Jakobini. Rozdział czwarty

Był już jasny dzień, kiedy Jakub Bonjon wrócił do domu.

Wrócił pieszo, blady, z podbitymi oczami, z jednym naderwanym uchem. Wszedłszy do stajni, zaczął zbierać z łóżka swoje ubogie manatki, starą, połataną kapotę, dziurawe trzewiki, dwie koszule, dwie pary pończoch i kapciuch do tytoniu. Gdy z tych gałganów i drobiazgów układał węzełek, na progu ukazała się gruba Joanna, oprzątarka.

– Dzień dobry, Jakubie – powitała go. Odpowiedział jej jakimś niewyraźnym mruczeniem. – Kto to Jakuba tak urządził?

– Eh, to nic, to tak po przyjaźni. Napilim się trochę z Wawrzyńcem, Joanna wie, z tym stróżem od kupca, posprzeczalim się o wolność, bo ten sacré Wawrzyniec to fichu (1) arystokrata, broni czarnych, powiada, że to dobrzy, grzeczni ludzie, od słowa do słowa i, jak to Joanna wie, on mnie butelką w łeb, ja jego pięścią w pysk, on mnie pięścią w ślepie, ja jego butelką w zęby, on mnie za słuchy, ja jego za kudły. Ale to nic, pogodzilim się, wypilim na zgodę jeszcze kilka miarek i dobra. Okropniem śpiący, ale nie ma rady, trzeba ruszać w świat.

– W świat? Dokąd to? Na co?

– Czy to Joanna nie wie, co się wczoraj stało w mieście? Patrioci rozpędzili klub arystokratów, pomacawszy krzynkę zdrajców po żebrach.

– I Jakub tam był?

– Rozumie się, że byłem. Jakub Bonjon musi być wszędzie, gdzie patrioci pracują dla wolności narodu. Własnymi rękami zrzuciłem Legranda ze schodów. Leciał z góry na łeb, że mu ino pięty było widać.

– Pana Legranda, naszego pana? W imię Ojca i Syna… Chyba Jakub zwariował?

– Że się też Joanna nie może raz nauczyć, jako teraz nie ma nijakich panów. Wszyscyśmy równi obywatele. Co miałem zwariować? Po co ten pasibrzuch spiskuje przeciwko narodowi, swojemu suwerenowi? Szlachcic on to albo ksiądz, żeby miał być arystokratą? Z chłopów pochodzi, obowiązkiem jego iść z narodem.

– Co się to dzieje, co się to dzieje – dziwowała się oprzątarka. – I gdzie to Jakub myśli ruszyć?

– Do Paryża, Joanno, do Paryża.

– Do Paryża? – Joanna przeżegnała się. – Czy to Jakubowi nie strach iść do tak wielkiego miasta, gdzie sam król mieszka? Czy się Jakub nie boi zginąć w tym lesie domów? Ojej! Aż mi w oczach mroczno, gdy pomyślę, ile tam musi być domów, pałaców, kościołów.

– Czego się mam bać? Język w gębie mam, mówić umiem, dopytam się wszędzie o drogę.

– A co Jakub będzie robił w Paryżu?

– Zaniosę patriotom paryskim zdrowe pięści i płuca byka.

– A czy za to co płacą?

– Złotem tam płacą, szczerym złotem za zdrowe pięści i płuca byka; dobre pięści i dobre płuca prowadzą teraz bardzo wysoko. Dopiero Joanna wytrzeszczy ślepska niby na święty obrazek, gdy Jakub Bonjon wróci do Perpignan merem albo jeszcze czymś większym.

– Co też to Jakub wygaduje…

– Szczerą prawdę mówię. Zobaczy Joanna, co Paryż zrobi z Jakuba Bonjona… Sam obywatel Legrand będzie mu się w pas kłaniał. No, a teraz w drogę. Niech Joanna powie we dworze, że kłaniam się wszystkim na pożegnanie plecami. I tej zarozumiałej sroce, tej Irence, też tak samo. Nie zapomnę jej, że mnie zelżyła. Trochę mi tylko żal koników. Juchy (2) arystokraty, żrą cały dzień, świecą się z dobrego bytu niby lustro, wierzgają, gdy ich woźnica batem połaskocze, honorne szlachcice, widzisz je, ale zawsze się to wychowało przy mnie, jadło, kiedy było małe, z mojej ręki, to się i człowiek przywiązał.

