Jakobini. Rozdział drugi

Od strony miasta szedł aleją platanową jakiś młody człowiek, ubrany w czarne suknie (1), powiewający z daleka kapeluszem.

– Armand! – szepnęła panna Legrand i jej oczy rozbłysły radością.

– Pan Legrand wysłał mnie naprzeciw pani – odezwał się młody człowiek, zrównawszy się z kabrioletem – bo uroczystość już się zaczęła.

– Jaka szkoda, że się spóźniłam; tak się cieszyłam na tę uroczystość – mówiła panna Legrand, wysiadając z kabrioletu.

– Nic pani na tym nie straciła – pocieszał ją młody człowiek. – Wysłuchanie dziesięciu długich, nudnych mów, bo każdy z ojców miasta chce się naturalnie popisać talentem oratorskim, którego nie posiada, nie należy do rozkoszy w tak skwarnym dniu, jak dzisiejszy. Zdążymy na sam koniec, na ostatnią mówkę i na poświęcenie drzewa.

– A będą potem tańce? – skwapliwie zapytała panna Legrand. – Tak dawno nie tańczyłam.

– Zdaje się, że młodzież perpignańska urządza wieczorem jakąś skakaninę. Pani lubi taniec?

– O, bardzo. A pan?

– Nie tańce mi dziś w głowie, panno Ireno. Jest we Francji tyle do zrobienia, zanim będziemy mogli wypocząć po pracy herkulesowej, iż nie wolno nam myśleć o zabawie.

Szli obok siebie, oboje dorodni, zdrowi, dzieci jeszcze niezużytej rasy (2). I on nie miał rzeźbionego profilu, harmonijnych ruchów i wykwintnych kształtów starej kultury, i jego kości były trochę za grube, ręce i nogi trochę za duże, tak samo jak u panny Legrand, ale tak samo jak od niej i od niego biły blaski świeżości. Słusznego wzrostu, brunet, muskularny, posuwał się nieco ociężale, bez elastyczności, bez wdzięku elegantów salonowych. Nie nosił upudrowanej peruki. Jego przystrzyżone włosy były ufryzowane podług modelu głów rzymskich z czasów rzeczpospolitej (3). Nie miał na sobie błyskotek, ani szpilki brylantowej w białym batystowym krawacie, ani zegarka zwieszającego się z kieszeni kamizelki, ani srebrnych spinek u trzewików, ale jego skromny, czarny strój odznaczał się czystością i smakiem. Widać było, że ubiera się u dobrego krawca i dba o przyzwoity wygląd zewnętrzny.

– Dlaczego pan zawsze taki poważny, panie Armandzie? – mówiła panna Legrand.

– Powaga chwili przydała mi lat.

– Wie pan, że ja się pana trochę boję.

– Dlaczego, panno Ireno?

– Jest pan zawsze taki poważny, mówi pan zawsze tak mądrze, iż czuję się obok pana okropnie naiwną i głupią, i nie śmiem panu spojrzeć w oczy.

Dobry uśmiech okwiecił jego usta. Obrzuciwszy pannę Legrand spojrzeniem dużych, czarnych rozmarzonych oczu, rzekł:

– Niech pani zostanie zawsze tak słodką, miłą, czystą, jak te kwiatki polne, pośród których się pani wychowała, niech sobie pani nie łamie główki nad teoriami filozoficznymi i nie plami białych skrzydeł, białej duszy brudem walki o byt i krwią walki o wolność. Dobrze pani z tą nieopatrznością (4) i z tym wesołym śmiechem.

– Podoba się mądremu panu politykowi głupiutka, puściutka Irena Legrand? – mówiła panna głosem miękkim, przymilnym, spojrzawszy na niego z kokieterią spod zmrużonych powiek.

– Ani trochę nie lubię panny Ireny Legrand, nie mogę znieść jej widoku.

Oboje roześmieli się tak serdecznie, iż psotny amorek, który łopotał nad nimi złotymi skrzydełkami, klasnął w różowe rączęta z radości: „Mam ich, moje strzały były celne, nie jestem już potrzebny, mogę pofrunąć do innej pary”…

Z kozła kabrioletu, nie spuszczając z nich oka, Jakub Bonjon śledził pannę Irenę i pana Armanda Grandjean wzrokiem żbika czatującego na ofiarę.

