślisz o zaatakowaniu Rzymu, mam nadzieję – rzekł przerażony Habsburg.

– Może nie będzie to konieczne, mój pobożny przyjacielu.

Selvaggia pochyliła się do przodu.

– To wszystko pewnie brzmi dla ciebie bardzo dziwnie – powiedziała ściszonym głosem.

Piers Rudde podniósł wzrok. Z pewnością córka cesarza nie zwracała się do niego, najmniejszego spośród wszystkich, którym pozwolono zasiąść przy tym stole. Ale patrzyła na niego, jej skośne oczy zwęziły się nieco, a na pełnych, intensywnie czerwonych wargach, błąkał się lekko kpiący uśmiech.

Jego myśli galopowały wkoło. Co to za kraj, gdzie papież i cesarz prowadzą ze sobą wojnę! Teraz cesarz, oczywiście, choć król Sycylii, był panem i władcą całego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, nie tylko Włoch – i był bratem, szwagrem, wujkiem lub siostrzeńcem niemal wszystkich monarchów świata chrześcijańskiego – a jednak sam chełpił się, że nie jest chrześcijaninem, szydził ze wszystkiego, co chrześcijańskie, nosił szaty będące dziwną mieszaniną stylu orientalnego i zachodniego, klął się na Koran – najwyższy władca świata chrześcijańskiego, o którym mówiono, że ledwie pół tuzina ludzi na świecie może dorównać mu inteligencją.

Piers pomyślał o dniu Wniebowzięcia, kiedy król Henryk wysłał hrabiego, a z nim Piersa Rudde, do kaplicy Najświętszej Panny z Walsingham, by ofiarowali trzy tysiące świeczek dostarczonych przez szeryfów Norfolku i Suffolku, którzy też musieli nakarmić tylu biednych ludzi, ilu zdołali znaleźć, w imieniu króla.

Nigdy nie zapomniał widoku świątyni w Walsingham – obraz jej łagodnego majestatu przychodził mu do głowy, ilekroć dręczyły go wątpliwości, a tak czasem się zdarzało, gdy Bóg zdawał się tolerować rzeczy, których nie tolerowałby nawet najmniejszy z chrześcijańskich rycerzy, gdyby mógł je zmienić – a Bóg mógł na pewno. Pocieszająca była więc myśl o Walsingham, bo tyle piękna mogło się opierać tylko na prawdzie. Ale tutaj…

W jego myśli wdarło się pytanie, zadane cichym, lekko kpiącym głosem córki cesarza; rozwiały się jak duchy, kiedy nadejdzie ich godzina, a on usłyszał własne słowa:

– Tak, najszlachetniejsza pani – i nie jestem całkiem pewien, czy to jawa, czy sen.

– Jesteś w krainie cudów – odrzekła powoli Selvaggia. – Tu wszystko jest możliwe, a niemożliwe najbardziej. – Wesołe chochliki zdawały się tańczyć w jej oczach i kącikach ust. Piers poczuł, że się czerwieni, i był na siebie o to wściekły. Weźmie go za gbura, prostaka, nieprzyzwyczajonego, że rozmawia z nim wielka dama. Wziął się w garść.

– Wydaje się, że można zrobić tylko jedno, najszlachetniejsza pani – być gotowym nawet na niemożliwe i przyjąć je tak, jak trzeba.

– Chyba cię lubię – rzekła Selvaggia, taksując go wzrokiem, jakby był rzadkim gatunkiem pośród zwierząt jej ojca. – Może poproszę twojego seniora, by wypożyczył mi ciebie na pewien czas – mam osobistego strażnika, a taki strój świetnie by pasował do twoich jasnych włosów. Wszyscy inni są ciemni. Poczęstuj się jeszcze tymi brzoskwiniami w muszkatelu. – Ostatnie słowa wypowiedziała znacznie głośniej, podsuwając mu półmisek.

– Jedz – powiedział cichy, nieznoszący sprzeciwu głos obok niego. – Nie podnoś oczu. Jedz.