Jakub Bonjon podszedł do koni, klepał je po szyi, po bokach, po zadzie, mówiąc:

– Jak mi tylko moje pięści i płuca nasypią do kieszeni dużo pieniędzy, wykupię was z niewoli arystokraty. Będzie wam przyjemniej wozić prawdziwego patriotę, aniżeli zdrajcę narodu. A teraz bywajcie mi zdrowe.

Już chciał wychodzić, zarzuciwszy na plecy węzełek zatknięty na kiju, kiedy do stajni wszedł pan Legrand. I on był blady, miał podbite oczy, głowę obwiązaną bandażem.

– Łajdaku, zbrodniarzu, czy ci ta jakobińska mądrość rozum odjęła? – zawołał pan Legrand.

Jakub, ujrzawszy pana, stropił się w pierwszej chwili, spuścił głowę.

– Pod płotem cię znalazłem, przygarnąłem, przytuliłem sierotę, wychowałem cię, wykarmiłem – mówił pan Legrand, cały siny z gniewu – a ty podniosłeś na mnie rękę, znieważyłeś mnie, pobiłeś, łotrze, zbóju! Wypędzam cię, niewdzięczna żmijo!

– Sam sobie idę, obywatelu Legrand – odpowiedział Bonjon. – Idę tam, gdzie takim patriotom jak ja pierwszy lepszy wzbogacony kupczyk nie wymyśla od łotrów i zbójów.

– Będziesz mi się jeszcze hardo stawiał, ty, ty… – Pan Legrand podniósł laskę.

– Laski nie podnosić, bo każdy kij ma dwa końce, a przekonaliście się wczoraj, że moje pięści są mocniejsze od waszych. Obywatel Bonjon nie jest gorszym obywatelem od obywatela Legranda i mógłby połamać laskę na jego grzbiecie.

Pan Legrand spojrzał na zuchwałego sługę. W jego oczach dostrzegł zielone błyski rozgniewanego dzika. Bić się z takim bydlęciem, ponieść może klęskę? Wprawdzie i on był mężczyzną silnym, ale kultura dwóch pokoleń złagodziła w nim już zapalczywość dziecka natury rwącego się natychmiast, bez zastanowienia, do bicia.

Odstąpiwszy od drzwi stajni, rzekł głosem drgającym z oburzenia:

– Rządca wypłaci ci pensję do końca roku. Zabierz pieniądze i niech cię oczy moje więcej nie widzą.

– I ja życzę wam, żeby mnie oczy wasze więcej nie oglądały, bo gdybym was kiedy gdzie spotkał, przypomniałbym sobie niewątpliwie dzisiejsze obelgi, a wówczas…

Pogroziwszy pięścią na pożegnanie panu Legrandowi, Jakub Bonjon opuścił stajnię.

A pan Legrand ujął głowę w obie dłonie i skarżył się z cicha:

– O, wolności, wolności… Któż mógł się spodziewać takiego plonu z naszego posiewu? Chcieliśmy jak najlepiej, pracowaliśmy uczciwie dla dobra całego narodu, a za to teraz wyzwoleni niewolnicy nazywają nas zdrajcami i grożą nam latarnią…

Szedł wolno, ociężale przez podwórze, on, zawsze sprężysty, energiczny. Załamywał się pod ciężarem straszliwego rozczarowania. Zdawało mu się, wierzył, że rewolucja już skończona, że będzie mógł wrócić do spokojnej pracy, a oto… Nadciągała nowa burza, groźniejsza od pierwszej. Czyżby Grandjean widział lepiej, dalej od niego i od wszystkich umiarkowanych patriotów? O, ten Grandjean! Zawiódł się na nim; adwokat przemawiał językiem jakobinów. Trzeba ostrzec Irenę.

