Łagodne światło. Rozdział dwunasty

To nie był zupełny przypadek, że Piers spotkał messer Giacomo di Barolo w tawernie Siedmiu Świętych dziesięć kilometrów na południowy wschód od Parmy.

Musiał znaleźć nocleg gdzieś na południe od Parmy, nie za blisko i nie za daleko, a tawerna w sam raz odpowiadała temu celowi. Miał aż nadto sposobność, by obserwować sporą część tego, co działo się w tawernie, bo teraz mógł tylko bezczynnie siedzieć i czekać na wieści od jakiegoś tuzina patroli, które strzegły wszystkich dróg do Parmy od południa.

Mieli rozkazy, by nie popaść w żadne tarapaty, tylko czujnie wyglądać przybycia San Severino; jak tylko go zobaczą, mieli powiadomić Piersa. Herb i flaga wroga znane były każdemu.

Wróg… taki był prosty punkt widzenia Piersa na tę sprawę. San Severino był wrogiem jego damy, a to czyniło go jego wrogiem. Obiecał swojej damie, że nie będzie musiała się martwić, i zamierzał dotrzymać słowa.

Teraz to wszystko było łatwiejsze: oni chyba naprawdę zamierzali sprzeciwić się cesarzowi, choć było rzeczą dość naturalną, że nie chcieli tego robić zbyt otwarcie.

Dotąd był zupełnie sam, nie licząc, oczywiście, Robina, a to oznaczało, że choć mogło mu się udać, nie uniknąłby konsekwencji. Nie mógł wyzwać na pojedynek mężczyzny stojącego o tyle wyżej w społecznej hierarchii jak San Severino. Mógł tylko wszcząć z nim zwadę i uciec się do pomocy miecza. Przy odrobinie szczęścia mógł go zabić, ale nie miał szansy uciec przed mieczami jego eskorty. Nigdy oczywiście nie rozmawiał o tym z Robinem, a Robin oczywiście o wszystkim wiedział, choć bardzo starał się to ukryć i sprawiać wrażenie człowieka, który nie ma zmartwień. Dobry stary Robin. Haniebne było wciągać go w to wszystko.

Ale teraz było inaczej. Teraz miał szansę, całkiem realną, by uciec. Wyczuwało się oznaki niepokoju, nawet w samej Parmie. Kiedy Brandenstein wysyłał swoje niemieckie straże na jakieś zadanie, musiało ich być przynajmniej sześciu lub siedmiu, chociaż każdy z nich miał wartość bojową dwóch żołnierzy. Byli bardzo nielubiani, nie tylko jako cudzoziemcy. Byli aroganccy, dumni ze swej nadzwyczajnej siły fizycznej i pełni pogardy dla Włochów. Kroczyli w aurze zdobywców, a nawet gdy starali się być grzeczni, przyjmowali nieznośnie protekcjonalną postawę. W dzień po wyjeździe cesarza znaleziono trzech z nich z poderżniętymi gardłami, a Brandenstein nie mógł znaleźć żadnych świadków. Wyglądało na to, że nikt nic nie widział. Musiał się uciec do represji, a to spowodowało jeszcze większą nienawiść.

Ale znacznie ciekawsze niż sporadyczne niepokoje w Parmie było to, co Piers mógł zauważyć i zauważył w ciągu ostatnich trzech dni w tawernie Siedmiu Świętych. Nieustannie wchodzili do niej i wychodzili ludzie, którzy zdawali się nie pasować do zwykłego życia tawerny. Wieśniacy z zadziwiająco zadbanymi paznokciami; małe grupki mężczyzn ubranych w sposób niezwracający uwagi, spotykające się w pokojach na piętrze, z paroma krzepkimi giermkami trzymającymi straż przy drzwiach. A raz w stajni należącej do gospody znalazło się przynajmniej trzydzieści sześć wspaniałych koni, strzeżonych przez dwunastu chłopców stajennych ubranych w łachmany, ale wyglądające tak, jakby pochodziły z elegancko skrojonej liberii.

