Łagodne światło. Rozdział czwarty

Cesarski uniwersytet w Neapolu był pod wieloma względami symbolem swoich czasów. W rzeczy samej, był mikrokosmosem Europy. Tu młody student mógł studiować medycynę pod kierunkiem nauczycieli, którzy zaszczycali swymi wykładami Toledo i Salamankę; mógł uczyć się zawiłości prawoznawstwa, a jego nauczyciele starali się nadążać za niezliczonymi nowymi prawami, jakie cesarz ogłaszał w coraz krótszych odstępach czasu; mógł opanować sztukę retoryki odpowiednio do swego talentu i wiedzy gramatycznej u znawcy nie mniej wybitnego niż Walter z Ascoli, który pracował nad encyklopedią etymologiczną. Roff redo z Benewentu wykładał prawo cywilne, Bartolomeo Pignatelli prawo kanoniczne, mistrz Terrisius z Atiny sztuki piękne, a Piotr z Irlandii nauki przyrodnicze. Tym sposobem Neapol zaspokajał potrzeby wszystkich. To była odpowiedź cesarza na Rzym, który stawiał na teologię, i Bolonię, która zyskała reputację raczej „wolnomyślnej” – sceptycznej. W Neapolu mogli studiować wierzący i niewierzący. A że nie było prób syntezy nauk, w rezultacie studenci zostawali z pewnym zasobem zupełnie odmiennych i całkowicie sprzecznych poglądów wirujących w ich głowach.

– Nie szkodzi – rzekł Fryderyk, kiedy Della Vigna zwrócił jego uwagę na ten fakt. – Przynajmniej będą mieli otwarte umysły i nie staną się niewolnikami żadnej idei.

Della Vigna wydał pomruk aprobaty. Jak dotąd wszystkie uniwersytety w Europie były zakładane i obsadzane przez Kościół. Stanąć z nim w szranki było wielką mądrością ze strony cesarza; była to sprawa zasadnicza dla uformowania człowieka użytecznego dla cesarstwa. Ale czemu służyły w tej sytuacji wykłady z prawa kanonicznego? Dlaczego wykładali tacy nauczyciele jak Pignatelli czy Piotr z Irlandii? Czemu nie stworzyć bastionu wolnej myśli, przewyższającego nawet Bolonię?

Fryderyk uśmiechnął się, a Della Vigna wreszcie zrozumiał.

– Mój drogi cesarzu, jestem głupcem, tak jak my wszyscy w twojej obecności. Oczywiście chcesz, by Neapol stał się nowym ośrodkiem największych umysłów i dlatego nikogo nie odtrącasz. Nie chcesz przekonywać przekonanych. Potrzebujesz świeżej krwi, dziewiczych mózgów… tak, by nikt nie mógł wykazać pobożnemu ojcu czy bigoteryjnej matce, że Neapol jest bezbożny.

– To – powiedział cesarz – jest część mojej idei. Poza tym, nie można tego zrobić za jednym pociągnięciem. Łagodnie, Della Vigna, łagodnie. Czy myślisz, że nie byłoby zabawne poprosić przyjaciół w Syrii, Tunisie i Egipcie o kilku ich największych uczonych, by nauczali mądrości Wschodu? Ale oni też są na pewien sposób bigoteryjni i zaatakowaliby ten fantastyczny zamęt, który nazywamy teologią, wykazując, że chrześcijaństwo jest religią politeistyczną. Musimy odłożyć tę zabawę na później, może niewiele później. Neapol jest początkiem. To ich wzburzy i zmiesza – tym lepiej. Nie potrzebujemy teraz jednej wytyczonej linii. W ten sposób Trójca jest bezpieczna… na razie.

A Neapol rozwijał się. Jak na każdym innym uniwersytecie, nikomu nie odmawiano wstępu ze względu na rasę, narodowość czy urodzenie. Potomkowie sławnych i bogatych rodzin siedzieli obok na wpół zagłodzonych chłopców, których entuzjazm dla wiedzy był jedynym atutem. Po każdym wykładzie odbywała się dyskusja, a studentów proszono, by przeanalizowali i skomentowali to, czego się nauczyli.