Posłuchał odruchowo. Wiedział, że mówi jego nowy włoski przyjaciel. Ale…

– Co jest nie tak? – zapytał szeptem. – Co zrobiłem?

– Święta Wenus – mruknął Włoch. – Nie wiedziałem, że chcesz umrzeć tak młodo. On pyta: „Co jest nie tak?”. Czy nie mówiłem ci, że ona zamierza poślubić Eccelino z Romano? Nie widziałeś teraz jego oczu, ale sądzę, że twój senior tak. Kwaśne winogrona dla ciebie, przyjacielu, nie brzoskwinie w muszkatelu. Teraz jeśli… – Przerwał, bo cesarz znów przemówił. Słuchał nie tylko z szacunku należnego suwerenowi. Ten człowiek, cesarz, potwór – Lucyfer, August i Justynian w jednej osobie – był najbardziej fascynującą postacią, jaką młody poeta spotkał w swoim życiu; nawet jeśli wiedział, że Fryderyk świadomie chciał wywierać takie wrażenie na ludziach, nie umniejszało to efektu.

– Nie, nie, Pallavicini – mówił Fryderyk. – Zostawiłem straże na zewnątrz, w wiosce. Lepiej się tam zabawią z dziewkami, a ja ich tutaj nie potrzebuję. Wy mnie nie zabijecie, prawda? To niewątpliwie zadowoliłoby starego Grzegorza, ale sądzę, że macie mnie za lepszego pana z nas dwóch. A poważnie – gdzie mógłbym czuć się bezpieczniej niż wśród was, moich przyjaciół? Poza tym są Mouska i Marzoukh, moi dwaj mali hebanowi pięknisie; zawsze śpią na moim progu. Radzą sobie ze słoniami i tygrysami, to co dopiero z ludzkim intruzem.

– Czy to prawda, że ich małe sztylety są nasączone trucizną, ojcze?

Fryderyk uśmiechnął się do niej z czułością.

– Nie możesz być taka ciekawa, Selvaggio. Jak to mówią ogolone głowy? – „Pierwsza ciekawość pierwszej kobiety doprowadziła świat do upadku”; a kiedy pierwszy raz poczęła, urodziła mordercę. Ale trucizna czy nie, straż czy nie, nie umrę dzisiaj w nocy; to więcej niż pewne.

– Czy powiedział ci o tym astrolog? – zapytał zaciekawiony Eccelino.

– Nie, to nie był Bonatti, tylko jego poprzednik, Michał Szkot – pochodził z twojego kraju, kuzynie z Kornwalii.

– Nie całkiem – odrzekł sztywno hrabia.

– A zatem z twojej wyspy. Ale był nie tylko astrologiem. W Toledo nauczył się więcej niż mądrości gwiazd.

– Toledo… bastion sztuki ciemnej…

– Chciałeś powiedzieć, bastion nauki, Habsburgu. Wiedza tajemna jest tajemna tylko dla nieuczonych – młodych dusz, niedojrzałych jeszcze do prawdziwych tajemnic wszechświata. Nie możesz ciągle mieć takiego podejścia – dobrego raczej dla wiejskiego proboszcza niż władcy. Musimy uczyć się od ludzi, nawet jeśli ich wierzenia religijne nie są ze sobą zbieżne. Możesz nisko cenić Koran, ale matematyka i astronomia, algebra i okultystyczna numerologia są wielkim bogactwem. Mój wierny Leonardo Fibonacci z Pizy wprowadził cyfry arabskie na moje życzenie i naucza się ich teraz w wielu z moich nowoczesnych szkół. Mają w sobie jedną cudowną małą rzecz, niby nic nie znaczącą, a tak wielką…

– Czy chodziło ci o mnie, bracie cesarzu? – zapytał Iocco, wynurzając się spod stołu.

