Jakobini. Rozdział trzeci

I adwokat Grandjean, który przybył z panem Legrandem do klubu, nie brał udziału w serdecznym uznaniu, jakim „przyjaciele ojczyzny” dziękowali swojemu prezesowi za jego przemówienie. Nie klaskał, nie podniósł się z krzesła. Siedząc wygodnie rozparty, palcami wygrywał na stole jakąś piosenkę brukową i spod lekko zmrużonych powiek spoglądał na starszyznę perpigniańską pobłażliwym wzrokiem mistrza, którego bawią pocieszne skoki uczniów.

– Nie wątpię, że pan podziela nasze przekonania – odezwał się do niego pan Legrand.

– Nie miałbym nic przeciwko przywróceniu porządku, gdyby ten tak zwany porządek był w obecnej chwili możliwy i pożądany – odpowiedział adwokat.

Słowa kłócące się z nastrojem zebrania przeleciały z brzękiem szerszenia nad „przyjaciółmi ojczyzny”. Zdziwiły ich i obraziły. Wszyscy oni byli już mężami dojrzałymi, mogli być ojcami pana Grandjeana, który liczył dopiero dwadzieścia kilka lat.

– Będziemy panu bardzo wdzięczni, jeśli raczy pan podzielić się z nami swoimi poglądami na obecne położenie drogiej nam wszystkim ojczyzny – rzekł uprzejmie pan Gruissan.

– Przywrócenie porządku jest w obecnej chwili niemożliwe z winy panów, a niepożądane ze względu na właściwy naród, na proletariat wiejski i miejski – mówił adwokat.

– Z naszej winy? – zawołał prezes klubu.

– Tak, panie prezesie.

– Może zechce nam pan objaśnić, w czym zawiniliśmy – rzekł pan de Guissan lekko podrażnionym tonem.

– Służę z przyjemnością. Niepokoi panów, przeraża anarchia, jaka objęła niszczącym pożarem całą Francję? A któż rozpętał spętane dawnym porządkiem namiętności i apetyty tłumów? Wasi to Mirabeau’owie, Sièyesy, Lamethowie, Duporty, Barnavy, wasz trzeci stan z roku 1789 ze strachu przed koroną, przed potęgą króla, wezwał do pomocy lud miejski, wyprowadził go na ulicę, uzbroił go, pozwolił mu się tyranizować z trybun Zgromadzenia Narodowego. To wasi przedstawiciele i agitatorzy zdemoralizowali wojsko, przez palce spoglądali na gwałty ludu wiejskiego, kokietowali proletariat, podniecali go do rozruchów, robili, słowem, wszystko, aby zburzyć powagę władzy wykonawczej, zgasić blask korony Burbonów. Wiem, że czyniliście to z miłości do wolności, za co wam cześć, że przyświecały wam szczytne hasła filozofii, za co historia wam podziękuje, że waszą robotę opromieniały jasne blaski oświecenia naszej wielkiej epoki; ale jakże chcecie teraz zawrócić z drogi płomiennej, na którą weszliście, prowadząc za sobą tłumy? Wy, ludzie oświeceni, dobrze wychowani, możecie zawrócić, przekonawszy się, iż namiętność gorącej chwili poniosła was dalej aniżeli zamierzaliście, wy, uzyskawszy wszystko, czego pragnęliście, więcej nawet niż pragnęliście, z pewnością zawrócicie, już zawracacie przerażeni anarchią, ale tłumy? Któż, jakaż siła powstrzyma te ciemne, wrażliwe, głodne tłumy, nieprzywykłe do logicznego myślenia, niezdolne do wysnuwania otrzeźwiających wniosków z przesłanek przepojonych krwią i ogniem?

– Powstrzyma je władza wykonawcza – odezwał się pan Legrand.

– Władza wykonawcza? Jaka? – mówił Grandjean. – Konstytucja sfabrykowana przez waszych mistrzów zepchnęła króla do roli manekina, spętała rządowi ręce, ośmieszyła władzę, której naród przywykł być posłusznym od szeregu wieków? Jakąż władzę chcecie, panowie, postawić na miejscu dawnej, uświęconej czcią kilkudziesięciu pokoleń?