I był tam messer Giacomo di Barolo, który powiedział, że jest kupcem… handlującym głównie przyprawami i oliwą… a wyglądał jak człowiek, którego przodkom nadano szlachectwo wiele lat temu. Messer Giacomo di Barolo ciągle zadawał pytania i zdawał się nie przejmować tym, że otrzymuje rzadkie i lakoniczne odpowiedzi. On również przyjmował wielu gości… innych kupców, oczywiście, z którymi wdawał się w długie i poważne rozmowy o interesach.

Piers nie był we Włoszech dość długo, by rozróżniać dialekty; doświadczony człowiek poznałby, że w tawernie Siedmiu Świętych przeważa akcent z Cremony, Florencji, Genui i Wenecji. Ale wiedział przynajmniej, że są tu ludzie pochodzący z różnych stron kraju.

Pewnego dnia niezawodna życzliwość messser Giacomo nagle się zmieniła. Sprawiał wrażenie podejrzliwego i mocno czymś zatroskanego, a kiedy znaleźli się na chwilę sami, zapytał prosto z mostu:

– Jak długo zamierzasz tutaj zostać, szlachetny panie?

– Dopóki nie załatwię swojej sprawy – odparł Piers.

Messer Giacomo roześmiał się gniewnie.

– Miejmy więc nadzieję, że to wkrótce się stanie. Tutejsze powietrze nie jest zdrowe dla ludzi z Akwinu.

– Czemu nie? – zapytał Piers bez mrugnięcia okiem. Było oczywiste, że ten człowiek ma swoje źródła informacji. Pytanie, skąd wie, wzbudziłoby jego pogardę. Zaprzeczenie wzmogłoby tylko jego podejrzenia.

– To bardzo lojalna rodzina – rzekł messer Giacomo z lekkim wzruszeniem ramion. – To niewątpliwie wielka cnota… w niektórych przypadkach. – Pogładził swoją piękną czarną brodę lekko przyprószoną srebrem. Teraz mniej niż kiedykolwiek wyglądał na kupca.

– Tak – odrzekł sucho Piers.

– Ale ty – powiedział messer Giacomo – jesteś tu cudzoziemcem – czemu miałbyś się interesować naszą polityką? Czemu stąd nie wyjedziesz i nie wrócisz do swojego kraju, gdziekolwiek on jest… a jeśli chcesz uczynić akt miłosierdzia, weź ze sobą wszystkich niemieckich rycerzy. Jesteśmy wami już trochę zmęczeni – powiedział to niezwykle uprzejmym tonem, dalej głaszcząc brodę.

– Przysięga jest przysięgą – odparł Piers. – A dom w Akwinie nie został ekskomunikowany ani pozbawiony wpływów, więc moja przysięga pozostaje ważna. Nie jestem też Niemcem. Jestem Anglikiem.

– Wielka szkoda – odrzekł messer Giacomo – że twoi panowie, suzereni czy kim oni są, nie mają twojego zrozumienia, co czyni przysięgę nieważną. Gdyby mieli, mogłoby to ocalić ich życie.

– Ich życie? – Piers spojrzał badawczo na tego dziwnego człowieka.

– Ale w tej sytuacji – ciągnął messer Giacomo – obawiam się, że prawdopodobnie nie przeżyją następnego tygodnia. Może ich jednak pocieszy, że umrą w towarzystwie, które z pewnością uznają za bardzo dobre. Parma zostanie oczyszczona z wszystkich przyjaciół wielkiego bluźniercy.

– Cóż – odparł Piers – ty na pewno wyjdziesz na swoje, kupcu. Musisz być bardzo pewny siebie. Nie obchodzi mnie, co zrobisz niemieckim rycerzom w Parmie czy komukolwiek innemu, ale nie będę tolerował żadnych pogróżek przeciw domowi w Akwinie, niezależnie od tego, kimkolwiek ty naprawdę jesteś.

– Kim jestem, to nie twoja sprawa, rycerzu. Możesz zgadywać, ile chcesz. Ale musi być jasne nawet dla takiego prostaczka jak ty, że nie mogę ci pozwolić na powrót do Parmy, byś tam powtórzył to, co usłyszałeś tutaj.

– Nie zamierzam na razie wracać do Parmy – odrzekł Piers, wciąż bardzo spokojny – ale gdybym chciał wrócić, kto mnie zatrzyma?

Messer Giacomo uśmiechnął się.

