Jakobini. Rozdział siódmy

Dzień pierwszego października tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego pierwszego roku!…

W Paryżu, przed gmachem Manège (1) i w ogrodzie Tuilerii (2) tłoczył się tłum robiący wrażenie bandy opryszków dopiero co wypuszczonych z więzienia. Brudne, obdarte draby z gębami zbójów, dysputowały głośno, krzykliwie, pykając z krótkich fajeczek i opluwając się nawzajem przez zęby. Butelki z wódką szły z rąk do rąk.

Jakiś ogromny drab uzbrojony w pałkę tak serdecznie uderzył Jakuba Bonjona w plecy, iż były woźnica pana Legranda zgiął się pod ciężarem tej poufałości, jak gdyby ktoś cisnął w niego korcem pszenicy.

– He, he, he – zaśmiał się Jakub głupkowato, udając bardzo zadowolonego.

– Już od tygodnia należysz do zgromadzenia agentów prawdziwych patriotów paryskich, obywatelu Bonjon – rzekł drab z pałką – a nie wkupiłeś się dotąd do naszego cechu. My sknerów nie lubimy, żebyś wiedział.

– Z przyjemnością…

– Nie mówi się z „przyjemnością”, ani „będę miał zaszczyt”, małpo z prowincji, bo to obłudna gadanina arystokratów. Patrioci mówią prosto z mostu: „tak” albo „nie”, „chcę” albo „nie chcę”, „dasz” albo „nie dasz”. Zrozumiałeś, obywatelu Bonjon?

– Zrozumiałem, obywatelu…

– Gouchon nazywają moją matkę i mnie tak samo, bo mojego ojca zna chyba tylko sam diabeł.

– Zrozumiałem, obywatelu Gouchon – odezwał się Jakub. – Wkupię się z przyjemnością, przepraszam, bez przyjemności…

– Nie mówi się „przepraszam”, jak te świnie arystokraty…

– Dobrze, wleję wam w gardło tyle gorzały, ile się tylko w nie zmieści.

– O to się nazywa mowa patriotyczna i rozumna. Brawo, obywatelu Bonjon, będziemy mieli z ciebie pociechę.

– Ale za to nauczcie mnie mojej służby, bo właściwie nie wiem, za co mi płacą osiem franków dziennie.

– Pięści dobre masz? – zapytał obywatel Gouchon.

– Dziesięciu arystokratów potłukę na miazgę.

– Dobry kij takoż?

– Przyniosłem ze sobą z Perpignan taką dębową lagę, że bykowi grzbiet przetrąci.

– Krzyczeć umiesz?

– Psy wyją ze strachu, kiedy ryknę.

– Klaskać potrafisz?

– Widziałem wczoraj w teatrze jak się klaszcze.

– Po francusku rozumiesz?

– Gęsią przecież nie jestem.

– No to masz wszystko, czego ci potrzeba. Będziesz ryczał, klaskał, bił przed gmachem sejmowym, w trybunach, na ulicy, w śródmieściu i na przedmieściach, wszędzie, kiedy i gdzie rozkaże ci nasz dowódca. Dlaczego, po co, w jakim celu, nie twoja w tym głowa. Są od tego inni, żeby za nas, za naród myśleli.

– Lekka służba – zauważył Jakub.

– Nie zawsze. Czasem oberwie się po łbie.

– Wielka rzecz. Wiem, jak wyglądają guzy. Miałem ich dosyć, bo u nas, na południu, chłopcy w karczmie już po trzech lampkach wina rwą się do kija i pięści.

– Baczność! – odezwał się w tej chwili mały, tłusty staruszek stojący na krześle. – Przygotować ręce i płuca; będzie zaraz klaskanie i jak najgłośniejsze: „Niech żyje!”.

– Co to za jeden, ten tłuściutki obywatel? – zapytał Jakub.

– To obywatel Saule (3), oho, wielka figura, inspektor trybun, szef klaki sejmowej. On zawsze wie kogo trzeba obsypać oklaskami, a kogo zagwizdać lub zaryczeć. Codziennie rano sekretarz klubu jakobinów przynosi mu pisanie (4). Przeprowadził on już niejedno prawo, wyklaskał, wyryczał niejeden korzystny dla narodu dekret.