– Konstytucja, strzeżona przez króla i siłę zbrojną, zastąpi rząd despotyczny – wtrącił pan de Gruissan.

– Konstytucja mogłaby w istocie przywrócić krajowi spokój, gdyby zaspakajała potrzeby i ambicje całego narodu.

– Starła ona z wszystkich Francuzów obrażające pojęcia wieku oświeconego – piętno poddaństwa, zrównała wszystkich przed prawem, dla wszystkich na oścież otwarła bramę świątyni sławy.

Dotąd młody adwokat mówił spokojnie, jak gdyby odpowiadał na obojętne pytania, teraz, podniósłszy się z krzesła, zawołał głosem trybuna stojącego na mównicy:

– Ale nie dała wszystkim chleba i środków do nasycenia słusznych ambicji.

A kiedy „przyjaciele ojczyzny”, pośród których nie było ani jednego proletariusza, z których każdy posiadał jakąś własność prywatną, mniejszą lub większą, spoglądali po sobie bezradni, nie wiedząc, co powiedzieć na zarzuty adwokata, mówił on dalej:

– Tak, nie dała wszystkim chleba i środków do nasycenia słusznych ambicji. Wam, panowie szlachto wiejska, panowie filozofowie salonowi, którzy zazdrościliście szlachcie dworskiej zaszczytów, beneficjów (1), pensji, różnych łask królewskich, i wam, panowie niższy klerze, którzy kosym okiem spoglądaliście na ogromne dochody biskupów, prałatów, i wam panowie zamożne mieszczaństwo, których ambicję obrażały przywileje, tytuły, tradycje rodowe i towarzyskie stanowisko szlachty, wam wszystkim, którzy szliście pod sztandarem stanu trzeciego, zdaje się, że sfabrykowana przez was konstytucja zamknęła rewolucję, zaspokoiła wszystkie potrzeby naszego oświeconego wieku. Dla was konstytucja zamyka w istocie rewolucję, bo daje wam to, o czym marzyliście. Ale jakież dary spadają z waszej konstytucji na miliony wydziedziczonych, łaknących? Cóż ubogi kupi sobie za ten pusty dla niego dźwięk, cóż on zrobi z tą wolnością obywatelską? Nic, bo trud życia, bezustanna walka o byt nie pozwoli mu korzystać z praw obywatelskich. Kto od świtu do nocy musi pracować na chleb dla siebie, żony i dziecka, ten nie ma czasu zajmować się sprawami publicznymi, dla tego prawa obywatelskie są jako ten wiatr, co wieje w polu. Dopóki nie zdejmiecie z milionów wydziedziczonych nieznośnego brzemienia nędzy, dopóty nie cieszcie się zamknięciem rewolucji. Wam się zdaje, że rewolucja już się skończyła, a ona dopiero się rozpocznie. Co się dotąd działo, było tylko przygrywką do niej. Błyskało się nad Francją, a wy, panowie trzeciego stanu z roku 1789, wzięliście te błyskawice za burzę.

Wielka cisza zalegała salę, cisza duszna, przykra, jak duszny i przykry jest złowrogi spokój lasów i pól przed huraganem. W tej ciszy któryś z „przyjaciół ojczyzny” odezwał się stłumionym głosem:

– Jakobin!

– Jakobin? – podchwycił adwokat Grandjean. – Tak, jestem jakobinem, ale nie z tych, co ubierają się w czerwone czapki frygijskie, w czarne peruki, rozmyślnie noszą dziurawe, brudne suknie i sękate kije, piją wódkę, ryczą Ça ira i wyją w szynkach, w kawiarniach: „Na latarnię wszystkich klechów i arystokratów!”, nie z tych, co nienawidzą posiadających za ich własność, za ich dobre wychowanie; jeno z tych, co życząc wam dobrze, pragną równocześnie szczęścia całego narodu. Takich jakobinów, jak ja, nie macie się czego obawiać, tacy nie podniosą na was mściwej, bratobójczej ręki; jednak ostrzegam was przed tymi drugimi jakobinami, którzy otaczają was zwartą ławą, a których dziki gniew nierozważnie lekceważycie. O, słyszycie ich?