– W pewnym sensie, błaźnie. Mam na myśli zero – rzecz niezmiernej wartości dla tych, którzy prowadzą księgi w moim skarbcu. Samo w sobie jest niczym, ale postawione za inną cyfrą zwiększa jej wartość dziesięciokrotnie – a jeśli postawisz dwa, stokrotnie. Całe liczenie jest przez to uproszczone i bardziej klarowne. A jednak jest to nic. Prawdziwie metafizyczna wartość.

– To prawda – rzekł rozpromieniony Iocco. – Za to będziesz zapamiętany, bracie cesarzu, przez wszystkie przyszłe pokolenia. To pozostanie z twojej chwały i twych uczynków, jako szczyt twoich osiągnięć. Zero, zero, zero. Niech nam żyje cesarz Zero.

– Przykro mi – odezwał się hrabia Kornwalii – ale gdy do moich ksiąg wprowadza się elementy metafizyczne, mam pewność, że mnie oszukują.

– Jesteś beznadziejny – roześmiał się Fryderyk. – Uwierz mi, że za dwadzieścia lat już nikt i nigdzie nie będzie używał starego systemu. Nowy jest budowany na dziesiątce, nie na dwunastce. System dziesiętny, przyrodzony człowiekowi.
Dziesięć palców u rąk, kuzynie, i u nóg.

– To się nigdy nie przyjmie w moim kraju – powiedział stanowczym tonem hrabia. – To cudzoziemski wynalazek.

– Tak jak chrześcijaństwo – roześmiał się cesarz. – To żydowski wynalazek, jak by na to nie patrzeć, a jednak je przyjęliście i wciąż się go trzymacie.

– To prawda, dzięki Bogu – odrzekł sucho hrabia. – Moja greka nie jest najlepsza, ale z tego, co pamiętam, słowo „katolicki” znaczy powszechny… nie cudzoziemski.

– Nie jest powszechny – odrzekł wzgardliwie Fryderyk. – Jedź do Afryki – jedź do Egiptu, Indii i dalej, i pytaj, czy ktoś choćby o nim słyszał. W Egipcie tak – ale ci, którzy o nim słyszeli, spluną, słysząc jego nazwę. W Indiach nawet nie spluną. Zdumiewający mały człowiek, Franciszek z Asyżu, był jednym z niewielu, którzy naprawdę próbowali je rozszerzyć – przemówił nawet do samego wielkiego sułtana; prawie mógłbym go za to polubić, gdyby nie jego nieznośne duchowe dzieci, żebrzące przez całe życie i ogólnie będące piekielnym utrapieniem, tak jak święci żebracy od Świętego Dominika. Ale nawet Franciszek nie mógł osiągnąć zbyt wiele. Powiedział oczywiście piękne kazanie i na koniec postawił sułtanowi ultimatum: „Zostań chrześcijaninem – grzmiał – albo każ mnie spalić na stosie.” Całkiem sprytne, jak widzicie: albo sułtan zostałby chrześcijaninem i brat Franciszek przeżyłby triumf za życia – albo spaliłby małego Franciszka na stosie, czyniąc go przez to męczennikiem – a on miałby triumf po śmierci. Ja wygrywam orła, ty przegrywasz reszkę, tak jak niezmiennie jest z Kościołem. Ale sułtan był mądry. Dostrzegł pułapkę. Pogratulował małemu Franciszkowi jego pięknej mowy i odesłał go całego i zdrowego do domu. Sporo można się nauczyć od sułtana.

– Tu się z tobą zgodzę, wasza wysokość. Był wspaniałomyślny i doceniał wielkość człowieka, nawet jeśli się nie zgadzał z jego poglądami. Czyż nie jest prawdą, że wydał rozkaz, by od tamtej pory aż do końca czasów franciszkanie mogli być strażnikami Grobu Pańskiego?

Fryderyk wzruszył ramionami.

– Uwierz mi, Habsburgu, słyszeliśmy aż za wiele o Ziemi Świętej. Byłem tam. Pojechałem konno do Jerozolimy i koronowałem się w Kościele Grobu Pańskiego.