***

Magister Pignatelli właśnie skończył mówić na temat myśli świętego Augustyna. Wielka sala wykładowa rozbrzmiewała gwarem. Pignatelli był mistrzem w przedstawianiu starego w nowej formie, a jego słuchacze wymieniali poglądy, do czego mieli prawo, dopóki wykładowca nie wskazał jednego z nich, by skomentował to, co powiedział.

– To nie jest prawdziwe prawo kanoniczne, jak wiesz.

– Oczywiście, że nie. Ale prawo kanonicznie niejednokrotnie formowano na bazie twierdzeń starego Augustyna. Ojcowie Kościoła…

– Możesz mówić, co chcesz; to jest subtelny sposób Pignatellego, by wprowadzać teologię czystą i prostą. Innymi słowy, musisz być prosty, by przyjąć ją czystą.

– Nie wiem. Mam nadzieję, że mnie nie wyznaczy. Naprawdę nie wiedziałbym, co powiedzieć.

– Nie tylko ty. Spójrz na niego.

– Na kogo? A, ten… wiesz, nigdy nie spotkałem kogoś podobnego. Obserwuję go od miesięcy. Nigdy nie otwiera ust. Tylko siedzi i wytrzeszcza oczy. To Akwinata, prawda?

– Tak, najmłodszy syn. Nie nadawał się na żołnierza; nieźle by wyglądał na koniu, co? Wyobraź go sobie w pełnej zbroi, atakującego niewiernych… uczta dla oczu bogów. Arma virumque cano…

– Jest też trochę słaby na umyśle. I powolny… wstawanie i siadanie zabiera mu pół godziny.

– To po co go tutaj przysłali? Jest oblatem benedyktyńskim. Spójrz na jego habit. Czemu go nie zostawili w klasztorze, w którym był?

– Nie wiesz? Był w Monte Cassino. Cóż, odbudowują teraz klasztor, więc będzie mógł wrócić i odgrywać świętego czy coś w tym rodzaju.

– Sancta simplicitas! On jest Akwinatą. Nie musi tam iść dla świętości. Zrobią go opatem, zanim ty i ja zarobimy nasze pierwsze sztuki złota w sądzie, jestem tego pewny. Patrz… Coś pisze. Nigdy dotąd nie widziałem, by sporządził choć jedną notatkę. Nawet się zastanawiałem, czy umie pisać. Patrz, Tolomeo siada koło niego.

– I zaczyna mu coś tłumaczyć… biedny Tolomeo. Tyle się ma z bycia miłosiernym.

– Miłosierny? Tolomeo? Ha, ha, ha. Chce tylko zabłysnąć!

***

– To jest naprawdę całkiem proste – powiedział Tolomeo d’Andrea.

– Widziałem, że starasz się notować, więc zakładam, że chcesz zrozumieć.

Tomasz otworzył usta, by coś powiedzieć, ale młody Tolomeo już się zagłębiał w wyjaśnienie wykładu Pignatellego.

– Po pierwsze, musisz zrozumieć, że stary Augustyn odnosił się do filozofii Platona – odpowiednio zreinterpretowanej i upiększonej przez Plotyna – jako absolutnie doskonałego modelu wiedzy racjonalnej. Zaczął interpretować ją na nowo: nie, zaczął interpretować chrześcijańskie objawienie poprzez wiedzę Platona – a raczej według pojęć Platona. Zrozumiałeś jak dotąd? Nie musisz dużo mówić, wiem, że nie jesteś rozmowny. Zrozumiałeś? Bardzo dobrze: jego główną zasadą było, że najlepszą drogą osiągnięcia prawdy nie jest ta, która zaczyna się od rozumowania i zmierza poprzez intelektualną pewność do wiary, lecz inna, okrężna droga: zaczynasz od wiary i idziesz od niej do objawienia, a stamtąd do rozumu. Albo jak Augustyn sam to wyraził: „Zrozumienie jest…” eee… „Zrozumienie jest…”