„Wielka figura” obywatel Saule, zanim dochrapał się złotodajnego urzędu szefa klaki stronnictw skrajnych, był tapicerem, kolporterem gazet, szarlatanem, który jeździł po wsiach z tłuszczem wisielców (pudełko po cztery sous) (5), następnie oszustem ściganym przez sądy, w końcu szczekaczem ulicznym w służbie patriotów z kawiarni Foya w Palais-Royal. Za zasługi położone dla narodu posłowie wystarali się mu o stałą roczną pensję, o koncesję na kawiarnię sejmową i o bezpłatne mieszkanie w domu feuillantów (6).

– Baczność! Wielkie klaskanie! – komenderował Saule.

Do Manège zbliżał się trzydziestoletni człowiek w sukniach świeckich, cały, od kapelusza do trzewików brudny, poplamiony, jak gdyby tarzał się w kurzu ulicy i w tłuszczu.

Powitały go oklaski rzęsiste i okrzyki: „Niech żyje!”.

On, zdjąwszy kapelusz, kłaniał się nisko, bardzo nisko, serdecznie witał się z Saulem, od ust na prawo i lewo rzucał obywatelom pocałunki, krzycząc na całe gardło: „Niech żyje naród, niech żyje wolność!”. Czarne, gęste, nieporządnie utrzymane włosy, spadające w nieładzie na niskie czoło, oczy wyłupiaste i duże, wysunięty naprzód nos, nadawały jego fizjonomii wyraz barani.

Kiedy znikł w bramie Manège, Jakub Bonjon trącił Gouchona w łokieć i zapytał półgłosem:

– Któż to taki ten poseł?

– O, to wielki, bardzo wielki patriota, to ksiądz Franciszek Chabot (7).

– Ksiądz? Żartujecie sobie ze mnie obywatelu Gouchon, macie mnie za głupca.

– Dlaczego?

– A bo to księża tak wyglądają? – rzekł Jakub, który nie widział dotąd nowych „zaprzysiężonych” księży, wytworu rewolucji.

– Jeszcze okropnie śmierdzisz prowincją, mój ty perpiniański pucykoniu. Widzę, że będę musiał wziąć cię w naukę, ale pamiętaj, nie za darmo – mówił Gouchon, stukając się w gardło na znak, jakiego honorarium żąda za lekcje wolności. Czy to nie wiesz, że nasi księża- -patrioci zdejmują z siebie te obrzydłe szmaty duchowne, żeby nie obrażać oczu wolnego narodu liberią rzymską? Ksiądz Chabot był przed rewolucją mnichem, kapucynem, ale rzucił habit, odwrócił się plecami do klasztoru i całą duszą oddał się sprawie wolności ludu, za co zawsze wdzięczny naród z pewnością wynagrodzi go godnością biskupią. Tęgi człowiek, doskonały patriota. To z patriotyzmu, żeby się nie odróżniać od nas biedaków, nosi takie nędzne suknie. A jaki mówca! Jak krzyknie w klubie przy ulicy Saint-Honoré, to powstaje taki wiatr w sali, że świece gasną.

– Hm, hm – mruczał Jakub, dziwując się wielce. – U was w Paryżu można się dużo nauczyć.

– Ba, ba – potwierdził Gouchon. – Jeszcze nieraz gały wylezą ci na wierzch od tych wszystkich dziwów, jakie będziesz u nas oglądał. O, spójrz tam na prawo, do ogrodu. A nie masz tam czasem w kieszeni jakiej butelczyny? W gardle zasycha od tej nauki.

Do ogrodu Tuileriów wkraczał szczególnego rodzaju orszak. Około stu kobiet, młodych i starszych, odzianych w suknie przekupek i w jaskrawe toalety uliczne, maszerowało rzędami po trzy, prowadzone przez jakąś przystojną dziewczynę w czerwonej, jedwabnej amazonce (8), trzymającą w ręku nagą szpadę.