– Czy panienka już się obudziła? – zapytał matki Genowefy.

– Pije już czekoladę, panie patronie.

Udał się do pokoju córki.

– Moje dziecko, tego Grandjeana musisz sobie wybić z główki, musisz go wykreślić z życzliwej pamięci towarzyszki lat dziecinnych. To szkodliwy fanatyk, to jakobin, wróg twojego ojca i jego przyjaciół. Nigdy nie pozwolę na jego małżeństwo z tobą.

Rzekłszy to, oddalił się, nie czekając na odpowiedź córki.

Dziewczyna nie dokończyła śniadania. Oparłszy głowę na dłoni, utkwiła tępy wzrok w niedopitej filiżance.

Armand Grandjean jakobinem? Czy to być może? Widziała przecież wczoraj na ulicach perpiniańskich jakobinów. Byli brudni, obdarci, pijani, ryczeli jakieś straszne pieśni, grozili oknom zamożniejszych domów pięściami, kijami, pluli na bogatszych mieszczan, napotkanych po drodze. Niedobrzy ludzie, ci jakobini. Klub Przyjaciół Ojczyzny rozpędzili, gospodarowali w hotelu jak horda Hunów, całe miasto przerazili. Z ich powodu nie tańczyła wczoraj, nie było balu. A tak się na ten bal cieszyła. Niedobrzy, ordynarni ludzie…

Panna Legrand dużo słyszała w ostatnich czasach o jakobinach i z tego, co o nich słyszała od ojca, od znajomych i co widziała wczoraj w Perpignan, wytworzyła sobie jej główka niezajmująca się filozofią i polityką, własny typ jakobina. W jej pojęciu każdy jakobin musiał należeć do szumowin przedmiejskich, musiał być brudny, obdarty, zawsze pijany i zły.

Czy to możliwe, by Armand Grandjean należał do hałaśliwej bandy awanturników ulicznych i szynkownianych, on, zawsze tak dobrze wychowany, uprzejmy, starannie ubrany i poważny? Nie pochodził wprawdzie z domu bogatego, był synem małego urzędnika z Perpignan, kształcił się w bursie paryskiego liceum Ludwika Wielkiego (3) jako stypendysta; jako początkujący adwokat nie opływał w dostatki, ale wychowaniem należał do lepszego towarzystwa. Nigdy z jego wymownych ust nie sączyła się żółta trucizna zazdrości, nigdy jego ładne oczy marzyciela nie spoglądały zezem na cudze dostatki.

Ojciec myli się, ktoś prawdopodobnie obmówił Armanda, którego dobre serce i szlachetną duszę zna ona od najmłodszych lat. Bawili się będąc dziećmi, wzrastali razem.

Ale ojciec nie cofa nigdy tego, co raz postanowił. Nie miałażby więcej widzieć towarzysza zabaw dziecinnych?

Łzy sperliły się na rzęsach dziewczyny i wolno spłynęły po jej pobladłych licach.

Wziąwszy słomkowy kapelusz, wyszła z domu.

Wolno szła piaszczystą drogą ku wzgórzu, na którym czerwienił się starodawny zamek, niegdyś hrabiów de Roussillon, słynny z nieszczęśliwego romansu trubadura Wilhelma de Cabestaingha z hrabiną Margaridą (4), a obecnie własność pana de Gruissan, prezesa perpiniańskich „przyjaciół ojczyzny”, naczelnika gwardii narodowej.

Słońce, które wysunęło się już wysoko na sklepienie niebieskie, zmieniło powietrze w drżącą falę żarów utrudniających oddech; w miarę jednak, jak panna Legrand zbliżała się do szczytu wzgórza zamkowego, upał stawał się znośniejszym, wachlował go bowiem łagodnie chłodny wietrzyk, który nie ustawał ani na chwilę.

U stóp wzgórza rozłożyła się dolina ciągnąca się kilka mil. Stroiły ją kupki smutnych cyprysów i rozłożystych platanów, pokrywały ją lasy, przerzynały białe, piaszczyste drogi.

