Łagodne światło. Rozdział piąty

– Niccolo! Dwudziestu jeźdźców; mój koń i sir Piersa. Wyruszamy natychmiast.

– Tak, najszlachetniejsza pani.

– Odejdź już. I to musiało stać się teraz… teraz, kiedy ani Landulfa ani Reginalda nie ma w domu. Nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni, a zawsze, kiedy nie są. Nie stój jak antyczny posąg, sir Piersie, jeśli łaska; szykuj się. Nie weźmiemy ze sobą jedzenia. Wszystko, czego nam trzeba, znajdziemy po drodze, jeżeli o to chciałeś spytać.

Młody Anglik odszedł bez słowa, ale w drzwiach musiał odsunąć się na bok. Trzy siostry wpadły do pokoju.

– Co się stało, matko?

– Nie mam czasu na wyjaśnienia. Gdzie jest Nina? Gdzie jest Eugenia? Nikogo tu nie ma, kiedy jest potrzebny. Muszę przebrać suknię. Pojadę konno.

– Pomożemy ci, matko.

– Zrobimy to lepiej niż służące.

– Ale musisz nam powiedzieć, co się stało.

– Suknia jest tam w czarnej szafie… nie, nie ta, niebieska suknia do konnej jazdy, z niebieską kapą, tak… Pomóż mi to zdjąć, Adelazjo.

– Matko, proszę, co się stało? Złe wieści od Reginalda?

– Reginalda? Nie… Tomasza, tego idioty…

– Czy cesarz spalił uniwersytet? – To był logiczny wniosek Teodory.

– Szkoda, że nie… nie, wcale tak nie myślę. Nie obchodzi mnie, co spalił. On nie ma z tym nic wspólnego. To Tomasz, jak mówiłam. Głupiec. Wiedziałam, że kiedyś wpędzi się w kłopoty, wiedziałam. Ale czegoś takiego się nie spodziewałam. Cieszę się, że jego ojciec tego nie dożył.

– Ale co on zrobił, matko? – Zdjęły już z niej suknię. Na wpół naga, z błyszczącymi oczami, wyglądała jak rozgniewana pogańska bogini.

– Co zrobił? Pohańbił nas. Będą się śmiać z nazwiska Akwinatów od jednego końca królestwa do drugiego. Wstąpił do zakonu żebraczego!

– Nie!

– Nie przerywaj i nie gap się tak na mnie; pomóż mi włożyć suknię do jazdy. Ściągnij ją mocniej, Marotto, i, na miłość Boską, nie denerwuj się. Tak, do zakonu żebraczego. Dominikanów. Jest głupcem, półgłówkiem, niezdarą czy jak chcecie go nazwać, ale wciąż pozostaje Akwinatą, a Akwinata nie może być żebrakiem, mnichem ani czymś podobnym. Są granice. Akwinata wędrujący ulicami i żebrzący o jałmużnę… i Akwinata wygłaszający trywialne mowy do miejskiego motłochu! Boże w niebiosach, czym sobie na to zasłużyłam! Czy nie widzisz, że ten guzik jest wyżej, Marotto? Wyżej, nie niżej, wyżej! Ta dziewczyna nawet nie wie, gdzie jest góra, a gdzie dół. Żebrzący mnich. W czarno-białym stroju wieśniaka. To nie do zniesienia. Ale ja im pokażę.

– Ale, matko, jak mógł zrobić coś takiego? Jest benedyktynem, prawda?

– Tylko oblatem. A teraz złożył śluby. Przynajmniej na to wygląda. Carlo wrócił z Neapolu. Robił tam dla mnie zakupy i widział to wszystko, widział na własne oczy. Jaka szkoda, że z nim nie pojechałam. Widział to, mówię wam: zrobili z tego święto, ci jego bracia żebracy. Nie winię ich za to. Niecodziennie w końcu zdobywa się Akwinatę. Oczywiście, cały Neapol od razu się dowiedział. Wprowadzili go do swego nędznego, małego kościółka, żebracy z prawej i żebracy z lewej strony, i dali mu… co to było?… symbole pokuty i posłuszeństwa i ten ich paskudny habit. Dobrze brzmi, prawda, jak na chłopca, w którego żyłach płynie cesarska krew? Pokuta, posłuszeństwo i żebraczy habit. Carlo widział to wszystko. Nie mógł oczywiście temu przeszkodzić; był sam i nie miał żadnych rozkazów. Ale miał dość zdrowego rozsądku, by postać tam przez chwilę i popatrzeć, i dowiedział się, że zabierają Tomasza do Rzymu.