„Aha – pomyślał – więc to dlatego ta sroka odsyła mnie do grubej, gnojem śmierdzącej Joanny? Teraz wiem, gdzie raki zimują. Teraz on mocniejszy ode mnie, bo go bracia jakobini kochają, ale nie wiadomo, co jutro będzie. Hrabia de Bar był jeszcze mocniejszy od niego, a wykurzyliśmy go z podpalonego zamku jak lisa z jamy i pogruchotaliśmy mu kosteczki. Ça ira…”

Byli już w mieście.

Ogród miejski robił z góry wrażenie ruchliwego, ciągle falującego kobierca, zszytego z samych białych, czerwonych i niebieskich wstążeczek. Tysiące głów starych, młodych, męskich, kobiecych, dziecinnych, upstrzonych trójkolorową kokardą, trójbarwnymi bukietami, utworzyły tak zwartą tamę, iż nie było sposobu przedostać się przez nią do wysokiej, kobiercami i girlandami strojnej mównicy, ani do otaczających ją trybun, w których zajęła miejsce arystokracja miasta. Pan Armand Grandjean nie próbował nawet wyorać łokciami w zbitej masie ciał ludzkich wygodnej bruzdy dla panny Legrand, wiedział bowiem, że mógłby spotkać się z jakąś jakobińską pięścią, która by mu poglądowo przypomniała równość i wolność wszystkich obywateli francuskich.

Na mównicy stał właśnie mer perpignański, wysoki, barczysty pan w czerwonym surducie, w białej kamizelce, w pudrowanej peruce z harcapem (5) z tyłu. Widać go było z daleka i słychać było jego potężny głos.

– Panowie, obywatele! – mówił, raczej krzyczał. – O czym dwa lata temu nie śmieliśmy marzyć, stało się rzeczywistością. Filozofia odniosła walne zwycięstwo nad przesądem, jasne blaski światła naszego oświeconego stulecia rozproszyły mroki przeszłości. Despotyzm korony (6) runął w proch, prawo zajęło miejsce swawoli, naród zmienił się z poddanego w wolnego obywatela. Możemy być dumni z tego, że los pozwolił nam być Francuzami drugiej połowy osiemnastego stulecia, albowiem dokonaliśmy wielkiego dzieła. Niech żyje naród, niech żyje konstytucja, niech żyje król!

Rzekłszy to, podniósł wysoko do góry drzewko platanowe, obsypane trójkolorowymi wstęgami.

– Niech żyje naród! – odpowiedziała mu burza okrzyków. – Niech żyje konstytucja! Niech żyje wolność!

Klaskały tysiące rąk, powiewały kapelusze, chustki, grała kapela gwardii narodowej, obywatele obejmowali się, całowali.

Ale nie wszystkich nowych wolnych obywateli nowej, wolnej Francji owiał, ogarnął płomień zapału. Byli w tłumie tacy, którzy słuchali przemówienia mera z ironicznym uśmiechem i pogardliwym wzrokiem spoglądali na drzewo wolności. Mieli na głowach czerwone czapki frygijskie, a pod nimi czarne, nieporządnie utrzymane peruki.

Tuż obok panny Legrand stał jakiś brudny, obdarty drab z bezczelną gębą zbója.

– Niech żyje wolność, ale dla kogo? – mruczał. – Dla nich, dla bogaczy, którym było i bez tej wolności dobrze na świecie. Ubogiemu nawet wolność jest krzywa.

A kiedy panna Legrand odsunęła się od niego, nie mogąc znieść zapachu gryzącego, cuchnącego dymu, który wydobywał się z jego krótkiej, glinianej fajeczki, rzekł łypnąwszy na nią złem okiem rozgniewanego kundla:

– Śmierdzi arystokratce lichy tytoń prawdziwego patrioty? Piesek pokojowy. Widzisz ją… Dajcie, podłe arystokraty, na lepszy. Tfu!

Splunął przez zęby. Gdyby panna Legrand szybko nie odskoczyła, zbrukałby jej białą suknię.

Przerażona, ze łzami w oczach, przytuliła się dziewczyna do ramienia pana Grandjean, mówiąc:

– Czego ten człowiek chce ode mnie?