– Podobają ci się te obywatelki? – zapytał Gouchon.

– Niektóre takie, że aż ślina idzie do gęby.

– Poznasz się z nimi, bo to nasze koleżanki.

– Nasze koleżanki?

– My trzymamy straż głównie przed salą Zgromadzenia Narodowego, a one pełnią służbę wewnątrz, w sali, w trybunach. Jak zaczną piszczeć, hałasować po kobiecemu, obrzucać zgniłymi owocami i przekleństwami nielubianego przez naród posła, to najodważniejszy nie wytrzyma i ucieka z mównicy. Ta Théroigne z Méricourt (9), ta w amazonce i ze szpadą w garści, to dzielna patriotka. Nikogo się nie boi, na najtęższego chłopa by się rzuciła.

Jakub Bonjon chciał się jeszcze o coś pytać, ale właśnie odezwała się powtórna komenda obywatela Saule’a.

– Baczność! Teraz ogromne klaskanie i wściekłe okrzyki.

Witany ogromnymi oklaskami i wściekłymi okrzykami, szedł ku Manège szybkim, sprężystym krokiem natury energicznej, niskiego wzrostu, szczupły mężczyzna, liczący około lat czterdziestu. I on zdjął kapelusz przed „narodem”, ściskał rękę szefa klaki, kłaniał się hałasującym drabom, rzucał obywatelkom przyjazne uśmiechy. Bladość jego twarzy suchej, kościstej, o rysach grubych, pospolitych, jeszcze więcej podnosiły ramy czarnych, nieupudrowanych, długich, gładko przyczesanych włosów. Gdyby nie żywe bystre oczy, w których migotał płomień przebiegłego rozumu, nie zwróciłby ten człowiek na siebie niczyjej uwagi.

– Brissot! (10) Niech żyje Brissot! – huczały okrzyki. Mężczyźni podrzucali do góry czapki, kobiety powiewały chustkami. Théroigne z Méricourt opuściła szpadę, jak oficer przed generałem.

Brissot aż się zarumienił z radości.

Syn pasztetnika, właściciela traktierni (11) w Chartres, od najmłodszych lat trawiony żądzą użycia i wydobycia się na wierzch z nizin proletariatu, długo szukał swojego szczęścia. Literat, dziennikarz z talentu i zawodu, marę sławy i nadzieję dobrobytu gonił po świecie z usilnością, wytrwałością energicznej natury. Gonił ją w Paryżu, Anglii, Holandii, popłynął nawet do Ameryki, wszędzie plamiąc się brudami ubogiego karierowicza nieprzebierającego w środkach w pogoni za złotym runem i sławą. Bywał tak lekkomyślnym w sprawach pieniężnych, tak łatwo korzystał z cudzego zaufania, iż w Paryżu zastępowano wyraz „voler” (12) neologizmem „brissoter”, skomponowanym przez jego nieprzyjaciół. Aż przyszła rewolucja, która ponad wszystkie cnoty ludzkie postawiła „patriotyzm” i rozgrzeszyła wszelkie grzechy „patriotów”.

Zrozumiał to mądry karierowicz, wrócił z Ameryki do Paryża, założył dziennik „Patriote Français” (13), stał się czerwieńszym od najczerwieńszych patriotów z klubu jakobinów i nareszcie znalazł długo szukane szczęście. Naród zapomniał mu, przebaczył wszystkie grzechy młodości, wybrał go do Zgromadzenia Prawodawczego, oklaskiwał go, uwielbiał.

– Brissot! Niech żyje doskonały patriota Brissot!

Brissot pił duszą spragnioną sławy, powodzenia i władzy słodki, odurzający nektar uznania, kłaniał się, dziękował, ściskał ręce najbrudniejszych drabów i płonął z zadowolenia jak gorejąca pochodnia.

Nawet Jakubowi Bonjonowi dostał się uścisk dłoni. Zarobił go, bo tak przeraźliwie ryczał: „Niech żyje, niech żyje!”, iż obywatel Saule raczył zwrócić uwagę na jego niezwykłe płuca.