Wzrok panny Legrand biegł stąd aż do Perpignan, którego czerwone wieże krwawiły się na tle bujnej zieleni. Korbiery na północy, Pireneje na zachodzie, owiane przejrzystą, błękitnawą mgłą, jakby lekkim dymem, zamykały krajobraz z dwóch stron.

A ponad tym bogactwem barw, linii i fantastycznych konturów, mieniło się, lśniło w blaskach słońca pogodne niebo. Najlżejszy obłoczek nie kalał jego przeczystych lazurów.

Tysiąc razy podziwiała panna Legrand ten wspaniały krajobraz i za każdym razem piła jego piękno zachwyconymi oczami. Ale dziś zblakły, spłowiały dla niej wszystkie barwy; lasy, doliny, góry, czerwone wieże zamków i błyszczące szczyty kościołów zlały się w szarą mgłę, przesłaniając jej niezwykłą urodę prowansalskiej ziemi. Nie widziała nic prócz swojego smutku.

Ostrym, bolesnym świdrem wwiercała się w jej mózg groźba ojca: „Nigdy nie pozwolę na jego małżeństwo z tobą”.

Nie byli dotąd formalnie zaręczeni, jednak przez tyle lat żartami nazywano ich w domu mężem i żoną, iż przywykli uważać się za małżeństwo w przyszłości. Nigdy dotąd nie mówili ze sobą o miłości, jednak ich serca biły tak żywo, gdy witali się po dłuższej rozłące, ich spojrzenia były tak promienne, iż ich serdeczne uczucia bardzo dobrze obywały się bez potwierdzenia cichych szeptów i namiętnych przysiąg.

A teraz, kiedy zbliżała się chwila ślubów, które miały połączyć ich na zawsze, kiedy Armand, zdobywszy sobie talentem krasomówczym zaszczytne stanowisko w palestrze paryskiej, mógł śmiało wyciągnąć rękę po bogatą dziedziczkę, mieli się rozejść, być sobie wrogami?

Czarne cienie pierwszego wielkiego smutku osnuły duszę Ireny. Siedząc z twarzą ukrytą w dłoniach, pogrążona w bólu, nie zauważyła, że Grandjean zbliżał się do niej. Dopiero, kiedy był tuż obok niej, podniosła głowę.

– Nie wiem, co się stało pani ojcu – rzekł. – Przybyłem do Castello Rossello, aby pożegnać się z państwem, bo wracam jutro do Paryża, a pan Legrand kazał mi powiedzieć, że nie ma go w domu, chociaż widziałem go na dziedzińcu.

– Bo dlaczego zapisał się pan do tej dzikiej hordy pijaków i zbójów, dlaczego przeszedł pan do jakobinów? I ja pana więcej znać nie chcę i ja pana już nie lubię, nie, nie lubię, jakobin, jakobin, o…

Słowa te wyrzuciła z siebie Irena z namiętną rozpaczą, z nerwowym gniewem, wybuchnąwszy głośnym płaczem.

Nie broniła się jednak, kiedy Grandjean wziął jej ręce w swoje i słuchała go, mimo łez, mimo łkania, kiedy zaczął mówić:

– O to wam idzie? Myślałem, że to coś gorszego.

– Czy może być jeszcze coś gorszego? Czy to nie dosyć powodu do słusznego gniewu, gdy taki dobrze wychowany i oświecony patriota jak pan łączy się z kanalią przeciw przyzwoitym ludziom? O, panie Armandzie, nigdy się tego po panu nie spodziewałam.

I znów z jej oczu trysnęły obfite łzy, a piersi jej drgały wstrząsane potokiem łkań.

Ale i teraz nie broniła się, kiedy ramię towarzysza lat dziecinnych objęło ją.

– Czy widział mnie ktoś w Klubie Przyjaciół Ojczyzny podczas napadu, lub na ulicy, pośród tej brutalnej hałastry; czy słyszał mnie ktoś śpiewającego Illustre lanterne? (5) – pytał Grandjean.

Irena spojrzała na niego przez łzy.