– Do Rzymu? Dlaczego?

– Ptasie móżdżki! Dlaczego? Ponieważ doskonale wiedzą, że nie zamierzam na to pozwolić, a Neapol nie jest dla nich całkiem bezpiecznym miejscem. Nieważne; w Rzymie znajdę ich równie łatwo. Znajdę ich. A wtedy niech Bóg ma ich w swojej opiece.

– Ludzie są gotowi, najszlachetniejsza pani.

– Dobrze. Mój bat. Wrócę najdalej za trzy dni.

Wypadła jak burza z pokoju.

Trzy dziewczyny spojrzały na siebie z przerażeniem.

– Nie sądziłam, że Tomasz może być aż taki głupi – rzekła Adelazja.

– Mężczyźni to dziwne stworzenia – powiedziała Teodora. – Nigdy nie wiadomo, co wymyślą.

***

Sto kilometrów dzielące ich od Rzymu pokonali w nieco ponad cztery godziny. Kiedy pędzili przez Terracine, lokalna procesja musiała się rozproszyć na wszystkie strony, a w Anagni stratowali dwa psy i pewien stary człowiek omal nie doświadczył tego samego losu. W bramach Rzymu straż papieska nalegała, by mężczyźni z Akwinu oddali broń, zanim pozwolono im wjechać do miasta. Tylko Piers, jako rycerz, mógł zatrzymać swój miecz. Ten incydent nie poprawił hrabinie humoru. Zupełnie zapomniała o planie, jaki ułożyła w czasie jazdy: skontaktować się ze swoim kuzynem, Paolo Orsinim, który miał wielkie wpływy w kręgach kleru, i przez niego dotrzeć do władz zakonu dominikanów. Zamiast tego rozkazała:

– Do klasztoru Świętej Sabiny.

Był to pierwszy dominikański konwent w mieście, blisko kościoła Świętego Sykstusa II. Mogła być niemal pewna, że zabrali Tomasza tam, do swojej twierdzy.

Przed bramą klasztoru zsiadła z konia i sama zadzwoniła.

Furtian otworzył małe okienko. Kiedy zobaczył hrabinę, a za nią rycerza z mieczem i dwudziestu mężczyzn w zbrojach, choć bez broni, szybko zamknął je znowu.

– Otwieraj natychmiast – rozkazała rozwścieczona hrabina. Nie posłuchał jej, więc zaczęła walić w bramę gałką szpicruty. Potem zadzwoniła jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze.

– Otwierać, nędznicy! – krzyknęła. – Otwierać, albo każę moim ludziom rozbić bramę.

Małe okienko znów się otworzyło. Zobaczyła twarz zakonnika i nie był to ten sam człowiek, co poprzednio; ten miał siwe włosy i surowy wyraz twarzy.

– Co się stało? – zapytał.

– Otwórz bramę.

– To klasztor dominikański. Nie mogę otworzyć kobiecie.

– Otwórz bramę, powiedziałam. Otwieraj natychmiast.

– To niemożliwe.

– Moi ludzie zrobią to siłą, jeśli nie otworzysz, mój dobry braciszku.

– Zróbcie to – odrzekł zakonnik z całkowitym spokojem – a zostaniecie ekskomunikowani ipso facto. To poświęcona ziemia.

– Jak śmiesz tak do mnie mówić! Jestem hrabiną Akwinu.

– Nie jesteś niczym więcej, niż każda ludzka dusza tutaj.

Zdołała się opanować.

– Mylisz się… ojcze, bo jestem również matką hrabiego Tomasza z Akwinu, którego tu przywieźliście, chłopca jeszcze, wbrew mojej woli. Oddajcie mi go: tylko po to przyjechałam.