– Ta poczciwa tawerna jest otoczona – rzekł – a siedemdziesięciu rycerzy ze świtą to może być trochę za dużo nawet dla ciebie, choć przyznaję, że wyglądasz, jakbyś umiał sobie poradzić sam z jednym lub dwoma z nich. Twoich pięćdziesięciu ludzi rozproszyło się na małe grupki i łatwo ich unieszkodliwić. Nie myślisz chyba poważnie, że rozmawiałbym z tobą tak szczerze przez ostatni kwadrans, gdybym nie wiedział, że nie możesz zaszkodzić naszej sprawie. Zaufaj trochę mojej inteligencji.

Piers wstał i podszedł do okna. Grupki odzianych w zbroje mężczyzn przy koniach, u wejścia do tawerny, przy strumyku i po obu stronach głównej drogi. Postawił tam dwóch mężczyzn, lecz wyglądało na to, że znikli. „Nie powinienem był pozwolić Robinowi, by jechał wczoraj z patrolem”, pomyślał. Gdyby Robin tu był, to by się nie stało. Ten człowiek miał niesamowite wyczucie zagrożenia, jak zwierzę, niech go Bóg błogosławi…

Wrócił do stołu, przy którym siedział messer Giacomo di Barolo z aroganckim uśmiechem. Poczuł lekki gniew. Pamiętał, w jaki sposób Włoch zaczął rozmowę i zrozumiał teraz, że tyle mówił, by dać swoim ludziom możliwość otoczenia tawerny. Zrozumiał teraz również, że zajęto się właścicielem tawerny i jego ludźmi.

– Zręczna robota, kupcu – wycedził. – Wygląda na to, że uważasz mnie za więźnia.

– Jesteś nim – odrzekł chłodno messer Giacomo.

– A, pamiętam jednak, że na początku naszej rozmowy wyraziłeś życzenie, bym jak najszybciej opuścił to miejsce.

– I uczynisz to – jako mój więzień – jak tylko odpowiesz na jeszcze parę pytań. Ilu dokładnie ludzi mają Akwinaci w Parmie oprócz ciebie i twojej pięćdziesiątki.

– Na Najświętszą Pannę! – wykrzyknął Piers. – Chyba niewiele wiesz o angielskich rycerzach. Może są prostaczkami, ale na pewno nie zdrajcami.

Messer Giacomo uśmiechnął się złowrogo.

– Cokolwiek robią lub nie, są z krwi i ciała, a istnieją sposoby i środki, by zmusić człowieka do mówienia. Muszę tylko zawołać pół tuzina moich ludzi i… Co robisz?

Kiedy Piers wyjrzał przez okno i zobaczył zasadzkę, zaczął rozpinać rzemyki kolczugi. Teraz wysunął się z niej i stanął w koszuli i kalesonach.

– Pozbywam się obciążenia – wyjaśnił Piers. Skoczył nagle na Włocha, chwycił go w żelazny uścisk i wyciągnął z jego płaszcza długi na trzydzieści centymetrów sztylet. – Cicho, kupcu, albo posmakujesz własnego sztyletu – ach, cóż za śliczne cacko; szafiry w rękojeści. Chyba naprawdę warto być kupcem w – co to było? – handlu przyprawami i oliwą, tak? Cicho, powiedziałem.

– Jesteś szalony – wydyszał messer Giacomo. – Moi ludzie rozerwą cię na strzępy…

– Być może – skinął głową Piers – ale dopiero po twojej śmierci. Przysięgam. Przysięga jest przysięgą.

– Ale co ci przyjdzie z tego niedorzecznego ataku, głupcze? Nawet nie możesz uciec.

– To się okaże. Jak myślisz, dlaczego pozbyłem się obciążenia? Zobaczyłem wspaniałego konia, którego trzyma tylko jeden człowiek jakieś piętnaście metrów od okna. Wierzysz, że dałbym radę jednemu lub dwóm przeciwnikom. Muszę więc tylko go odepchnąć, wziąć konia i pogalopować z powrotem do Parmy. Wszyscy twoi ludzie są w zbrojach… nigdy nie zdołają mnie dogonić. A teraz mam jeszcze lepszy pomysł, panie kupcu: zabiorę cię ze sobą do Parmy. A hrabia Landulf z Akwinu nie będzie musiał cię pytać, ilu masz ludzi, bo już mi to powiedziałeś. Mniemam jednak, że ucieszy się z twoich odwiedzin. Wyprowadzę cię stąd, a jeśli twoi ludzie nie ustąpią z drogi… cóż…

– Nie odważysz się – warknął messer Giacomo. A jednak pobladł.