– „Zrozumienie jest nagrodą za wiarę” – powiedział łagodnie Tomasz. – „Dlatego nie staraj się zrozumieć, abyś uwierzył, lecz staraj się uwierzyć, to zrozumiesz.” Tak, to piękne. Ale ja uwielbiam inny ustęp: „Gdyby wiara i wiedza były tym samym i gdyby wiara nie musiała poprzedzać zrozumienia wielkich prawd Bożych, nie miałyby znaczenia słowa proroka: «Jeżeli nie uwierzycie, nie zrozumiecie»”.

– Dobry Boże – powiedział zaskoczony Tolomeo d’Andrea.

Ale Tomasz zdawał się już nie pamiętać o tym, co dzieje się wokół niego. Wspaniałe sentencje Augustyna płynęły nieprzerwanym strumieniem:

– Następnie mówi do tych, którzy już wierzą: „Szukajcie, a znajdziecie”. Bo jak wierząc w prawdę niepoznaną nie można mówić, że się ją znalazło, tak też nikt nie jest zdolny do znalezienia Boga, jeżeli przedtem nie uwierzy w to, co ma potem poznać… W poszukiwaniach podjętych na jego zachętę On sam pokaże drogę do znalezienia celu, o ile ludzie tacy jak my są w stanie odkryć w życiu ziemskim tego rodzaju prawdy. Trzeba bowiem wierzyć, że ludzie lepsi widzą je wyraźniej i posiadają doskonalej jeszcze za swego pobytu na ziemi, a wszyscy dobrzy i pobożni z pewnością po tym życiu.

– Nazywam to rozsadzeniem porządku platońskiego – powiedział wesoło Tomasz. – Tak jak Słowo świętego Jana jest zbyt wielkie w porównaniu z Logos Platona. – Dopiero teraz zwrócił się do Tolomeo. Młodzieniec wpatrywał się w niego zupełnie oszołomiony. Ogień w wielkich, okrągłych czarnych oczach zgasł. – Przepraszam – powiedział Tomasz. – Chyba bardzo niegrzecznie ci przerwałem.

Tolomeo przyjrzał mu się uważnie. Nie… nie było w tym nawet cienia ironii. Otworzył usta, zamknął je, a w końcu powiedział:

– W porządku – zerkając kątem oka, czy ktoś to widział lub słyszał. Ku swojej uldze zobaczył, że nikt się do niego nie uśmiecha.

Ale coś niby fala radosnego podniecenia przechodziło przez salę. Co się stało? Dopiero gdy Pignatelli powtórzył jego imię, Tomasz zrozumiał, że wywołuje go, by przeprowadził analizę wykładu.

Wstał posłusznie. Rozległy się chichoty. Nie słyszał ich. Spokojnie analizował wykład w swoim umyśle.

– E, Tolomeo – szepnął jakiś głos. – Streściłeś mu to?

– Streściłem? – Tolomeo parsknął krótkim śmiechem. Potem zacytował trawestację świętego Pawła: – „Podając się za głupca, stał się mądrym”.

– Co on powiedział?

– Nie słyszałem. Chyba nazwał go głupcem.

– Co jeszcze? Ale zostanie opatem, zapamiętaj moje słowa.

– Cicho… nie chcę stracić dobrej zabawy.

Nie stracił. Ani nikt inny. Pierwszą niespodzianką był tembr jego głosu, wyraźny, metaliczny, a mimo to ciepły. Nie pasował do pulchnej, niezgrabnej sylwetki. Po trzecim zdaniu na sali zapanowała cisza. W ciągu kwadransa Tomasz streścił ponadgodzinny wykład Pignatellego tak dokładnie i przejrzyście, że sam mistrz zadał sobie pytanie, dlaczego jemu zajęło to tyle czasu.