– Nie ma tu żadnego hrabiego Tomasza z Akwinu. A brat Tomasz sam podjął decyzję.

– Przyznajesz więc, że tu jest – warknęła, ale znów się opanowała. – To nie hrabina Akwinu rozmawia teraz z tobą, ojcze… tylko matka, która chce odzyskać swoje dziecko. Oddaj mi moje dziecko, a będzie między nami pokój.

– Powtarzam – powiedział mnich – twój syn sam podjął decyzję przed Bogiem i przed zakonem. Tej decyzji nie można unieważnić. Nie ma powodu, abyś była nieszczęśliwa, gdyż nie ma większego zaszczytu, niż oddać własnego syna na służbę Bogu. Na pewno znowu go zobaczysz, ale teraz nie możesz się z nim widzieć.

Jej cierpliwość się wyczerpała.

– Zobaczę go, nawet gdybym miała przewrócić Rzym do góry nogami – krzyknęła. – I co więcej, zabiorę go z powrotem do domu. Nikt nie ma prawa stać między matką a jej dzieckiem, a najmniej zgraja zakonnych wichrzycieli. Uwierz mi, pożałujesz jeszcze dnia, w którym zwabiłeś mego syna do swej obmierzłej wspólnoty.

– Niech Bóg ci wybaczy, córko, tak jak ja to czynię – odrzekł mnich kamiennym głosem i okienko zamknęło się.

Przez chwilę stała bez ruchu. Potem odwróciła się gwałtownie.

– Chcę wsiąść na konia.

Piers pomógł jej wsiąść i podał lejce.

– Do Pałacu Laterańskiego.

***

Sinibaldo Fieschi, hrabia Lavagni, nowo wybrany papież pod imieniem Innocentego IV, był człowiekiem średniego wzrostu, bardzo eleganckim, o wytwornych manierach. Nie był wybitną osobowością o nadludzkiej niemal energii jak Innocenty III ani nie miał nic z bezwzględnego uporu Grzegorza IX. Jego dogłębne studia i wiedza prawnicza czyniły go bardziej elastycznym niż nieugiętym… studia prawnicze mogą przynieść jeden lub drugi efekt. Był zbyt inteligentny, by nie wiedzieć, że nie jest człowiekiem wybitnym. I był w pełni świadomy, że cesarz Fryderyk II nim jest. Przyjął papiestwo z ciężkim sercem. Wiedział, że Innocenty IV nie może akceptować tego, co kardynał Fieschi, cóż, nie tyle akceptował, co się nie wtrącał – choćby dlatego, że wiedział, iż żadna ingerencja nie ma najmniejszego sensu. Teraz będzie musiał dochodzić albo do porozumienia albo konfliktu, przy czym cała jego natura pragnęła porozumienia.

Ciągle sobie powtarzał, że Fryderyk ma jakieś dobre cechy, że odpowiednie z nim postępowanie może dać wspaniałe rezultaty. Nie mógł oczywiście cofnąć ekskomuniki, dopóki cesarz nie okaże skruchy. Ale były pewnie środki i sposoby, by dać cesarzowi do zrozumienia, że ekskomunika może być cofnięta, jeżeli okaże skruchę. A co do poprawy… można było żywić obawę, że Fryderykowi nie wystarczy życia, by zadośćuczynić za wszystko, co zrobił. Zbyt wiele miast, wsi, zamków i klasztorów legło w gruzach, zbyt wielu ludzi zginęło… niektórzy w straszny sposób. A jednak zawsze była nadzieja. Pomyślał o nauce Kościoła na temat piekła. Chrześcijanin musiał wierzyć w piekło… bo sam Chrystus wspomniał o jego istnieniu przynajmniej sześć razy w Kazaniu na Górze, o czym wiedziałby każdy, gdyby tylko zadał sobie trud przeczytania nieco więcej tekstu niż same błogosławieństwa. Ale nikt nie mógł powiedzieć, że dana osoba jest rzeczywiście w piekle. Nawet Neron. Nawet Judasz Iskariota, mimo swego strasznego przydomku „syn zatracenia”. Piekło istniało… ale może nie było w nim żadnej ludzkiej duszy. Istniała zatem nadzieja, także dla Fryderyka. A jeśli była dla niego nadzieja przed tym ostatecznym sądem, od którego nie ma apelacji, tym bardziej można powiedzieć, że jest dla niego nadzieja tutaj.