– Dobrze, bardzo dobrze – mówił szef klaki, protekcjonalnie klepiąc Jakuba po ramieniu. – Pracuj tak dalej, a dojdziesz wysoko.

Plac przed Manège zaroił się. Grupami, gromadami spieszyli posłowie na pierwsze zebranie Zgromadzenia Prawodawczego. Prawie wszyscy szli pieszo. Tylko od czasu do czasu zajeżdżał jakiś skromny fiakier (14). Daremnie patrioci czekali na karety, allemandy, kabriolety, dormeuse’y, na wykwintne ekwipaże (15) posłów pierwszego sejmu rewolucyjnego – aby je wygwizdać. I daremnie czekali na wielkie nazwiska, na wielkie dygnitarstwa, kościelne i świeckie, na wysokie urzędy i niepospolite talenty Francji, które świeciły, błyszczały w Zgromadzeniu Narodowym, w Konstytuancie (16) – aby obrzucić je błotem.

Przed Manège nie zajeżdżały bogate ekwipaże, do sali sejmowej nie spieszyły pierwsze nazwiska, dygnitarstwa i talenty Francji. Z wyjątkiem redaktora Brissota i matematyka Condorceta (17), między nowymi posłami nie było nikogo, kogo by znał cały kraj z jakiejś głośniejszej działalności obywatelskiej, naukowej lub publicystycznej, z jakiegoś wysokiego urzędu w Paryżu albo na prowincji. Sami ludzie nowi, nikomu nieznani, same znaki zapytania, białe, niczym dotąd niezapisane karty.

I nie było między nimi owych wykwintnych przedstawicieli starej kultury z rzeźbionymi profilami, ruszających się z estetyką starannego wychowania szeregu pokoleń, owych dystyngowanych prałatów i szlachciców francuskich, którzy stworzyli sztukę obcowania towarzyskiego – świetny salon, chlubę Francji ostatnich Ludwików, wzór dla całej Europy. Tu i owdzie tylko od głów pospolitych odcinała się jakaś głowa rasowa. Dziewięć dziesiątych posłów źle skrojonymi sukniami, rubasznością ruchów, z gruba ociosanymi kształtami, gminnymi rysami twarzy, przypominało krawców i towarzystwo małych miasteczek prowincjonalnych.

Widać było, że wielu z tych wybrańców narodu po raz pierwszy znalazło się w stolicy, że nigdzie nie uczyło się dobrych form towarzyskich, że wyszli niedawno z ludu i w pierwszym pokoleniu noszą surdut mieszczański zamiast kapoty chłopskiej.

Zastanowiło to przekupki i ulicznice spod komendy Théroigne z Méricourt. One, zwłaszcza drugie, z osobistych stosunków bardzo dobrze znały mężczyzn ze świata eleganckiego, były wybredne w gustach.

– Sami golcy z małych dziur prowincji – po swojemu, swoją miarą otaksowała Zgromadzenie Prawodawcze jedna z wesołych dam. – Nie będziemy z nich miały pociechy.

– Ale dobrzy, gorący patrioci – odezwała się Théroigne, zgromiwszy „arystokratkę” surowym wzrokiem niezadowolonego generała.

Nowi posłowie byli w istocie w trzech czwartych „dobrymi patriotami” w rozumieniu stronnictwa skrajnego. Wydobyła ich z ciemności podrzędnych stanowisk społecznych i towarzyskich i wyrzuciła na wierzch bezwzględna, gwałtami, pożarem, piką, rusznicą, widłami posługująca się agitacja jakobinów, poparta przez umiejętnie podsycaną nienawiść ludu do księży, szlachty i starszego mieszczaństwa. Czterystu adwokatów drugo-, trzeciorzędnych, dwudziestu proboszczów, wikariuszy i mnichów „zaprzysiężonych” (18), znanych w swoich okręgach z przekonań skrajnych, około dwudziestu literatów i dziennikarzy średniej miary, dwudziestu nowych urzędników, wybranych spomiędzy patriotów, kupców, drobnych właścicieli, małych fabrykantów i chłopów, posłała Francja do Zgromadzenia Prawodawczego.