W istocie… Nie widziała go w tłumie jakobinów perpiniańskich i ojciec nic nie mówił o jego udziale w napadzie na Klub Przyjaciół Ojczyzny.

– To pan nie jest jakobinem? – wyrzekła, ocierając łzy chusteczką koronkową.

– Ja to powinienem mieć żal do pani, panno Ireno. Bo jak mogła pani uwierzyć, iżbym pochwalał dzikość tych nieszczęśliwych? Chowaliśmy się razem, zawsze kochaliśmy razem tylko dobro i piękno.

Błysk radości rozjaśnił smutne oczy dziewczyny.

– To dlaczego papa… – bąknęła.

– Starsi, umiarkowani, gwałtownością rewolucji zrażeni panowie, nazywają każdego młodego polityka jakobinem.

– To pan nie jest jakobinem? Niech pan zaprzeczy, niech pan powie, że nie…

Grandjean podniósł rozmarzone, jakby lekką mgłą przesłonięte oczy do nieba i mówił głosem przyciszonym…

– Jestem dzieckiem ubóstwa, wyszedłem ze znoju, z trudu ubogich przodków, patrzyłem na nędzę uczciwości, na poniewierkę słabości, i serce moje, myśli moje należą do ubogich i słabych. Bogaci, syci i mocni nie potrzebują obrońców. Przed złością złych bronią ich majątek i siła zajmowanego przez nich stanowiska społecznego. Bogatym, sytym i mocnym zdaje się, że wolność polityczna, obywatelska, wydarta przez Zgromadzenie Narodowe koronie, położyła kres wszelkiej nędzy, jaka szarpie pazurami głodu naszą piękną Francję, że osuszyła wszystkie łzy, jakie płyną we wszystkich wioskach i na przedmieściach miast niedostrzeżone przez nikogo, a tymczasem zbudowana przez nich konstytucja dokonała tylko połowy dzieła wskazanego przez filozofię naszej oświeconej epoki. Wykończyć to rozpoczęte dzieło, iść dalej na drodze powszechnego szczęścia, aż do jej ostatecznych krańców, pragną tacy jak ja, a do takich należą wszyscy, którzy odczuli na sobie ból ubóstwa. Zanadto dobre jest pani szlachetne serduszko, bym mógł przypuszczać, iż potępiasz moją miłość dla słabych i wydziedziczonych.

Panna Legrand słuchała jego ładnych słów z dobrym uśmiechem dobrego serca. Te ładne słowa osuszyły jej łzy, utuliły jej łkania, zwiały z jej czoła cienie smutku.

– Któżby potępiał dobroć i litość? – wyrzekła. – Wiedziałam, że Armand Grandjean nie może być jakobinem. Prawda, że pan nie należy do tej wyjącej, ryczącej bandy pijanych obdartusów? Jacy oni byli wczoraj straszni…

Po ustach Armanda przewinął się uśmiech myśliciela, którego bawią naiwne pojęcia dziecka.

– Są różni jakobini, obdarci i odziani wykwintnie – rzekł. – Ale niech nie zaprząta pani sobie główki polityką. Niech pani wystarczy moje zapewnienie, że nie znajdziesz mnie nigdy tam, gdzie niskie namiętności i ambicje stroją się w czerwoną czapkę i królewski płaszcz wolności dla zaspokojenia swoich samolubnych, drapieżnych apetytów. Jakkolwiek by mnie nazwano, cokolwiek o mojej działalności politycznej by mówiono, niech pani, pani jedna, panno Ireno, wierzy zawsze w uczciwość, w czystość moich zamiarów.

Przygarnął ją do piersi, spojrzał w jej oczy i zapytał proszącym głosem.

– Czy mi pani wierzy?

Czy mu wierzyła? Zawsze wierzyła we wszystko, co mówił, zawsze słuchała jego ładnych słów, zawsze piła melodyjne dźwięki jego barytonowego głosu z rozkoszą i uległością kochającej uczennicy. On był taki mądry, taki rozumny, a ona taka naiwna…

– Ale papa?… – szepnęła.