Od Platona do Plotyna, od Plotyna do Augustyna, od Augustyna do Anzelma z Canterbury, który skondensował zasadę Augustyna w formule „Credo ut intelligam”. A od Anzelma i jego ontologicznego dowodu istnienia Boga do dnia dzisiejszego, kiedy wiara i rozum wydawały się być rozdzielone tak całkowicie, jak linie równoległe w matematyce.

Jedynym sposobem, w jaki chrześcijańscy filozofowie mogli się uchronić od otwartej kolizji z teologią było stwierdzenie, że ich wnioski są konieczne… ale niekoniecznie prawdziwe. To, oczywiście, czyniło słowo „prawda” pozbawionym znaczenia.

Dlatego pozostawała nadzieja, że rozum i objawienie przestaną być jednostronne, że w nowym porządku zwycięży harmonia między dwoma wielkimi darami Boga.

Ale nieśmiertelną zasługą świętego Augustyna pozostało jak dotąd to, że on pierwszy wprowadził Platona do ortodoksyjnej teologii. Filozofowie byli najdoskonalszymi istotami ludzkimi czasów starożytnych. To samo w sobie dawało nadzieję, że rozdźwięk między wiarą a rozumem nie będzie trwały teraz, gdy wyższy świat odrodził się w Chrystusie. Bo wyższe zawsze przejmuje doskonałość niższego.

Tomasz skłonił się z szacunkiem i usiadł.

Piękna sędziwa twarz Pignatellego poczerwieniała.

– Studenci tak nie mówią – powiedział porywczo. – Tak mówią mistrzowie.

Tomasz znów podniósł się niezręcznie.

– Najmocniej przepraszam, panie – powiedział bezradnie – ale ja nie umiem mówić o tym inaczej. Pignatelli zmierzył go surowym wzrokiem. Potem się uśmiechnął. Raz, niemal w całym swoim życiu, pochwalił… a zostało to przyjęte jak wymówka. Wciąż się uśmiechając i kręcąc głową, opuścił salę. Zdumiewające. Zdumiewające. Znał ten typ, oczywiście; siedzi i siedzi, nie otwierając ust, a cały czas chłonie wszystko jak gąbka.

Ale to było coś więcej. Ile on ma lat? Nieważne.

Ten końcowy fragment o możliwej harmonii między wiarą a rozumem był oczywiście niedorzecznością. Spróbuj tylko, a nim się zorientujesz, gdzie jesteś, staniesz się heretykiem. Awerroes spróbował i stał się nim, nawet według zasad wiary islamu. I Majmonides oczywiście próbował i też wpędził się w kłopoty. Rozwiązanie było mało prawdopodobne. Ale zabawne, jak poważnie i kategorycznie ten pyzaty cherubinek domagał się rozwiązania. Najlepszym, co stworzyło pogaństwo, był filozof. I słusznie. Teraz żyjemy w wyższym świecie, świecie chrześcijańskim. Dlatego nasz świat powinien przejąć filozofię jako najdoskonalszy twór niższego, pogańskiego świata. Jak on to wyraził? „Wyższe zawsze przejmuje doskonałość niższego.” Skąd on to wziął?

Był tu mistrz Piotr, Petrus Hibernicus, właśnie taki człowiek, jakiego potrzebował. Powtórzył mu to zdanie. Czy było poprawne? Czy było prawdziwe w świetle nauk przyrodniczych? Mistrz Piotr rozważył to starannie.

– Coś w tym jest – powiedział. – Popatrz na nas; popatrz na inne królestwa: minerałów, roślin, zwierząt, człowieka. Są minerały w świecie roślin, który sam w sobie jest wyższy z tych dwóch. Jest materia roślinna we wszystkich zwierzętach – i mineralna też. A wszystkie te trzy królestwa istnieją w człowieku. Twoje kości są pochodzenia mineralnego, twoje włosy – roślinnego i nie trzeba chyba mówić o dziedzictwie zwierzęcym, prawda? A spójrz na matematykę: sześcian jest bryłą trójwymiarową, ale zawiera w sobie linię prostą pierwszego i kwadrat drugiego wymiaru. Metafizycznie nie jestem taki pewien… Aniołowie są wyżej niż ludzie, ale czy ich natura przejmuje doskonałość natury ludzkiej?