– Niech pani nie ma żalu do brutalności ludzi tego rodzaju. Nędza uczy ich nienawiści do wszystkich posiadających, a powodzenie rewolucji rozpętało ich spętane przez ancien régime (7) ambicje. Ale chodźmy już, uroczystość skończona, poczekamy na ojca przed bramą.

Z ogrodu wylewała się na ulicę fala ludzka popstrzona od góry do dołu trójkolorowymi wstęgami.

Dosyć długo czekała panna Legrand, zanim jej ojciec zdołał się przecisnąć przez stłoczony tłum.

– Spóźniłaś się jak zwykle – mówił pan Legrand, wyglądający jeszcze młodo, mimo pięćdziesięciu lat. Powinienem się właściwie na ciebie gniewać, ale że sam okropnie znudziłem się długimi mowami, których było aż piętnaście, a wszystkie na ten sam temat, przeto innym razem pogniewam się za coś innego. Dziękuję panu, panie adwokacie – podał rękę panu Grandjean – za uprzejmość dla mojej córki. Mamy dziś w Klubie Przyjaciół Ojczyzny małe zebranie przedwyborcze, właściwie przygotowawcze. Chcemy się naradzić, kogo wybrać. Może zechce pan być naszym gościem, proszę, bardzo proszę. Rada doskonałego znawcy stosunków paryskich może być nam bardzo użyteczną. Czy mogę pana prosić?

– Służę z przyjemnością – odpowiedział adwokat Grandjean.

– Jeżeli pan pozwoli, to odprowadzimy razem Irenkę do pani de Gruissan, gdzie jej drgające do tańca nóżki na nas poczekają. Wieczorem będzie w naszym klubie mały balik.

– Jaki papa dobry! – zawołała panna Irena, zapomniawszy o drzewie wolności i o szpetnym tytoniu prawdziwego patrioty. – Poważnego pana adwokata z Paryża zamawiam sobie do pierwszego gawota (8).

Dygnęła przed panem Grandjeanem, uniósłszy lekko spódnicy.

– Jeżeli musi być koniecznie – rzekł poważny pan adwokat z Paryża.

– Ależ koniecznie, koniecznie, nie uwolnię pana od pierwszego gawota.

Pan Grandjean pochylił głowę na znak poddania.

Kiedy pan Legrand odprowadzał córkę do pani de Gruissan, w Klubie Przyjaciół Ojczyzny zbierali się ojcowie miasta Perpignan. Tym razem stawili się wszyscy członkowie: mer z oficerami municypalnymi, starsi urzędnicy, wyżsi oficerowie gwardii narodowej, fabrykanci, zamożniejsi kupcy, zaprzysiężeni księża i szlachta wiejska, która schroniła się przed swawolą jakobinów i napadami bandytów pod opiekuńcze skrzydła władzy, silniejszej w mieście niż na wsi.

Zebrali się, aby porozumieć się, kogo wysłać do Paryża, do Zgromadzenia Prawodawczego (9), zwołanego na październik 1791 roku. Czas naglił, trzeba było natychmiast zabrać się do wyborów.

W dużej sali, udekorowanej trójkolorowymi chorągiewkami, „przyjaciele ojczyzny” zajęli miejsca dokoła długiego stołu, chłodząc się lemoniadą i winem zmieszanym z wodą. Usługiwali im lokaje w zwykłych surdutach mieszczańskich, bez liberii, którą zniosła konstytucja jako strój uwłaczający godności wolnego obywatela.

Kiedy wszyscy „przyjaciele ojczyzny” zeszli się, pan de Gruissan, prezes klubu, były oficer dragonów Jego Królewskiej Mości, przemówił w te słowa:

– Panowie! Stanęliśmy szczęśliwie u mety rewolucji. Konstytucja wcieliła nasze najśmielsze marzenia. Taką konstytucją, przesiąkniętą na wskroś filozofią jak nasza, nie może poszczycić się nawet pyszna Anglia, której zdaje się, że ona jedna posiada rozum polityczny. Przemądry Pitt (10) niewątpliwie pęka z zazdrości, spoglądając na nasze wiekopomne dzieło. Ale teraz, kiedy osiągnęliśmy daleko więcej, aniżeli najśmielsi spomiędzy nas marzyli dwa lata temu, kiedy korona padła pokonana do stóp narodu, kiedy rewolucja oczyściła Francję z próżniaczych dworaków, którzy sromotnie uciekli za granicę i z wszystkich wsteczników wrogich światłu filozofii, należy pomyśleć o uspokojeniu kraju, przywróceniu porządku i poszanowaniu władzy. Jak każda rewolucja i nasza wyrzuciła na wierzch, na powierzchnię wszystkie śmiecie, wszystkie szumowiny, podnieciła, rozzuchwaliła wszystkie niskie ambicje i namiętności. Chciwość, drapieżność, kradzież, zabójstwo, wszelaki grzech i wszelaka zbrodnia, ustroiwszy się w purpurowy płaszcz wolności, gospodarują we Francji w jasny dzień, w pełnym słońcu, jak gdyby bezprawie stało się prawem. Ta anarchia powinna się teraz skończyć. Przeto powinniśmy do Zgromadzenia Prawodawczego wysłać mężów wytrawnych, mężów porządku, którzy oparci na przyjętej przez naród i króla konstytucji, umieliby przywrócić władzy wykonawczej powagę i nałożyć kaganiec na rozzuchwaloną bezkarnością swawolę niskich ambicji i grzesznych namiętności. Wybór będzie trudny, bowiem Zgromadzenie Narodowe (11) usunęło od dalszej pracy prawodawczej byłych członków Stanów Generalnych (12), już doświadczonych w robocie politycznej, ze szkodą dla rzeczy publicznej zabroniło wybrać ich po raz wtóry i dlatego z wielką uwagą musimy rozpatrzeć się w mieście i powiecie, byśmy znaleźli rozumnych przedstawicieli.

Z żywością południowego temperamentu „przyjaciele ojczyzny” oklaskiwali mowę swojego prezesa. Szczerze oklaskiwali pana de Gruissan, nie skąpili mu pochlebnych słów, bo mową i myślami był wyrazem ich własnych życzeń.

Wszyscy oni należeli do „filozofów”, wszyscy w roku 1789 byli żarliwymi zwolennikami rewolucji, zachwycali się każdą wywrotową mową Mirabeau, Sieyèsa (13), Lamethów (14), Duporta (15) i Barnave’a (16), uroczyście obchodzili zdobycie Bastylii, zamach ludu paryskiego na Wersal, bunt gwardii francuskiej, z pogardą odwracali się od umiarkowanych posłów Zgromadzenia Narodowego, nazywając ich „czarnymi”, „zdrajcami ojczyzny”.

Ale dwa lata rewolucji, swawola tłumów wezwanych do pomocy przez pierwszych wywrotowców, nieznających jeszcze z osobistego doświadczenia dzikiej bezwzględności wielkich mas, krwawe rozruchy uliczne, napady na zamki, plebanie, fabryki, na sklepy kupieckie, magazyny zbożowe, bezmyślne grabieże, okrutne zabójstwa, połączone z bydlęcym znęcaniem się nad ofiarami – nauczyły ich rozwagi, zdjęły z ich oczu łuskę doktrynerskich złudzeń. Każdy z nich był właścicielem czegoś, posiadał jakiś zamek, kawałek ziemi, winnicę, fabrykę, dom, sklep kupiecki, chlebodajny urząd. Przez miliony wydziedziczonych i przez anarchię zewsząd zagrożona własność otrzeźwiła ich, wróciła im przytomność, nauczyła ich rozumieć znaczenie porządku i szanować silną, opartą na prawie, władzę wykonawczą. Którzy byli na początku rewolucji żarliwymi wywrotowcami: większa połowa niższego kleru, podupadła szlachta wiejska, wyżsi urzędnicy i całe zamożniejsze, od dwóch, trzech pokoleń cywilizowane mieszczaństwo, cały oświecony trzeci stan (17), po dwóch latach gwałtownych wzruszeń i doświadczeń stali się umiarkowanymi, „moderantami” (18). Którzy każdą wiadomość o nowej klęsce zadanej koronie, władzy legalnej, jednolitej, przez Zgromadzenie Narodowe, przyjmowali okrzykami tryumfu, wierząc w nieomylność przedrewolucyjnych „filozofów”, teraz podnosili do korony życzliwy, przyjazny wzrok – stali się monarchistami, żądając od króla i rządu tylko uszanowania zaprzysiężonej konstytucji.