Jakobini zwyciężyli.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Salle du Manège – była siedziba królewskiego maneżu (ujeżdżalni koni) stała się miejscem większości obrad rewolucjonistów podczas rewolucji francuskiej w latach 1789–1798.

(2) Tuilerie – dzielnica znajdująca się w sercu Paryża, między Luwrem, placem Zgody i Sekwaną; do czasów Komuny Paryskiej stał tam zniszczony w maju 1871 roku ogromny pałac renesansowo-barokowy, paryska rezydencja Walezjuszy i Burbonów, a potem władców napoleońskich.

(3) Saule – postać autentyczna.

(4) Dawniej: tekst pisany; pismo, zwłaszcza list.

(5) Sou – jedna dwudziesta liwra.

(6) Feuillanci – klub polityczny czasów rewolucji francuskiej utworzony 16 lipca 1791 roku w wyniku secesji z klubu jakobinów, którego polityka ulegała stopniowej radykalizacji; opowiadał się za monarchią konstytucyjną i rolą króla jako najwyższej władzy wykonawczej; propagował laicyzm i prowadził umiarkowaną działalność antyklerykalną; jego główną linią programową była demokratyzacja życia publicznego, wierność konstytucji i zakończenie dzieła rewolucji.

(7) François Chabot (1756–1794) – polityk francuski czasów rewolucji, skrajny jakobin, później kordelier, malwersant finansowy; urodził się w rodzinie kucharza; wstąpił do zakonu kapucynów; podpisał konstytucję cywilną kleru; inspirował szereg wystąpień antyreligijnych; prowadził hulaszczy tryb życia i miał rozliczne romanse; zgilotynowany.

(8) Damskim stroju do konnej jazdy – długiej sukni o obcisłym stanie i szerokiej, fałdzistej spódnicy.

(9) Anne-Joseph Théroigne de Méricourt (1762–1817) – znacząca postać rewolucji francuskiej; urodziła się w Marcourt jako córka farmera Pierre’a Terwagne; kurtyzana, piosenkarka, organizatorka salonu politycznego; zmarła w stanie obłąkania.

(10) Jacques Pierre Brissot (1754–1793) – francuski polityk, prawnik i filozof, czołowa postać ruchu żyrondystów, autor antyklerykalnego utworu Sąd nad Rzymem czyli unicestwienie władzy prawodawczej papieża; zgilotynowany.

(11) Dawniej: podrzędnej restauracji.

(12) (Fr.) kraść.

(13) „Patriota Francuski” – gazeta rewolucyjna stworzona przez Jacquesa Pierre’a Brissota, wydawana od 28 lipca 1789 roku do 2 czerwca 1793 roku; tuba powojennej propagandy.

(14) Dawniej: powóz; dorożka.

(15) Dawniej: lekkie, luksusowe pojazdy konne.

(16) Konstytuanta – nazwa Zgromadzenia Narodowego we Francji, w które przekształciło się zebranie stanu trzeciego Stanów Generalnych; zniosło ono podział społeczeństwa na stany i przyznało prawa polityczne obywatelom płacącym wysokie podatki (cenzus majątkowy).

(17) Jean Antoine Nicolas Caritat markiz de Condorcet (1743–1794) – francuski filozof-racjonalista, matematyk, ekonomista i polityk; jako jeden z pierwszych głosił liberalizm w ekonomii, powszechną i bezpłatną edukację, konstytucjonalizm i równouprawnienie kobiet i ludzi wszystkich ras; zmarł w więzieniu, być może zażywając truciznę.

(18) W rewolucyjnej Francji konstytucja cywilna kleru nałożyła na duchownych obowiązek złożenia przysięgi wierności wobec państwa; sprzeciw części duchownych wobec takiego postanowienia rządu doprowadził do powstania we Francji nielegalnego Kościoła niekonstytucyjnego (którego funkcjonowanie było natomiast uznawane przez papieża) oraz akceptowanego przez władze Kościoła konstytucyjnego.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Jakobini.