Z przeciwka, z oberży, stojącej po drugiej stronie ulicy, przez otwarte okna wpadały do sali odpryski takiej wrzawy, jak gdyby całe stado rozgniewanych byków brało się tam na rogi. Od czasu do czasu wrzawa przycichała, milkła – słychać było jeden głos, raczej jakiś namiętny krzyk – potem wybuchała znów, potężną groźbą, jak łoskot spienionego morza uderzającego o skalisty brzeg.

– Słyszycie ich? – mówił Grandjean. – To wasi jakobini, to opozycja waszego miasta. Inaczej ode mnie będą oni z wami rozmawiali, bo ich nie niesie ideał powszechnego szczęścia jak mnie, jeno nienawiść do posiadających.

– To kanalia! – odezwał się pan de Gruissan pogardliwie.

– Właśnie dlatego, że to kanalia, są oni dla was niebezpieczniejsi od takich jakobinów, jak ja. W walce z kanalią musicie ulec wy, dobrze wychowani i umiarkowani, bowiem ich bronią nie będziecie się posługiwać, nie będziecie zdolni się posługiwać.

– Policja miasta i gwardia narodowa rozprawią się z nimi za nas, gdyby przyszło im do głowy zakłócić spokój publiczny.

– Nie ufajcie, panowie, policji i gwardii narodowej, których szeregowcy, podoficerowie, a nawet niżsi oficerowie rekrutują się spomiędzy ich krewnych i przyjaciół. Zamiast obradować nad tym, kogo spomiędzy was, posiadających, wybrać do Zgromadzenia Prawodawczego, by bronił waszych interesów, zstąpcie panowie do ludu, starając się wyczuć jego potrzeby i pragnienia, i dopuśćcie go do władzy. Tylko w ten sposób odwrócicie burzę, jaka ku wam idzie i obezwładnicie pijanych nienawiścią jakobińskich szczekaczy, z których właśnie jeden z gatunku tych najgorszych, najszkodliwszych, przybył razem ze mną z Paryża do Perpignan, aby uczyć waszych jakobinów wolności.

– Bardzo uprzejmie dziękujemy panu, panie adwokacie, za życzliwe rady – odezwał się pan de Gruissan z chłodną grzecznością obrażonej miłości własnej. – Pozwoli pan jednak, że zastosujemy swoje postanowienia do naszych zasad i przekonań. Jesteśmy wszyscy więcej niż pełnoletni, wielu z nas mogłoby być pańskimi ojcami i dlatego zrozumie pan, że…

Resztę dopowiedziały młodemu adwokatowi niechętne, obrażone spojrzenia ojców miasta Perpignan.

– W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak pożegnać panów i życzyć im powodzenia.

Rzekłszy to, Grandjean ukłonił się ceremonialnie i opuścił salę klubu.

Udał się na drugą stronę ulicy do oberży, w której zbierali się jakobini perpiniańscy.

Niską, brudną salę wypełniał tak gęsty obłok cuchnącego dymu tytoniowego, iż poprzez jego szarą zasłonę w pierwszej chwili zamiast ciał ludzkich dostrzegł tylko jakieś niewyraźne sylwetki. Dopiero kiedy jego oczy przywykły do dymu, widział mnóstwo mężczyzn ubranych w czerwone czapki, w łatane kapoty, z krótkimi fajeczkami w zębach, i kobiet w dziurawych spódnicach. Tu i ówdzie od tego tła zaułków odcinał się jakiś lepszy surdut, jakiś czysty żabot, jakaś ufryzowana czarna peruka.

Nad głowami tłumu, stojąc na ławie, panował jakiś młody człowiek z bezczelną twarzą wielkomiejskiego ulicznika.