– W pewnym sensie – zamyślił się Pignatelli. – Są czystym intelektem i czystą wolą…

– A to więcej, niż możemy powiedzieć o ludziach…

– I jest doskonałością tego, co najlepsze w człowieku. Wiesz, sądzę, że ten chłopiec ma rację.

– Jaki chłopiec?

Pignatelli mu powiedział, a Piotr z Irlandii szeroko otworzył oczy.

– Chyba nie ten półgłówek!

– Dlaczego uważasz go za półgłówka?

– Tylko siedzi i gapi się przed siebie. Nigdy nie zadaje pytań. Nigdy nie robi notatek.

– A ty zadałeś mu kiedyś pytanie? Prosiłeś go, by coś powiedział? Nie? Tak myślałem. Spróbuj, a zobaczysz, co się stanie.

„Półgłówek” w międzyczasie opuścił salę wykładową i uczelnię. Był pogrążony w myślach podobnych do tych, które zajmowały umysł mistrza Piotra, a przez to zupełnie nieświadomy ciekawych spojrzeń rzucanych przez kolegów na korytarzu i na dziedzińcu. Jak zwykle skierował się do pobliskiego klasztoru dominikanów, wszedł do kościoła i pomodlił się przez chwilę.

Kiedy wstał, zobaczył obok siebie uśmiechniętego brata Jana. Ukłonił się mu, po czym opuścili kościół i weszli do klasztoru i celi brata Jana, dość przestronnej celi z ciężkim biurkiem, dwoma masywnymi krzesłami i słomianym materacem, której jedyną ozdobą był krucyfiks na ścianie naprzeciw biurka. Usiedli. Siedzieli przez chwilę naprzeciw siebie, nic nie mówiąc, jak nieznajomi albo bardzo bliscy przyjaciele.

Brat Jan niespodziewanie znów się uśmiechnął.

– Myślę – powiedział – o naszym pierwszym spotkaniu.

Teraz Tomasz też się uśmiechnął. W drodze do Neapolu, kiedy jechał na mule w asyście trzech konnych – jego matka nalegała na taką eskortę – zobaczył mnicha w dominikańskim habicie otoczonego przez gromadę uliczników, tańczących wokół niego i wrzeszczących na całe gardło:

– Sroka, sroka!

Mnich szedł spokojnie dalej, więc zaczęli w niego rzucać czym popadnie. To rozgniewało Tomasza. Spiął muła ostrogami, a zwierzę, nieprzywykłe do takiego traktowania, skoczyło dziko do przodu.

To przyniosło podwójny efekt. Ulicznicy uciekli, ile sił w nogach, a Tomasz zgubił strzemiona i lejce i opadł ciężko na szyję muła. Wyratował go zakonnik, któremu ruszył na ratunek. To ich trochę rozbawiło, a wtedy mnich powiedział:

– Nie jest dobrym znakiem dla chrześcijańskiego kraju, kiedy młodzież nie lubi widoku żebraka ani widoku kapłana. Ale jeśli tak myślą, nasuwa się logiczny wniosek, że dwakroć bardziej nie będą lubić kapłana, który jest żebrakiem.

Tomasz zaproponował zmęczonemu mężczyźnie przejażdżkę na mule, ale ten grzecznie odmówił.

– To wbrew regule.

Wtedy Tomasz zsiadł i zaczął iść obok mnicha, który również zmierzał do Neapolu. Nigdy wcześniej nie rozmawiał z dominikaninem i nie zamierzał przepuścić takiej okazji. Tym sposobem ich pierwsza rozmowa trwała cztery godziny, a jeźdźcy na koniach trochę stracili dobry humor.