– Świat o tym wie – zawołał Eccelino. – A papież przez to trząsł się ze strachu.

Habsburg rozciągnął cienkie wargi w uśmiechu. Pomyślał o wielkim Gotfrydzie, pierwszym chrześcijańskim zdobywcy Jerozolimy, który odmówił włożenia nawet małego złotego diademu w kościele, w którym znajdował się grób jego Odkupiciela.

– Tak zwana Ziemia Święta – powiedział Fryderyk – niespecjalnie warta jest wysiłków tylu dobrych ludzi. Jahwe nigdy nie widział mojej Apulii, mojej Terra Laboris, mojej Sycylii, bo inaczej nie uczyniłby Palestyny ośrodkiem swojej działalności. Mocno ją przecenił.

Eccelino i Pallavicini zapiali z zachwytu, a z nimi wielu możnych panów. Habsburg i hrabia Kornwalii wymienili bezradne spojrzenia.

„Szkoda, że Hermann von Salza umarł”, pomyślał Habsburg. „Dobry anioł cesarza – jedyny, którego słuchał, przynajmniej czasami, kiedy ten prosił o pokój.” Śmierć wielkiego człowieka tamtej pamiętnej Niedzieli Palmowej dwa lata temu zbiegła się ze straszną nowiną o ekskomunice cesarza. Powody podane przez papieża były wystarczająco dobre; w rzeczy samej, zdumiewać mogło, że piorun nie uderzył wcześniej. Cesarz utworzył kolonię muzułmańską w samym sercu Włoch, w Lucerze; wysłano tam czternaście tysięcy Saracenów, a cesarz, który nie zbudował w swoim życiu ani jednego kościoła, kazał budować dla nich meczety. Prześladowanie Kościoła i kleru… księża straceni, utopieni, powieszeni. Lista była długa; odpowiedź cesarza sroga. Kazał powiesić wszystkich krewnych papieża, których schwytał. „Nienawidzę całego rodu, a czyż nie mówiono nam, byśmy wypełnili wolę Jedynego, który powiedział, że będzie karał grzechy ojców na synach?” W tym samym roku zniszczył Benewent, ponieważ popierał papieża. A rody Eccelino, Pallavicini i inne wielkie nazwiska zaczynały naśladować jego przykład. Wiek bezwzględnego okrucieństwa został zapoczątkowany. Mówiono, że w dalekowschodnim kraju pojawił się nowy Attyla, chan Mongołów, równie straszny jak Czyngis, imieniem Batu, którego jeźdźcy wyrzynali dziesiątki tysięcy ludzi. Ale on był poganinem, barbarzyńcą, jak jego hunicki przodek. Fryderyk, co prawda, choć ochrzczony, nie był chrześcijaninem, co sam pierwszy by przyznał, ale był rycerzem i panem rycerzy, najwyższym suwerenem w Europie. Co miało się stać z Europą pod rządami takiego władcy?

Szeptał teraz coś do Caserty. I znów ten upiorny uśmiech.

„Ach, wrócić do Austrii – pomyślał Habsburg – daleko od tego dworu padalców i żmij, znów oddychać świeżym górskim powietrzem i świeżym powietrzem wiary…”

– A, Szkot – powiedział Fryderyk, gdy Caserta wyszedł z sali. – Całkiem zapomnieliśmy o Michale Szkocie i jego przepowiedniach. Wiedział z jakiejś wizji albo tajemnego doświadczenia, jak umrze: kamień spadnie mu na głowę. Dlatego zawsze nosił żelazną czapkę. Ale kiedy siedem lat temu byliśmy w podróży do Niemiec, lawina kamieni spadła na drogę, którą jechaliśmy, i jeden uderzył biednego Szkota w głowę, wbijając żelazną czapkę głęboko w uczony mózg. Ananke, przyjaciele, bogini ponad wszelkimi bogami – „Przeznaczenie” dla ciebie, kuzynie z Kornwalii, skoro powiedziałeś, że twoja greka nie jest najlepsza. Zatem, jak widzicie, mam powody, by wierzyć, że mój los też się wypełni, gdy nadejdzie czas. Ale nie nastąpi to tutaj. Ani teraz.