Czapkę frygijską przesunął w zapale oratorskim na lewe ucho, brudną, wytłuszczoną kapotę i kamizelkę rozpiął, machał rękami niby wiatrak śmigami, pomagając sobie gestykulacją nóg obutych w drewniane saboty, z których wyglądała słoma. Mówił właśnie, miotając się jak gdyby kąsało go sto żmij, kończył jakąś orację:

– I wy nazywacie się jakobinami, prawdziwymi, cnotliwymi patriotami, suwerenami Francji, wy chcecie się wzorować na Brutusach (2), Mucjuszach Scewolach (3), Regulusach (4), a pozwalacie pod swoim nosem spiskować tym podłym arystokratom przeciw wolności narodu? Świnie wam paść, mierzwę rozrzucać po polu, gnić wiecznie w błocie niewoli, zamiast sięgać po władzę, tchórze, niedołęgi, tfu!…

Z ust szczekacza, paryskiego aboyeura (5) wysłanego przez patriotów z Palais-Royal (6) na prowincję w celach agitacyjnych, posypał się grad klątw, karczemnych wymyślań, plugawych słów przedmiejskich, co zamiast obrazić prawdziwych, cnotliwych patriotów, niezmiernie ich bawiło. Mówił do nich ich językiem, doskonale go rozumieli.

– Ten umie pyskować, zaraz widać, że to majster z Paryża, niech żyje!

Rzęsiste oklaski przerywały ciągłą mowę majstra z Paryża, który był widocznie syty takich objawów uznania, bo nie zwracał na nie uwagi. Tylko jeszcze więcej podnosił głos, jeszcze namiętniej się miotał i krzyczał:

– Bo ci wszyscy „przyjaciele konstytucji monarchicznej”, „przyjaciele pokoju”, „przyjaciele ojczyzny”, „przyjaciele króla, pokoju i religii”, „obrońcy religii i osobistej własności” i jak się tam inaczej nazywa ta czarna banda pasibrzuchów, złodziejów, arystokratów, to zdrajcy, to wrogowie narodu. Ich zbrodnicze kluby, rozrzucone po całym kraju, są gniazdami spiskowców, ogniskami zdrady, które trzeba rozpędzić na wszystkie wiatry. Tak wam nakazują ojcowie ojczyzny, szlachetni Brutusowie, mściciele krzywd ludu z Palais-Royal i z paryskiego klubu jakobinów, którzy myślą za was, tępe głowy, czują za was, zajęcze serca. I nakazują wam ojcowie ojczyzny pracujący w Paryżu dla waszego szczęścia, abyście nie dopuścili do Zgromadzenia Prawodawczego ani jednego śmierdzącego szlachcica i ani jednego klechy. Słyszycie? Ani jeden szlachcic lub ksiądz nie powinien wyjść z urny wyborczej, ani jeden! Do Paryża powinni jechać tylko przedstawiciele ludu, kość z kości naszych, krew z krwi naszej, sami tylko znani powszechnie przyjaciele narodu. Wytrzeszczacie na mnie gały jak głupie cielęta? Czytam w waszych baranich ślepiach tchórzliwe pytanie: „Jak dokonać tego dzieła?”. Jak? Czy to nie macie pięści, drągów, wideł i cepów? Za łeb szlachcica, klechę lub ich przyjaciela, bogatego mieszczucha, pijawkę, gdyby któryś z nich odważył się stanąć do wyborów, i za drzwi durnia. A kto by się opierał, tego po łbie drągiem, widłami, kłonicą lub czymś podobnie miękkim, delikatnym (sala ryczała ze śmiechu), a kto by się bronił, temu upuścić juszki, zamek, dom, sklep mu spalić, żoneczkę i córeczkę coś nie coś połaskotać (jakobini pokładali się ze śmiechu). No, teraz wiecie, jak się robi wybory narodowe.

– Wiemy, wiemy, wiemy! – wył ubawiony tłum. – W górę mistrza paryskiego!

Silne ręce młodych rzemieślników ujęły szczekacza za nogi i podniosły go wysoko aż pod sam pułap, żeby cały naród mógł go dobrze widzieć. A on perorował z tej ruchliwej mównicy:

– Ażebyście zaś nie stchórzyli, gdy wrócę do Paryża, i ażebyście wiedzieli, jak się uczy zdrajców-arystokratów szacunku dla prawdziwych patriotów, natychmiast złożymy grzeczną wizytę tym z przeciwka, tym sytym, czysto wymytym, upudrowanym złodziejom, którzy nawilżają w tej chwili podłe gardła doskonałym winem, kiedy nas, właściwy naród, stać zaledwie na śmierdzącą wódkę. Na latarnię wszystkich arystokratów, klechów, bogatych mieszczan, niech żyje wolność! „Dostojna latarnio, zmiłuj się nad nami” – zaintonował.