Od tamtego dnia spotykali się dość często. Klasztor dominikanów był dogodnie położony, blisko uniwersytetu, na którym zresztą nauczało kilku zakonników, i Tomasz nieraz widział brata Jana na sali wykładowej. Korona włosów pozostała po wycięciu tonsury była siwa, a jego twarz pomarszczona, ale tak żywa, tak rozjaśniona inteligencją, że nikt nie pomyślałby, by nazwać go starcem.

Pięćdziesiąt pięć? Sześćdziesiąt? Więcej? Nie można było tego stwierdzić. Wyraziste rysy i orli nos pasowały bardziej do rzymskiego oficera niż do zakonnika. Ale oczy miał niebieskie.

– Od tamtego czasu przeszliśmy długą drogę – powiedział spokojnie brat Jan.

– Ale tylko część drogi, ojcze.

– Ja też przeszedłem tylko część drogi, synu. Poza tym bardzo wątpię, czy ta droga w ogóle ma jakiś koniec.

– Ale śmierć kończy wszelką aktywność, jak wiemy.

– Jak wiemy! Nigdy w tym życiu nie możemy być tak aktywni, jak będziemy w przyszłym. Nie ma większej aktywności niż kontemplacja. Nie ma większej aktywności, także tutaj, niż kontemplacja. A to jest wielki nakaz naszego zakonu: Contemplata aliis tradere. Nie możemy zatrzymywać wyników naszej pracy dla siebie. Musimy przekazywać je innym, naszym sąsiadom. Zbyt długo mnisi żyli zamknięci w klasztorach. To było konieczne, na pewno. Tak jak było konieczne dla Jana Chrzciciela, może nawet dla Naszego Pana, wycofać się na pustynię na jakiś czas. Ale potem wrócili głosić swoją mądrość zwykłemu człowiekowi. Czas dojrzał, a nawet bardzo dojrzał. Bo wrogowie Boga zdobyli już wiedzę i zrobili to, co chcieli: wypaczyli ją, przekręcili tak, by pasowała do ich celów. Odpowiemy im wiedzą o prawdzie. – Pomarszczoną twarz rozjaśnił chłopięcy uśmiech. – Nic dziwnego, że nazywają nas utrapieniem – jesteśmy nim… dla nich. A nawet czymś więcej, dałby Bóg.

Tomasz wziął głęboki oddech.

– Ojcze… czy sądzisz, że ja… mógłbym się przydać waszemu zakonowi?

Brat Jan zamknął na chwilę oczy. Kiedy je otworzył, znów przemówił swobodnym głosem:

– O, na pewno. – I dodał, mrugając żartobliwie: – Co z rozwiązaniem problemu harmonii wiary i filozofii?

Młody człowiek poczerwieniał.

– Wiesz o tym, ojcze?

– Byłem na sali wykładowej.

– Ojcze… powiedziałeś, że wasz zakon mógłby mieć ze mnie pożytek…

Brat Jan uniósł mocno zarysowane brwi.

– To trudne życie, Tomaszu. Znacznie trudniejsze, niż u benedyktynów. Nasz post trwa od święta Podniesienia Krzyża we wrześniu do końca wielkiego Postu: jeden posiłek dziennie przez cały ten czas. Wszędzie chodzimy pieszo. I żebrzemy. Żebracze życie nie jest dla każdego.

– Czy rozważysz rozmowę z ojcem przeorem na mój temat? – zapytał wprost Tomasz.

Brat Jan zdawał się nie słyszeć.

– Kościół jest powszechny – powiedział jakby do siebie. – Musi zadbać o wszystkie rodzaje… wszystkich ludzi. Kardynałów, arcybiskupów, opatów… bastiony modlitwy i bastiony nauki… Sumę pontyfikalną i modlitwę pustelnika: wszystko ma tu swoje miejsce. Ale święty Dominik, tak, i święty Franciszek też, odrodzili chrześcijaństwo pierwotne. To nie jest reforma. To jest ponowne podjęcie wątku, bardzo cennego wątku. To ożywienie Mistycznego Ciała Chrystusa, którym jest Kościół. To przyspieszenie jego pulsu, szybszy ruch ku Bogu. Creati nos, Domine, ad te… „Stworzyłeś nas, Panie, jako skierowanych ku Tobie.” Skierowanych ku Tobie, nie dla siebie. To wzmocnienie pionowej belki Krzyża. A pionowa belka liczy się najbardziej, bo podtrzymuje poziomą.