Wstał.

– Życzę wam dobrej nocy i przyjemnych snów. – Wszyscy wstali i skłonili się głęboko, gdy wychodził z pokoju.
Iocco natychmiast usiadł na cesarskim fotelu.

– Życzę wam dalszego wesołego picia – zawołał. – I niech kamień nigdy nie spadnie na wasze głowy. A co do mnie, na pewno wolę swoją błazeńską czapkę od tej żelaznej Szkota.

Ale większość panów udała się już na spoczynek.

Piers także wyszedł. Czuł silną potrzebę, by przez chwilę pobyć sam i pozbierać myśli. Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele zostało powiedziane – a ten cesarz, mimo swoich świętokradczych słów, był… cóż, niezwykłą osobowością. Mówiono, że ludzie umierali dla niego z uśmiechem na ustach, że ważyli się na wszystko dla jego uśmiechu. Można było to sobie wyobrazić. Miał dziwne oczy: nie tylko nigdy się nie uśmiechały, one nigdy nie mrugały. Patrzyły ostro i przenikliwie… jak oczy orła czy sokoła. Dobrze było pobyć samemu; trzeba było pobyć samemu.

Ale najpierw musi sprawdzić, czy hrabia Kornwalii ma dobrą kwaterę… a ten był tu, rozmawiając z hrabią Casertą.

Piers przysunął się bliżej.

– …jesteś bardzo spostrzegawczym człowiekiem, panie – odpowiedział Caserta. – Tak, cesarz dał mi ważny rozkaz. Nie trzeba tu jednak szczególnej dyskrecji, a nawet gdyby, rozkaz zostałby wykonany, nim mogłoby dojść do jakiekolwiek zdrady. Muszę wyjechać jeszcze tej nocy z setką rycerzy i dwiema setkami pieszych, by zniszczyć twierdzę, którą mój łaskawy cesarz chce mieć usuniętą ze swojej drogi raz na zawsze. „Caserto – powiedział do mnie – zrównaj to z ziemią, by już nigdy nie powstało.” To oczywiście klasztor.

– Znowu klasztor – powiedział hrabia.

– Tak – mówią, że zbiegło tam wielu szpiegów papieża. A opat też nie był zbyt lojalny. Poza tym cesarz sądzi, że mnisi z tego konwentu mogą być w drodze do innego miejsca i chyba chce, by za prędko tam nie dotarli.

– Jak się nazywa… tamto miejsce? To, które już nigdy nie powstanie.

– Monte Cassino, panie.

– A, tu jesteś, Piersie – powiedział hrabia. – Hrabio, to jest Piers Rudde, jeden z moich młodych rycerzy, całkiem obiecujący. Przyda mu się trochę więcej bitewnego doświadczenia. Czy pozwolisz, by ci towarzyszył w twojej wyprawie?

Przedstawiając Piersa, wziął go za ramię, ale jego uchwyt był na tyle silny, by młody Anglik wiedział, że nie powinien się odzywać. Niepotrzebnie. Piers był zbyt zmieszany, by mówić.

Caserta obrzucił młodego rycerza badawczym spojrzeniem.

– Oczywiście, panie, jeśli tego chcesz. Ale może nas tu nie być przez jakiś czas…

– Nie szkodzi, hrabio. Mam dość ludzi, by obyć się teraz bez niego. To oznacza wzmocnienie bardziej jakościowe, niż ilościowe – ma ze sobą tylko jednego giermka.

– Jest nas dosyć na ogolone głowy w Cassino – roześmiał się Caserta. Potem zwrócił się do Piersa: – Bądź gotowy za pół godziny, przy głównej bramie. Tam się spotkamy.