– Nie mam nic do stracenia – odpowiedział Piers. – Wstań i idź przede mną. Nie żartuję.

– Na Boga, wierzę ci – odrzekł messer Giacomo, potrząsając głową. – Mam nadzieję, że nie mają w Anglii zbyt wielu podobnych do ciebie, a jeśli tak, że zostaną tam, gdzie są. Szkoda, że musimy walczyć po przeciwnych stronach. Zabij mnie, jeśli musisz. Ale to nie uratuje Parmy dla byłego cesarza, ani nie ocali ciebie przed ostateczną klęską.

Dopiero teraz Piers miał pewność, że ten człowiek naprawdę jest przeciw Fryderykowi, a nie zastawia na niego pułapki. Zwolnił uścisk i cofnął się o krok.

– Skąd masz pewność, że jesteśmy po przeciwnych stronach? – zapytał cicho.

Messer Giacomo spojrzał na niego.

– Każdy wie, że Akwinaci są po stronie Fryderyka. Nigdy się nie zawahali.

– Cesarz został zdetronizowany – powiedział Piers.

Messer Giacomo obrzucił go bystrym spojrzeniem.

– Chcesz powiedzieć… niemożliwe. Nie Akwinaci. Jak to, jest ich tak pewny, że chce przeciągnąć na swoją stronę San Severino poprzez małżeństwo młodego hrabiego i córki Akwinatów.

Piers zmarszczył brwi.

– Małżeństwo nie dojdzie do skutku.

Oczy messer Giacomo zwęziły się.

– Nie? A dlaczego?

– Ponieważ ród z Akwinu nie chce, by cesarz użył ich jako pionków w swojej grze politycznej.

Twarz kupca rozjaśniła się.

– Ale pojechali do Parmy w celu zawarcia tego małżeństwa, rycerzu.

– Hrabina z Akwinu – odrzekł sztywno Piers – powiedziała cesarzowi, że jej córka nie chce wychodzić za mąż.

– Coraz bardziej mnie zadziwiasz, rycerzu – powiedział messer Giacomo. – A cesarz?

– Obstawał przy swoim życzeniu. I opuścił Parmę tego samego dnia.

Twarz kupca stężała.

– Przysięgasz, że to, co mówisz, jest prawdą?

– Na Boga! – wybuchnął Piers. – Czemu miałbym to wszystko mówić, gdyby nie było prawdą?

Messer Giacomo wstał.

– Rycerzu… jesteś wolny.

Piers parsknął beztroskim śmiechem.

– Zapominasz, kupcu, że to ty jesteś moim więźniem.

Teraz Włoch też się roześmiał.

– Znakomicie – a zatem, okupię swoją wolność sztyletem, który mi zabrałeś. Tu jest również pochwa.

– To okup godny księcia – rzekł z wahaniem Piers.

– A gdybyś kiedyś miał opuścić służbę domowi Akwinatów, myślę, że znam inny, który zrobiłby dobry użytek z człowieka twojej odwagi.

– Jesteś bardzo uprzejmy, kupcu – uśmiechnął się Piers. – Tak czy inaczej, cieszę się, że mi wierzysz.

– Tak… wierzę ci. W moim wieku trzeba już nauczyć się sztuki ufania właściwym ludziom, a to bardzo wielka sztuka, rycerzu. Były cesarz nigdy jej nie opanował… ani też nie mógł; ma wypaczony umysł… myśli o sobie w kategoriach boskości, a o innych tylko w kategoriach użyteczności dla niego. Wyssał umysły i siłę wszystkich wokół niego jak gigantyczny wampir. Wierność wobec niego oparta jest na strachu. Spustoszył mój piękny kraj przez ciągłe wojny, miasto przeciw miastu, zamek przeciw zamkowi; zbrukał je szyderstwem i drwiną z rzeczy, które uważamy za święte. Aż w końcu następca Naszego Pana uznał go niegodnym wysokiego urzędu. Dopilnujemy, aby wyrok Ojca Świętego został wykonany.