Sala rozbrzmiała „litanią do latarni”.

– „Dostojna latarnio, usłysz nas!
Dostojna latarnio, wysłuchaj nas!
Mścicielko narodu francuskiego, pomścij nas!
Postrachu złoczyńców, pomścij nas!
Trwogo arystokratów, pomścij nas!”

– Będę mówił za was, w waszym imieniu – wołał mistrz paryski, kiedy zamilkł ponury śpiew. – Zobaczycie, jak umiem być grzecznym, dobrze wychowanym. Najgiętsi w grzbiecie dworacy pękliby z zazdrości, gdyby mogli mnie widzieć w roli eleganta.

Zaśmiał się pustym śmiechem łobuza i rzekł jeszcze:

– Kto ma dobry kij, niech go mocno ściśnie w garści, bowiem kij zawsze najprędzej, najskuteczniej przekonuje. Za mną, cnotliwi patrioci, suwerenowie Francji!

„Przyjaciele ojczyzny” przeglądali właśnie listę kandydatów na posłów nadesłaną im z Paryża, kiedy na schodach i w korytarzu nagle rozległ się łoskot, jak gdyby zbliżał się tabun pędzących galopem koni. Zanim mieli czas rozkazać służbie, aby dowiedziała się o przyczynie niezwykłej wrzawy, drzwi się rozwarły i do sali wpadł tłum jakobinów. Przodem szedł szczekacz paryski.

– Obywatele – odezwał się, kłaniając się ojcom miasta z przesadną, drwiącą uprzejmością – w imieniu narodu, którego jesteśmy przedstawicielami, prosimy was, abyście się rozeszli. Wasze żony i córki niecierpliwie czekają na skakaninę. Będzie wam zdrowiej potańczyć z nimi, aniżeli z nami.

Nad głowami „przedstawicieli narodu” ukazały się grube, sękate kije, z gromady „prawdziwych patriotów” wypłynął głuchy pomruk, jakby groźba podrażnionego niedźwiedzia.

„Przyjaciele ojczyzny” zerwali się z krzeseł; pan de Gruissan, szepnąwszy jednemu ze służących: „Natychmiast wezwij gwardię narodową” – wysunął się naprzód.

– Czego panowie żądacie? – zapytał.

– Żądamy, abyście natychmiast się rozeszli – mówił agitator paryski.

Jego żądanie poparły grożące kije i głośniejszy pomruk.

– Jakim prawem ośmielacie się przeszkadzać zebraniu legalnego, zatwierdzonego przez władzę miasta i przez konstytucję dozwolonego stowarzyszenia?

– Prawem przysługującym narodowi, suwerenowi.

– Tak samo nas, jak was, wszystkich Francuzów obowiązuje zaprzysiężona przez króla i naród konstytucja.

– Wola narodu jest konstytucją, my jesteśmy narodem, przeto waszym obowiązkiem poddać się naszej woli.

– Panowie gwałcicie konstytucję.

– A wy, podstępne, chytre arystokraty, spiskujecie przeciwko narodowi. Plujemy na konstytucję, sfabrykowaną przez was. Prawo dyktuje silniejszy; my jesteśmy liczniejsi, więc silniejsi od was, przeto wynoście się do wszystkich diabłów, dopóki grzecznie prosimy.

Pan de Gruissan obejrzał się. Służący, posłany po gwardię narodową, nie ruszał się z miejsca. Spokojnie stał pod ścianą, przypatrując się gwałtowi jakobinów z zadowolonym uśmiechem niewolnika, którego bawi chłosta wymierzana jego panu przez kogoś mocniejszego.

W tej chwili z gromady jakobinów wypadła śliwka, która, trafiwszy pana de Gruissan w nos, rozpłaszczyła się żółtym plastrem, co wywołało ogromną wesołość.

– Za łeb zdrajców i za drzwi z nimi! – zakomenderował agitator paryski.

W jednej chwili wykwintna sala „przyjaciół ojczyzny” zamieniła się w przedmiejską karczmę, po wypiciu przez gości nadmiernej ilości wódki. W powietrzu latały szklanki, talerze, karafki, butelki, krzesła, kije, kłębiły się walczące ze sobą ciała, bydlęcy ryk obijał się o ściany, wylewając się przez okna na ulicę ohydną wrzawą rozwścieczonego motłochu.