– Dobrze, panie – odpowiedział mechanicznie Piers, a Caserta skinął głową, ukłonił się hrabiemu i odmaszerował.

– Spokojnie, Piersie – mruknął cicho hrabia. – Niech najpierw zniknie nam z oczu. Teraz… musimy być ostrożni; tutaj każdy szpieguje każdego. Zrobiłem to w twoim własnym interesie, chłopcze. Młoda księżniczka była trochę… zuchwała i obawiam się, że mu się to nie spodobało.

– Eccelino?

– Nie dbam o to, co się podoba Eccelino. Nie. Cesarzowi. Nie ukarze jej za to. Potrzebuje jej, by zapewnić sobie lojalność tego Eccelino. Ale ciebie nie potrzebuje. Dlatego coś mogłoby się tobie przytrafić, wiesz, jakiś wypadek. Później wygłosiliby przede mną kwiecistą mowę, ale to nie przywróciłoby ci życia. Myślę więc, że najlepiej będzie, jeśli znikniesz. Nie gniewam się na ciebie, chłopcze, wiem dobrze, że nie zrobiłeś nic złego. Ale było nieco za wiele zainteresowania ze strony… tamtej damy. Idź więc i nie spiesz się. Nie spodziewam się, że szybko wrócisz. Ta… wyprawa może zakończyć się szybko. Poznaj trochę świata. Jesteś młody – możesz się dużo nauczyć, chociaż wątpię, czy wyjdzie ci to na dobre. Najważniejsze to trzymać się z dala od cesarza. Czy masz pieniądze?

– Nie za wiele, panie.

– Weź to; wystarczy ci na parę miesięcy. Do tego czasu wrócę do Anglii. Możesz tam do mnie dołączyć, kiedy zechcesz. Nie ma pośpiechu. Przykro mi z powodu tego, co się stało. Nie jest to też rodzaj wyprawy, w której angielski rycerz może zdobyć bitewne doświadczenie. Ale nic na to nie poradzimy. Niech cię Bóg błogosławi, drogi chłopcze.

– Dziękuję, panie… dziękuję za wszystko.

Hrabia podał mu rękę, a Piers ucałował ją. Wtedy się rozdzielili, a Piers udał się do stajni, by poszukać swego giermka i swojego konia. Nagle pojawił się za nim smukły cień. Pospieszne kroki. Obrócił się szybko, a jego palce zacisnęły się na rękojeści sztyletu.

– Nie zabijaj mnie, przyjacielu – powiedział młody włoski poeta. – Ja na pewno nie zamierzam ciebie skrzywdzić. Czy możemy porozmawiać? Wiem, że się spieszysz, ale to nie zajmie dużo czasu. Wyjeżdżasz, prawda? Na tę… wyprawę przeciw Monte Cassino?

– Nowiny szybko się tu roznoszą, jak widać – odrzekł ostrożnie Piers.

Włoch roześmiał się.

– Caserta ma głos jak dzwon. Nawet konie już wiedzą. Posłuchaj, przyjacielu, mógłbyś mi wyświadczyć bardzo wielką przysługę. Widzisz, mam brata na Monte Cassino… to jeszcze chłopiec, nie ma więcej niż piętnaście lat. Mój najmłodszy brat. Jest benedyktyńskim oblatem od piątego roku życia. Kiedy dotrzesz na miejsce… czy będziesz na niego uważał i dopilnujesz, by nic mu się nie stało?

– Na pewno, jeśli zdołam – odrzekł ciepło Piers. – Ale jak go rozpoznam?

Młody poeta znów się roześmiał.

– Na pewno go zauważysz. Jest bardzo grubym chłopcem, z pewnością najgrubszym ze wszystkich. Ach, przecież nie znasz jego imienia. Nie przedstawiłem ci się. Jestem hrabia Reginald z Akwinu, a mój młodszy brat ma na imię Tomasz… Tomasz z Akwinu.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Św. Tomasz z Akwinu. Łagodne światło.