Niebo wiedziało, że nie ułatwiał tego następcy świętego Piotra.

Widmo podzielonej lojalności majaczące nad cesarstwem było straszną rzeczą, nie do przyjęcia. Lecz nic oprócz powrotu cesarza do owczarni nie mogło go przepędzić.

Wszyscy przychodzili do niego, do papieża, z bardzo uzasadnionymi narzekaniami i oskarżeniami: opat Świętej Justyny, którego Fryderyk wypędził z klasztoru; opat Monte Cassino, którego klasztor został złupiony i spalony, przy czym straciło życie jedenastu mnichów; miasta w Lombardii, które rok po roku musiały znosić cesarskie najazdy; miasta wokół Lucery, Moliso, Termolo, Foggii, z których znikały bez śladu dziewczęta i kobiety… po czym pojawiały się w haremie któregoś z Saracenów w islamskiej kolonii cesarza w Lucerze.

Wszyscy przychodzili do papieża… bo nie odważyliby się pójść do cesarza. A papież nic nie mógł zrobić. Patrymonium wokół Rzymu obejmowało niewielki obszar, jego armia była mała, dochody uszczuplone. Jako władca ziemski nie miał najmniejszej możliwości walki z „Cudem Świata”, Stupor Mundi, jak go nazywano. A jako przywódca duchowy: cóż, Fryderyk nie podlegał już jego jurysdykcji… został wyrzucony w straszną wolność, którą zdawał się cieszyć – choć nie można było się nią cieszyć zbyt długo. Współczucie i modlitwa były wszystkim, co papież mógł dać ofiarom Fryderyka. Nie było też widać końca. Fryderyk był stosunkowo młody, miał niewiele ponad pięćdziesiątkę; a jego synowie, może z wyjątkiem Enzio, zapowiadali się, jeśli to w ogóle możliwe, na jeszcze gorszych od ojca. I znowu, tak jak w czasach Nerona, Dioklecjana czy Attyli, ludzie szeptali o Antychryście.

Gdyby tylko Fryderyk uczynił jakiś gest powrotu do owczarni. Papież postarał się, by pewni ludzie mu o tym napomknęli. On też nie mógł się cieszyć tym nienaturalnym stanem rzeczy. Wiele wycierpiał z powodu ekskomuniki; cokolwiek działo się w jego duszy… a tego nie wiedział nikt oprócz niego… nie było wątpliwości, że cierpiał.

Taka była sytuacja i takie myśli Innocentego IV, gdy dość późnym wieczorem zaanonsowano mu wizytę hrabiny Akwinu w jego małym gabinecie, którego prostota przypominała trochę celę zakonnika.

Akwinaci. Akwinaci. Rodzina całkowicie procesarska. Przynajmniej dwóch spośród nich służyło w armii cesarza. Spotkał kiedyś starego hrabiego Landulfa, ale nigdy hrabinę. Nigdy nie wymieniono przy nim jej imienia w związku ze sprawami politycznymi. Co mogło ją tu sprowadzić o tej godzinie? Czy to możliwe, że cesarz się nią posłużył, może nawet wysłał w nieoficjalnym charakterze? Było to wysoce nieprawdopodobne, ale niczego nie mógł wykluczyć w wypadku „Cudu Świata”.

Polecił, by ją wprowadzić.

Była teraz spokojna i pełna godności; uklękła, ucałowała pierścień Rybaka i przeprosiła za niezapowiedzianą wizytę o niestosownej godzinie. Zdała dość dokładną relację z tego, co się wydarzyło, najlepiej, jak potrafiła, i poprosiła o pomoc.