– Z siedemdziesięcioma rycerzami? – zapytał Piers. Zaczynał lubić tego człowieka. Było w nim coś czystego i szlachetnego. Ale do tego czasu cesarz z pewnością przybył do Werony, a tam czekało na niego dwadzieścia pięć tysięcy ludzi… w tym setki niemieckich rycerzy ze świtą, każdy jak mała twierdza, ruchomy pagórek.

Ale messer Giacomo uśmiechnął się.

– Po co się martwić? – powiedział. – Umiera się tylko raz. Bądź spokojny, rycerzu, moja siedemdziesiątka nie jest sama. To znacznie większa sprawa niż ród z Akwinu czy ród… ród, któremu służę. Muszę cię teraz opuścić, ale pozwól, że cię przedstawię mojemu wiernemu przyjacielowi, kapitanowi Brunonowi de Amicisowi: on dowodzi tymi siedemdziesięcioma i jemu mam dać znak, gdy wybije godzina ataku. Czy mogę go wezwać?

– Jak najbardziej – odparł bez wahania Piers.

Messer Giacomo podszedł do okna i zagwizdał w umówiony sposób.

W minutę później wszedł wielki, ciężki rycerz w pełnej zbroi.

– Brunonie – powiedział zagadkowy kupiec – ten szlachetny rycerz jest w służbie Akwinatów i chyba myliliśmy się co do tej rodziny.

– Ty wiesz najlepiej… messer Giacomo – chrząknął rycerz, taksując Piersa na żołnierski sposób. – Nie chcesz więc, bym go pojmał? Mam na dworze sześciu moich ludzi.

– Wprost przeciwnie – uśmiechnął się kupiec. – Chcę, żebyście zostali przyjaciółmi. Dostałem najcenniejszą informację, Brunonie. Tak cenną, że pojadę do Parmy, by spotkać tam naszych przyjaciół. Dostaniesz stamtąd decydującą wiadomość.

– To wielkie ryzyko – ostrzegł go rycerz.

– Żadne ryzyko przy tym stanie rzeczy. Ryzyko się zacznie, kiedy ty dostaniesz moją wiadomość. Uznasz, że ten angielski rycerz jest bardzo cenną pomocą, kiedy dojdzie do ciężkiej pracy. Do tego czasu, mam nadzieję, dotrzymacie sobie towarzystwa.

– Chwileczkę, messer Giacomo – zaprotestował Piers. – Nie mogę przyłączyć się do was w waszych planach bez wyraźnych rozkazów.

Kupiec skinął głową.

– Oczywiście, że nie. Ale ty je dostaniesz… nie wątpię, że dostaniesz je dość szybko. Może za trzy dni. Nie sądzę, że dużo później. Hasło pozostaje takie samo, Brunonie. Jeszcze słowo, rycerzu: zakładam, że nie ruszysz się stąd bez rozkazu swego suzerena… zgoda? Bardzo dobrze. Niech Bóg będzie z wami, przyjaciele.

– I z tobą, mój… messer Giacomo – powiedział Bruno de Amicis.

„Chciał powiedzieć: mój suzerenie”, pomyślał Piers. „Cóż, widać wyraźnie, że jest człowiekiem wysokiego stanu. Czy ktoś widział rycerza okazującego taki szacunek kupcowi od przypraw i oliwy?”

– Wypijmy trochę wina, rycerzu – powiedział głośno, kiedy kupiec cicho opuścił tawernę. Był bardzo rozbawiony. Parma miała być szturmowana za parę dni, a atakujący mieli przyjaciół w murach miasta. Musiałby wysłać posłańca do hrabiego Landulfa, by mu o tym wszystkim powiedzieć, oczywiście… i musiałby to zrobić dyskretnie. Ten de Amicis wyglądał na podejrzliwego. Nie będzie łatwo, ale trzeba to zrobić. Ale jedno było najważniejsze: czy San Severino przyjedzie, czy nie, ślub się nie odbędzie. To było teraz pewne.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Łagodne światło.