„Przyjaciele ojczyzny” zbici, pokaleczeni, ociekli krwią, zlatywali ze schodów jak snopy żyta. Szły za nimi klątwy, szedł zwycięski, urągliwy śmiech.

– Ha, ha, ha! Arystokraty, nigdy z takim pośpiechem nie opuszczali tej nory spisków przeciw narodowi. Spieszą się na balik; wesołej zabawy! ha, ha, ha…

Kiedy patrioci w czapkach frygijskich, w łatanych kapotach i dziurawych trzewikach zrzucili ze schodów ostatniego „przyjaciela ojczyzny”, podbiwszy mu oczy, potargawszy na nim suknie, po swojemu zabrali się do oczyszczenia sali po zdrajcach. Co było jeszcze do wypicia, do zjedzenia, wypili, zjedli, co można było schować naprędce do kieszeni: widelce, noże, łyżki, szmaty podartych firanek, portier – schowali, resztę zaś: krzesła, stoły, kredensy, szafy, okna, szyby potłukli, pogruchotali i wyrzucili na bruk, na ulicę, ku wielkiej uciesze pauprów (7), wyrostków, których „wesoła zabawa narodu” zwabiła przed klub „arystokratów”.

– Dzielnie się sprawiliście – odezwał się agitator paryski po dokonanej robocie. – Zasłużyliście na list pochwalny od głównego klubu jakobinów z ulicy świętego Honoriusza. Niech żyją patrioci perpiniańscy! Pamiętajcie dobrze się trzymać podczas całej kampanii wyborczej. Ani jeden szlachcic, ani jeden ksiądz, ani jeden bogaty kupiec, fabrykant, trzymający z czarnymi, nie powinien wejść do Zgromadzenia Prawodawczego. Teraz wiecie już jak naród załatwia się ze swoimi wrogami. Niech żyje wolność!

Z okrzykiem: „Niech żyje wolność!” gromada „prawdziwych patriotów” wylała się na ulicę, gdzie oklaskami przyjął ją tłum wyrostków.

Jakobini przeciągali ulicami miasta aż do wieczora, niosąc na drągu czerwoną czapkę i śpiewając: „Dostojna latarnio, wysłuchaj nas, dostojna latarnio, pomścij nas…”.

A gwardia narodowa obojętnie przypatrywała się tej „demonstracji narodowej”.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Tu: urzędów, z którymi związane są dochody.

(2) Marek Juniusz Brutus (85/78–42) – polityk, dowódca wojskowy, mówca i pisarz rzymski; zwolennik republiki, należał do przywódców spisku przeciwko Cezarowi i był jednym z zabójców dyktatora; imię Brutusa stało się symbolem zdrajcy i mordercy walczącego w słusznej sprawie.

(3) Mucjusz Scewola (524–480) – bohater rzymskiej legendy: podczas oblężenia Rzymu przez Etrusków w 508 roku przed Chrystusem udał się do obozu wroga, aby skrytobójczo zamordować etruskiego króla Porsennę; schwytany, włożył rękę do ognia, aby okazać, że nie lęka się tortur ani śmierci; zdumiony męstwem Mucjusza Porsenna puścił go wolno i zawarł pokój z Rzymianami.

(4) Marek Atyliusz Regulus (przed 307–250) – rzymski bohater, wzór patrioty, będący uosobieniem rzymskich cnót moralności i bezwzględnego dotrzymywania słowa; polityk i wódz z czasów I wojny punickiej, konsul.

(5) (Fr.) szczekacza; naganiacza; krzykacza.

(6) Palais-Royal – pałac położony w centrum Paryża, sto pięćdziesiąt metrów na północ od Luwru; wybudowany został w latach po roku 1624 dla kardynała Richelieu; przekazany królewskiemu bratu Filipowi, pozostał paryską siedzibą domu orleańskiego do egzekucji Filipa Égalité w roku 1793; siedziba „sztabu” początkowej fazy rewolucji francuskiej.

(7) Dawniej: nędzarzy; biedaków; ludzi ubogich.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Jakobini.