Widział teraz wyraźnie, że nie ma żadnego związku między nią a Fryderykiem, że jest po prostu wielką damą, przyzwyczajoną do tego, że jej słuchają i raczej niezdolną przyjąć, że jej życzenia nie będą spełnione. Było dla niego oczywiste, że nie żywiła zbyt wiele szacunku dla charakteru i inteligencji swojego syna Tomasza. Mogła mieć w tym rację lub się mylić, ale wątpliwości trzeba było rozpatrzyć na jej korzyść. W żadnym razie nie mógł zbesztać zakonu dominikanów tylko dlatego, że jej syn uznał za stosowne, by do niego wstąpić. Ile lat miał młody człowiek? Prawie osiemnaście. Z pewnością wiek, w którym młody Włoch nauczył się już myśleć samodzielnie, jeżeli w ogóle był zdolny do myślenia.

Wtedy jednak wspomniała, że cesarz z pewnością przyzna jej synowi tytuł opata Monte Cassino za parę lat i że jest to główny powód, dla którego ona nie może się zgodzić na jego absurdalny pomysł, by zostać żebrzącym mnichem.

Dotąd nie przerywał potoku jej słów, oprócz jednego razu, gdy spytał o wiek syna. Teraz powiedział uprzejmie, lecz stanowczo:

– To nie cesarz decyduje, kto zostanie opatem Monte Cassino. I jak dotąd nie okazał wielkiego zainteresowania pomyślnością opactwa, oględnie mówiąc.

Zaczęła ciężko oddychać. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jej wizyta u papieża mogła być źle zrozumiana na dworze cesarskim. Postawiła siebie w niebezpiecznej pozycji, bezpośrednio między dwiema zwaśnionymi potęgami.

Postanowiła zakończyć audiencję.

– Widzę, że nie możesz mi pomóc, wasza świątobliwość.

– Wprost przeciwnie – odrzekł papież z miłym uśmiechem. – Bardzo chcę ci pomóc najlepiej, jak potrafię. – Nie było teraz powodu, by przeciwstawić się ostro pomysłowi cesarza, by dać Monte Cassino Tomaszowi z Akwinu… jeżeli naprawdę tak zamierzał. Wręcz przeciwnie, były wszelkie powody, by się ku temu przychylić, skoro zostało wyraźnie ustalone, że jest to sprawa Lateranu, a nie cesarza. Trzeba oczywiście przyjrzeć się młodemu człowiekowi, a on i tak będzie potrzebował energicznego przeora. Poza tym, nie było pośpiechu.

Hrabina Akwinu wstała szybko.

– Pomożesz mi? Dziękuję, dziękuję, wasza świątobliwość. Jedno twoje słowo i ten straszny zakon mi go zwróci, a on będzie mógł objąć stanowisko odpowiadające jego stanowi.

Papież uniósł swoje szczupłe, piękne ręce w geście grzecznego sprzeciwu.

– To nie takie proste, córko. Dowiem się czegoś, ale sporo zależy od jego własnej woli. Nie można go zmusić, by opuścił zakon, z wyjątkiem pewnych okoliczności, które, na szczęście, tutaj nie zachodzą. Ale jeśli chodzi o Monte Cassino, wierzę, że możemy coś zrobić, kiedy przyjdzie na to czas. Jednak nie w wieku osiemnastu lat, córko; na pewno to rozumiesz.

Przyklękła w milczeniu, by przyjąć jego błogosławieństwo.

W pięć minut później dołączyła do eskorty, czekającej na nią przed pałacem.

– Sir Piers? Przykro mi, że muszę cię o to prosić po tak długiej jeździe, ale nic na to nie poradzę. Audiencja się nie udała. Weź swoich ludzi i jedź jak najszybciej do Ciprano. Tam znajdziesz moich synów. Przynajmniej mam nadzieję, że jeszcze tam są. Powiedz im, co się stało. I powiedz, że oczekuję, iż przywiozą mi mojego syna Tomasza. Nie do Rocca Secca. Do mojej fortecy na Monte San Giovanni. I nie spojrzę na żadnego z nich, dopóki tego nie zrobią. Mogli go już wywieźć po cichu z Rzymu, ale nie może być daleko. Powiedz im, by go schwytali… nieważne jak.

