Łagodne światło. Rozdział jedenasty

Landulf i Reginald zamówili dla siebie trochę wina. Pili je teraz spokojnie i w milczeniu.

– Ten Brandenstein – odezwał się nagle Landulf. – Cóż za złośliwy wół. Widziałeś uśmieszek na jego twarzy, gdy cesarz mianował go komendantem Parmy? Jak gdyby chciał powiedzieć: „Nie martw się, utrzymam wśród nich porządek dla ciebie. – Pociągnął następny łyk. – Ciekaw jestem, jak by wyglądał z poobijaną twarzą – dodał w zamyśleniu.

– Kogo obchodzi Brandenstein? – wzruszył ramionami Reginald. – Jakie znaczenie mają słudzy? Tylko cesarz się liczy. – To było zdumiewające, jak oni wszyscy czuli, że ten człowiek jest opętany. Opętany. Matka to czuła – zobaczył, jak drży, i odwrócił wzrok. Dziewczęta wyglądały jak ich własne duchy. Było coś wielkiego i przerażającego w relacji Della Vigny, wygnanie z raju w najgłębszą otchłań piekła, i zostało przyjęte nie ze zgrozą i strachem, lecz z dumą i nawet czymś na kształt triumfu przez tego, który miał być wygnany. Cóż to był za poemat, cóż za apokaliptyczny poemat. Trzeba było umysłu mistrza, by go stworzyć; był w nim lot orłów i syczenie węży, samotny krzyk sowy i błyszczące oko tygrysa; przeszywający krzyk matki, której umiera syn, i ciche łzy starców patrzących, jak wszystko, co mają, ginie w płomieniach wojny; był to bunt Adama i czyn Kaina; był to upadek szatana z nieba na ziemię jak błyskawica i płonący miecz w ręce archanioła. Był to poemat całego wieku i symbol wszystkich poematów i wszystkich wieków. Bo był w tym podział, który Bóg znosił nawet przed początkiem świata, kiedy zbuntował się Lucyfer, a wraz z nim jedna trzecia duchów niebieskich; była w nim pieśń piekła, nieba i czyśćca, przeznaczona dla tego, kto odważy się ją zaśpiewać.

Czy on mógł się odważyć? Lament opuszczonej dziewczyny, radość miłości, odwaga rycerzy; śpiewał o tym wszystkim, ale czy odważyłby się zaśpiewać pieśń nieba i piekła? Musiałby wycofać się ze wszystkiego, tak jak brat Tomasz wycofał się ze wszystkiego. Tomasz… on to miał; on miał tę jedność celu, ten prosty cel, od którego nikt i nic nie mogło go odwieść; nawet będąc więźniem trwał przy nim i bronił go z głownią w ręku. Śmiali się z niego, wzruszali ramionami, pogardzali nim za to, że nie jest rycerzem, a on był nim przez cały czas, rycerzem w habicie mnicha, walczącym do samego końca. „To za ciebie, Tomaszu, bracie, rycerzu i mnichu. Zrobiłeś to, co ja powinienem był zrobić; wybrałeś lepszą cząstkę”. Reginald podniósł szkło w milczącym toaście. „Czy mogę teraz odejść, by stworzyć poemat naszych czasów? Pomóżcie mi, niebiosa, nie mam sił. Miesiącami składam pojedyncze rymy, stawiam Pelion na Ossę (1), wciąż jeszcze nie sięgając Olimpu. Mam go jednak we krwi; słyszę jego śpiew, czuję falowanie… ale jest za późno”, myślał. „Może któregoś dnia zaśpiewa go ktoś, kto nie spędził życia tak, jak ja, człowiek jednej wielkiej, przemożnej miłości…”

– Wiesz, może będziemy musieli z nim walczyć – rzekł powoli Landulf.

– Walczyć? Z kim?

– Z Brandensteinem. On dowodzi – on i jego Niemcy.