Wstał i zaczął spacerować po celi.

– Nasi najlepsi ludzie pracują nad problemem, o którym dzisiaj mówiłeś, Tomaszu. Są głodni i spragnieni wiedzy, ale nie jak dyletanci na dworze cesarza, którzy pławią się w szczególnej nowoczesnej mieszance sceptycyzmu i wschodniego mistycyzmu. Bo wiedzą, że nauka musi się starać odczytać wolę Boga z natury.

Teraz Tomasz też wstał.

– Jestem gotowy, ojcze – powiedział. – Powiedz mi, gdzie mogę pokornie prosić o habit waszego zakonu.

Ojciec Jan przystanął. Miał bardzo poważny wyraz twarzy.

– Jesteś młody, Tomaszu… prawie chłopiec. Masz teraz w sobie dużo entuzjazmu… ale po kilku latach pracy, jaką wykonujemy, możesz go całkowicie stracić. Nie wiesz, nie możesz wiedzieć, na co się porywasz. A poza tym, masz wielkie nazwisko; to może poróżnić cię z rodziną. Jestem niemal pewny, że tak się stanie. To napełni wielkim żalem i goryczą twoją matkę. Nie wychowywała cię na Bożego żebraka. Nie jest tajemnicą, że bardzo podniosły i, co pierwszy przyznam, bardzo świątobliwy urząd czeka na ciebie w Monte Cassino. Święty Benedykt ma do ciebie pierwszeństwo. Będziesz odpowiadał za wiele dusz i sprawował wielką władzę. Dobro, jakie możesz tam uczynić, jest niezmierne. Czemu miałbyś zerwać nieodwołalnie z całą swoją przeszłością? Cóż, jeśli tak uczynisz, prawdopodobnie staniesz się zbiegiem… bo nie pogodzą się z tym łatwo w Rocca Secca, a ramię doczesnej sprawiedliwości jest długie i silne. Nie, synu, nie sądzę, że habit naszego zakonu jest dla ciebie.

Tomasz zbladł… Ręce mu drżały. Ale bez wahania skłonił się głęboko i skierował w stronę drzwi. Zatrzymał się w progu, bo brat Jan wymówił jego imię.

– Tomaszu, synu, czy przyznasz, że moje argumenty są przekonywujące?

– Nie, ojcze – odparł cicho młodzieniec.

Dominikanin postąpił o krok naprzód.

– Przyznasz przynajmniej, że są dość silne, by skłonić cię do przemyślenia sprawy przez jakiś czas… powiedzmy, przez tydzień? Nie? No to przez dzień.

– Nie, ojcze – odrzekł Tomasz równie cicho jak przedtem.

Oczy brata Jana zwęziły się.

– A na czym, jeśli wolno spytać, opierasz swoją odpowiedź?

– Na słowach Naszego Pana – odparł Tomasz z niewzruszonym spokojem. „Przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”.

– A dlaczego – zagrzmiał brat Jan – nie powiedziałeś tego, gdy pytałem, czy moje argumenty są dla ciebie przekonywujące?

– Bo nie pytałeś wtedy o moje powody, ojcze.

Z oczu brata Jana strzeliły błyskawice.

– Bracie Tomaszu: dostaniesz habit jeszcze dzisiaj.

– Porozmawiasz z ojcem przełożonym w mojej sprawie? – zapytał Tomasz głosem drżącym z radości.

– Nie trzeba – odrzekł łagodnie brat Jan. – Ja jestem przełożonym generalnym zakonu.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Łagodne światło.