***

Czekali na wzgórzu, koło wioski Acquapendente. Mądrze wybrali miejsce. Nie tylko widzieli starą rzymską drogę między rzędami cyprysów, nieregularną jak zęby w paszczy podstarzałego olbrzyma, ale sami mieli doskonałą kryjówkę za gęstymi krzewami oleandrów. Dochodziło południe.

– Widzisz coś, Landulfie?

– Nie.

– Cóż, rozejrzyj się jeszcze… masz lepsze oczy niż ja.

– Może i tak go przeoczyliśmy.

Reginald wyglądał na zniecierpliwionego.

– Nie mogliśmy go przeoczyć. Nie po tych wszystkich środkach ostrożności, które podjęliśmy.

– Nigdy nie wiadomo. To jak szukanie igły w stogu siana.

– Brat Tomasz jest bardzo wielką igłą, Landulfie. Poza tym, nie może być sam. A zanim tu przybyliśmy, niemal do samych bram Rzymu, przejrzeliśmy wszystkie drogi w poszukiwaniu czarno-białych mnichów.

– Tak – odrzekł sucho Landulf. – Zupełnie jak polowanie na dzika, prawda?

– Mistrzowskie porównanie… – W śmiechu Reginalda zabrzmiała nutka gniewu. – Co ty o tym sądzisz, sir Piersie?

– Jeszcze nie przejechał – powiedział krótko młody Anglik.

– Skąd ta pewność? – zapytał Landulf.

– Nie tylko z powodu sieci, jaką zarzuciliście. Zdobycz może się prześlizgnąć przez każdą sieć, jeżeli jest dość szeroka. Ale bracia nie pozwoliliby mu opuścić Rzymu, dopóki była tam hrabina. Konwent był jedynym bezpiecznym miejscem. A ja wyruszyłem do was bardzo szybko z moimi ludźmi. Sądzę więc, że złapiemy go tutaj.

„Niech diabli wezmą tych Anglików”, pomyślał Reginald. Wyjaśnienie było bardzo rozsądne i niezwykle grzecznie podane, ale ton… ton sugerował mieszaninę dezaprobaty i… cóż, niemal pogardy. A może po prostu był przewrażliwiony?

– Widzę coś – powiedział Landulf.

– Gdzie? Tak… to mnisi… I… czekajcie… czarni… czarno-biali. Dominikanie. Mamy ich. Pięciu. Dwóch okrągłych i trzech chudych. I… jeden z tych okrągłych… ten duży po lewej, to on, nasz braciszek mnich. Na konie, krzyżowcy… niewierny jest tutaj. Zachowajcie się z chrześcijańskim męstwem i walecznością.

– Och, zamknij się – warknął Landulf.

– Teraz możemy jechać do domu, do mamy – zaśpiewał niepowstrzymany poeta. – Na koń, na koń…

Landulf, marszcząc brwi, zgodził się, by pomogli mu wsiąść. Piers i Reginald poszli za jego przykładem. Mieli ze sobą trzydziestu ludzi. Ponad sześćdziesięciu obserwowało inne drogi, ale ta była najbardziej prawdopodobna.

– Wydaj rozkaz, wielki generale – powiedział Reginald – a my runiemy na nich jak Achilles, Hannibal i Cezar, połączeni w jedno.

– Jedźmy – rzekł Landulf. Był bardzo rozdrażniony, choć nie umiałby dokładnie powiedzieć dlaczego. Spiął konia ostrogami i wyjechał na drogę. Reginald, Piers i pozostali pojechali za nim. W niespełna minutę później pięciu dominikanów było okrążonych.

– A teraz – powiedział mrukliwie Landulf – ty przemów, Reginaldzie.

Poeta ukłonił mu się z ironicznym uśmiechem i powiedział:

– Pobożni mnisi, zrozumcie, proszę, że nic do was nie mamy. Chcemy tylko naszego braciszka Tomasza, którego wy… eee… powiedzmy, przyjęliście. Chcemy go zabrać do domu, do jego matki i sióstr.