Brandenstein. Landulf wyraźnie nie mógł oderwać myśli od tego wielkiego niemieckiego głupca. Ale… ale miał rację… poczciwy stary Landulf miał rację. Był urodzonym żołnierzem, trzymającym się mocno żołnierskiego rzemiosła. A co więcej, widział dalej niż jego bystry brat. Dla niego w całej tej sprawie nie było nic apokaliptycznego ani mistycznego. Wiedział, że teraz, kiedy cesarz został zdetronizowany, trzeba z nim walczyć, a ponieważ on sam wyjeżdżał, trzeba walczyć z jego przedstawicielem, a dla Landulfa nie byłby nim nigdy służalczy podesta Parmy Tebaldo Francesco; liczył się tylko dowodzący żołnierz. Przeskoczył wszystkie te myśli i refleksje, by dojść do rozwiązania: może będziemy musieli walczyć z tym Brandensteinem. Może będziemy, bracie Landulfie. Wybacz swojemu bratu, który zwyczajem poetów śnił o niebie i piekle, zamiast skupić się na tym, co trzeba zrobić teraz.

– Podjąłeś zatem decyzję? – zapytał Reginald. – Nie wiem, co mówi prawo w takich wypadkach, czy papież może zdetronizować cesarza, czy nie, i…

– Papież go koronował – rzekł Landulf; ton jego głosu wskazywał, że zaskoczyła go nieco ociężałość umysłu tak inteligentnego zwykle brata.

Reginald roześmiał się.

– Znów masz rację, bracie Landulfie. To prawda. Cóż, myślę, że to wyjaśnia wszystko. Oczywiście z wyjątkiem tego, że Fryderyk dostanie nas w swoje ręce… albo jednego z nas. Nie sądzę, że twoja logika przekona jego tak łatwo, jak mnie.

– Wojna jest zawsze niebezpieczna – stwierdził zwyczajnie Landulf. – A to jest sobór powszechny Kościoła i papież. Nie jestem święty, ale nie chcę walczyć z Kościołem. Powiedziałem kiedyś, że papieże przychodzą i odchodzą, a cesarz wciąż jest, a Tomasz odrzekł, że jest inna droga. Cóż, wydaje mi się, że miał rację. Poza tym nie podobał mi się sposób, w jaki potraktował matkę: cesarz, znaczy, nie Tomasz. I nie chcę widzieć małej Teodory nieszczęśliwej. Musimy zostać na tym ślubie, bo inaczej musielibyśmy odejść z nim, a to byłoby bardzo trudne.

Reginald skinął głową.

– Jesteś dziś uosobieniem mądrości, Landulfie. Nie wiem, co się stało. Jak myślisz, co on teraz zrobi?

– Pojedzie do Werony. Ma tam większość swojej armii. Musi ją najpierw zabezpieczyć, dlatego wyjeżdża dzisiaj, rozumiesz? A potem do Lyonu.

Reginald gwizdnął cicho. Kiedy spojrzał na brata, miał w oczach szczery podziw.

– Werona, by zebrać armię. Lyon – by uwięzić papieża, albo coś gorszego. Też może mu się udać. I w rzeczy samej, uda się, chyba że papież znów ucieknie… albo… chyba że stanie się coś innego.

– Co?

– Cóż, gdy nie ma kota, myszy harcują. A we Włoszech jest wiele myszy. Nie jesteśmy jedynymi, którzy żywią urazę do – powiedzmy – Heroda; albo Nerona, jeśli wolisz. Ilu ludzi w samej Parmie szepcze o tym, o czym my teraz? A nowiny rozprzestrzeniają się z szybkością błyskawicy; zwłaszcza takie nowiny. Ma oczywiście garnizony w swoich miastach. Ale czy może na nich polegać? Na wszystkich? Czy nadal będzie mógł polegać, gdy się dowiedzą tego, o czym my wiemy teraz? To może być wielka rzecz, mój bracie… zbyt wielka dla ciebie i dla mnie. Ale i tak w tym będziemy. Kiedy walczyliśmy dla niego, często myśleliśmy o tej możliwości… i on też. A teraz jesteśmy po drugiej stronie muru.