– Anarchia powinna się skończyć, nowe Zgromadzenie Narodowe powinno przywrócić władzy wykonawczej powagę i nałożyć kaganiec na rozzuchwaloną bezkarnością swawolę niskich ambicji i grzesznych namiętności – wtórowali „przyjaciele ojczyzny” swojemu prezesowi.

Gdyby uważali za potrzebne zwracać uwagę na służbę, dostrzegliby nienawistne spojrzenia i szydercze uśmiechy. Jeden z lokajów nawet pogroził panu de Gruissan pięścią za jego plecami.

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) Dawniej: ubiór, ubranie.

(2) Dawniej: klasy; grupy; ludzi określonego pochodzenia.

(3) Tu: republiki.

(4) Dawniej: brakiem ostrożności, rozwagi; lekkomyślnością.

(5) (Z niem.) warkoczem lub węzłem peruki albo fryzury noszonej przez mężczyzn w XVIII wieku.

(6) Tu: władzy królewskiej.

(7) (Fr.) stary porządek, który został radykalnie zmieniony; ustrój przedrewolucyjnej Francji rządzonej przez Burbonów.

(8) Tu: starofrancuskiego tańca salonowego tańczonego w niezbyt szybkim tempie.

(9) Zgromadzenie Prawodawcze, zwane Legislatywą – francuska władza ustawodawcza w okresie rewolucji francuskiej; działało od 1 października 1791 roku do 20 września 1792 roku; powołane na podstawie konstytucji z 3 września 1791 roku; rozwiązane by ustąpić miejsca Konwentowi Narodowemu; składało się z 745 deputowanych – feuillanci zdobyli 264 miejsc, centrum (Bagno) 345 miejsc, a Góra (jakobini, kordelierzy, żyrondyści) 136 miejsc.

(10) William Pitt młodszy (1759–1806) – finansista i premier Królestwa Wielkiej Brytanii; w wieku dwudziestu czterech lat został najmłodszym w historii premierem brytyjskim; kierował wojnami z Francją rewolucyjną, a potem napoleońską.

(11) Zgromadzenie Narodowe powstało w 1789 z przekształcenia się Stanów Generalnych (zwołanych przez króla Ludwika XVI dla zaradzenia kryzysowej sytuacji państwa), potem przekształciło się w Konstytuantę (z zadaniem opracowania nowej konstytucji ustrojowej).

(12) Stany Generalne – zgromadzenie reprezentujące przedstawicieli trzech stanów Francji: szlachty, duchowieństwa i stanu trzeciego, czyli reszty społeczeństwa (de facto bogatego mieszczaństwa), zwoływane jako doradczy organ króla, zwłaszcza w sprawach ustalania podatków.

(13) Emmanuel-Joseph Sieyès (1748–1836) – francuski duchowny katolicki, opat, jeden z głównych inicjatorów rewolucji francuskiej i Konsulatu. Jego pamflet Czym jest stan trzeci? (1789) stał się manifestem rewolucji, przyczynił się on do przekształcenia Stanów Generalnych w Zgromadzenie Narodowe w czerwcu 1789 roku.

(14) Alexandre-Théodore-Victor, hrabia de Lameth (1760–1829); Charles Malo François de Lameth (1757–1832); Théodore de Lameth (1756–1854) – francuscy żołnierze i politycy.

(15) Adrien-Jean-François Duport (1759–1798) – francuski polityk i wpływowy prawnik; fizjokrata, przeciwnik absolutyzmu, zwolennik mesmeryzmu, mason.

(16) Antoine Pierre Joseph Marie Barnave (1761–1793) – protestant, francuski polityk, jeden z najbardziej wpływowych mówców rewolucji; w roku 1789 reprezentant mieszczaństwa w Stanach Generalnych; zgilotynowany.

(17) Ludność nienależącą do duchowieństwa i szlachty.

(18) Dawniej: członkami stronnictw o programie umiarkowanym.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Jakobini.