Brat Jan milczał. Bracia d’Aguidi, St. Giuliano i Lucca milczeli, więc Tomasz przemówił sam. Wskazał na pozostałych i rzekł z powagą:

– To moja matka, moi bracia i moje siostry.

Piers wziął głęboki oddech. Wiedział, skąd pochodzą te słowa. Co więcej, obroną przeciw przemocy było po prostu słowo Chrystusa. Jedyną obroną, być może… ale taką, która sprawiała, że czuł się tak jak wtedy, gdy opat użył przeciw niemu tej samej broni w Monte Cassino, lata temu. Takie zdanie wydawało się gotowe na każdą okazję i wzbudzało poczucie winy; nie, sprawiało, iż człowiek uświadamiał sobie, że jest winny.

Ale teraz Reginald pochylił się naprzód.

– Teraz posłuchaj, Tomaszu – rzekł ostro – nie wiem, co sobie myślałeś, kiedy to zrobiłeś, i nie obchodzi mnie to. Ale teraz pojedziesz z nami, słyszysz? – Skinął na dwóch mężczyzn, którzy chwycili Tomasza za ramiona i zsadzili z konia. Nie stawiał oporu. Ale kiedy próbowali wlec go w stronę dodatkowego konia, dwa potężne ramiona wykonały zdumiewająco szybki ruch i obaj zdumieni mężczyźni upadli z takim impetem, że jeden z nich fiknął koziołka i usiadł ciężko na drodze. Ich towarzysze ryknęli śmiechem.

– Bierzcie go! – wrzasnął Reginald, blady z gniewu. – Bierzcie go, głupi tchórze.

Ale to Landulf podjął decyzję. Popełnił błąd, pozwalając Reginaldowi mówić. Gadanie zawsze było błędem. Prowadziło donikąd. Widział, jak siwowłosy mnich wyjmuje krucyfiks i czuł instynktownie, że jeśli tak dalej pójdzie, za chwilę usłyszą, jak wypowiada klątwę. Nie chciał klątw ani krzyży. Chciał działania.

– Stójcie, ludzie! – ryknął, sam podjechał do Tomasza i chwycił go. – Drugie ramię, Reginaldzie, pospiesz się, głupcze. – Reginald instynktownie go posłuchał i gdy tylko go chwycili, spięli konie ostrogami. Nawet olbrzym nie oparłby się sile dwóch koni. Tomasz na próżno próbował im się wyrwać.

– Zostawcie mnichów w spokoju. Jedźcie za nami! – ryknął Landulf do swoich ludzi.

Wydostali Tomasza z niebezpiecznego czarno-białego kręgu. Dwadzieścia metrów dalej Piers czekał z koniem. Bracia dźwignęli na niego Tomasza… kilku ludzi im pomogło… wzięli lejce, a Landulf zarządził ostry galop. Odjechali, byle dalej od Rzymu, zostawiając za sobą wielką chmurę kurzu, która pokryła milczącą grupę mnichów.

Brat Jan z Wildeshausen, generał Zakonu Kaznodziejskiego, zwanego przez większość zakonem dominikanów, odwrócił się gwałtownie i poszedł w stronę Rzymu. Przełknął ciężko ślinę, nim powiedział:

– Pomodlimy się za grzeszników.

Uczynili to, bo taki był ich obowiązek. Ale przynajmniej stary brat St. Giuliano znał przełożonego na tyle dobrze, by być pewnym, że sprawa się na tym nie skończy, chociaż lepiej niż większość zdawał sobie sprawę z tego, czym jest zwrócenie się przeciw Akwinatom. W godzinę później byli z powrotem w klasztorze, gdzie brat Jan natychmiast napisał do papieża.

W międzyczasie zwycięzcy starcia zjechali z drogi i podróżowali teraz półkolem, by ominąć Rzym, zbierając po drodze mężczyzn, których zostawili, by pilnowali innych dróg na północ. W trzy godziny później dotarli w południowe okolice miasta i pędzili teraz Via Appia do fortecy San Giovanni, zwartą grupą z więźniem w środku. Dwaj trębacze, dając przenikliwe sygnały, formowali straż przednią. Powiewała nad nimi niebieska flaga Akwinu.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Łagodne światło.