– Garnizon w Parmie… Niemcy tutaj, to znaczy… w sile około dwustu ludzi – rzekł Landulf. – A my mamy tylko setkę. A ci przeklęci Niemcy są dobrzy. Widziałem ich w akcji. Ty też. Brzydzę się nimi, ale są dobrzy. Co robimy?

– Powiem ci, czego nie wolno nam robić: zbyt otwarcie rozglądać się za sojusznikami. Jeśli to zrobimy, doniosą o nas naszemu drogiemu kuzynowi Fryderykowi, zanim dojedziemy do Werony. Musimy najpierw zrobić rzeczy najważniejsze. Nie możemy zacząć wojny przeciw niemu sami, Akwinaci przeciw Hohenstaufom. To absurdalne. Ale musimy pomyśleć, co zrobić, kiedy pojawi się San Severino… Święta Madonno z Neapolu…

Poderwali się, widząc cień mężczyzny w zbroi, padający na pokój. Żaden z nich nie był tchórzem, ale Reginald musiał się przemóc, by odwrócić się i spojrzeć. Westchnął z ulgą, kiedy rozpoznał Piersa zamiast oficera niemieckiej straży.

– Nie jesteśmy jeszcze dobrzy w tej grze, bracie – powiedział do Landulfa. – Nie pomyśleliśmy nawet o zamknięciu drzwi. Wejdź, sir Piersie, proszę. Czy coś cię gnębi? Wyglądasz, jakby tak.

– Czy mogę mówić otwarcie? – zapytał oschle Piers.

– Jak najbardziej – odrzekł uprzejmie Landulf.

– Messer de Braccio powiedział mi, co się stało podczas porannej audiencji…

– Wiedział pewnie o tym, zanim jeszcze się zdarzyło – uśmiechnął się Reginald. – Co ci powiedział? Jest bardzo dobry w mieszaniu prawdy z fantazją.

– Nie sądzę, aby tak było w tym przypadku… zbyt był tym poruszony, by dużo zmyślać. Cesarz odrzucił prośbę szlachetnej hrabiny…

– Z całą pewnością – przerwał mu ostro Landulf – nie jest to sprawa de Braccio ani…

– Ani moja – dokończył chłodno Piers. – Mam tego świadomość. Ale prosiłem o wasze pozwolenie, by mówić otwarcie.

– To prawda – rzekł Reginald. – Nie bądź osłem, Landulfie. To znaczy, daj mu powiedzieć, co ma do powiedzenia.

– Dobrze – odparł krótko Landulf.

– Cesarz nalegał, by ślub odbył się, jak tylko przybędzie hrabia San Severino, i kazał się tym zająć merowi Parmy i dowódcy niemieckiej straży, tak jak wszystkimi ważnymi sprawami w Parmie.

– To prawda – potwierdził Reginald.

– Audiencję przerwało przybycie dwóch wysłanników cesarza do Lyonu, którzy oznajmili, że został zdetronizowany przez papieża, a cesarz postanowił natychmiast opuścić Parmę, widocznie po to, by stanąć na czele armii.

– Wali się świat wokół nas – powiedział Reginald. – Wszystko rozpada się na kawałki, to koniec epoki, sama ziemia Europy drży… Prawdziwy Anglik wyraziłby to w jednym suchym zdaniu. Ciekaw jestem, czy kiedykolwiek narodzi się angielski poeta?

– Zakładam, że wasza rodzina, panowie, jest nadal przeciwna temu małżeństwu – ciągnął niewzruszony Piers.

– Co? – zapytał Reginald z udawanym oburzeniem. – Pomimo wyraźnego rozkazu cesarza?

– Sprzeciw wobec życzenia cesarza jest równie dobry, jak wobec jego rozkazu – padła spokojna odpowiedź. – Poza tym wielu zwątpi teraz w ważność tego rozkazu.

– To bardzo prawdopodobne – rzekł ostrożnie Reginald.

– W każdym razie – powiedział Anglik – sugeruję, że byłoby dobrze, gdyby San Severino nie przyjechał do Parmy.

– Byłoby wspaniale – mruknął Reginald. – Ale kto go zatrzyma?

– Ja go zatrzymam – odrzekł Piers. – Ale będę musiał opuścić Parmę, by go schwytać, zanim wjedzie do miasta. Dlatego przyszedłem teraz do was.

– Na bicepsy Herkulesa – powiedział Reginald. – Ten człowiek znalazł rozwiązanie problemu. To wspaniały pomysł. Nie ma pana młodego, nie ma ślubu. Prościej nie można. Nie rozumiem, czemu sami o tym nie pomyśleliśmy. Ale San Severino prawdopodobnie podróżuje z dużym orszakiem.

– Wystarczy pięćdziesięciu ludzi – odrzekł Piers.

– A jeśli ci się uda… co z nim zrobimy? To znaczy, dokąd go zabierzemy? Całą powrotną drogę na południe do Rocca Secca? Nigdy się tam nie dostaniecie.

– Nie trzeba będzie nigdzie go zabierać – odparł Piers kamiennym głosem.

– Święci prorocy – powiedział Reginald. – Żadnych półśrodków, co? Czy ty w ogóle spotkałeś tego człowieka?

– Nie, panie. Czy mogę wziąć pięćdziesięciu mężczyzn i wyjechać teraz?

– Chciałbym jechać z nim – oznajmił Landulf, chichocząc.

– Ale nie możesz, drogi bracie. Nie zapominaj, że twój przyjaciel Brandenstein pilnuje nas obu. Jeżeli znikniesz, od razu wzbudzi to podejrzenia. Nie, nasz przyjaciel Piers musi zrobić to sam. I żadnej flagi, sir Piersie; nie powinniśmy za bardzo się odsłaniać na obecnym etapie.

Po raz pierwszy Piers lekko się uśmiechnął.

– Rozumiem, panie.

– To wspaniale – powiedział szybko Reginald. – Wspaniale. Są rzeczy, co do których trzeba całkowicie się zgodzić, ale o których lepiej za dużo nie mówić, nim sytuacja nie dojrzeje. Weź swoich pięćdziesięciu ludzi i zrób, co zamierzasz.

– Nie – rzekł ku ich zaskoczeniu Landulf. – To człowiek godny zaufania. Powinien wiedzieć o wszystkim. Sir Piersie, chcę, byś zrozumiał, że to początek nadejścia wielkich rzeczy. Nie jesteś w tym osamotniony. Stoimy za tobą… nawet jeśli twoja akcja całkowicie zniweczy plany kogoś bardzo wysoko postawionego. Wiatr zmienił się we Włoszech.

– Dobrze, że mi to mówisz, panie – powiedział Piers. Lekkie wzruszenie ramion przy tym znaczyło wyraźnie: „ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia”.

Ukłonił się i wyszedł, szczękając zbroją. Zamknął za sobą drzwi.

– Bardzo dobry człowiek – powiedział Landulf. – I nie chciałbym być w skórze San Severino, jeśli go dostanie.

– Ja też nie – wycedził Reginald. W zamyśleniu opróżnił czarkę. Nagle, w jednym przebłysku, zrozumiał. Zmarszczył brwi. – Biedaczysko – powiedział.

– Kto? San Severino?

– Nie. Ani trochę. Piers.

– Dlaczego?

– Nieważne. Daj mi więcej wina. Biedaczysko. To oczywiście nigdy nie mogłoby się stać, ale byłby z tego dobry poemat.

cdn.

Louis de Wohl

(1) Stawiać Pelion na Ossę – dokonywać niezwykle skomplikowanego i potężnego dzieła; ironicznie: zużywać ogrom energii i przedsiębiorczości na coś nikłego; dodawać trudności do trudności, kłopot do kłopotu itp.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Łagodne światło.