– Pana Legranda wkrótce przekonam czynami, że niesłusznie posądził mnie o współudział w robocie tej brutalnej hałastry. Ale teraz dajmy pokój moderantom i jakobinom. Niewiele pozostaje mi czasu do pożegnania mojej przyszłej, ukochanej żony, którą zdobędę, albo rzucę się w przepaść z balkonu hrabiny Margaridy, jak ona rzuciła się w ten straszliwy grób po śmierci nieszczęsnego trubadura.

Objął Irenę mocniej, dotknął rozpalonymi ustami jej włosów, jej oczu, jej ust…

Ona bez oporu poddawała się czarowi pierwszego pocałunku, pierwszej pieszczoty miłości, drżąca dreszczami odurzającej rozkoszy.

Płomienie krwi południowej, prowansalskiej, przepojonej echami słodkich pieśni trubadurów, oblały ich gorącą lawą. Spleceni w uścisku zapomnieli o polityce, o jakobinach, o moderantach, o całym świecie, pijani musującym nektarem miłości.

A z góry spoglądała na nich wysoka, okrągła, czerwona wieża zamkowa, ta sama wieża, w której niegdyś, bardzo dawno temu, przeszło pięćset lat, słynny z urody i talentu trubadur Wilhelm de Cabestaingh, stojąc na balkonie, zapatrzony w miriady gwiazd, w roziskrzone niebo, lekko trącał struny lutni i komponował canzonę (6) dla pięknej Margaridy.

„Ten słodki żal
Którym mnie miłość poi,
Zza łzawych fal
Piosenki dla cię stroi.
W tęsknicy mgle,
Twe mleczne widzę ciało,
O jak cię czczę…
Po nocach śnię
Uśmiechem usta słodkie,
Przygarnąć chcę
Liliowe ciało wiotkie,
Bo tak me wszystkie chęci
Ku tobie ślę najświęciej,
Że mnie inna nie nęci.
Nie chowa takiej świat.
Bym jej był nad cię rad,
Za której bym urodę,
Twe ciało oddał młode”.

Echa słodkich pieśni Wilhelma unosiły się dotąd nad czerwoną wieżą Castello Rossello, nad całą ziemią roussillońską, śpiewając zakochanym parom hymny miłości.

– Po nocach śnię uśmiechem usta słodkie – szeptał Armand.

A Irena odpowiadała mu tak cicho, jak cicho liść mirtowy zwierza się wieczornemu wietrzykowi ze swoich tęsknot.

– Armand, mój Armand, mój, mój…

– Ukochana moja..

– Ukochany…

– Będziesz mi zawsze ufała?

– Zawsze, zawsze…

– Nigdy nie zwątpisz o mojej miłości?

– Nigdy, nigdy…

– Naszą miłość miękkim, wonnym skrzydłem obejmie powszechne szczęście, jakie spływa na Francję z tajemniczych krain przeznaczenia, naszą miłość opromieni wielkie słońce wolności, pokoju i cnoty. Będziemy szczęśliwi pośród milionów szczęśliwych…

cdn.

Teodor Jeske-Choiński

(1) (Fr.) okropny; niedobry; zły.

(2) Dawniej: dranie; szelmy; bestie; gałgany.

(3) Lycée Louis-le-Grand – znana publiczna szkoła średnia w Paryżu, założona przez jezuitów w 1563 roku jako Collège Clermont; mieści się w Dzielnicy Łacińskiej; otoczona jest prestiżowymi instytucjami – dzieli dziedziniec z Collège de France, znajduje się naprzeciwko Sorbony i blisko Lycée Henri-IV, innego ważnego paryskiego liceum.

(4) Wilhelm de Cabestaingh (1162–1212) – kataloński trubadur z Cabestany w hrabstwie Roussillon; według legendy, serce Wilhelma podał żonie jako potrawę zdradzony mąż hrabiny Margarity, która dowiedziawszy się, co zjadła, popełniła samobójstwo, rzucając się z okna wieży.

(5) (Fr.) dostojna latarnio.

(6) Canzona (kancona) – rodzaj wiersza lirycznego mającego charakter pieśniowy o tematyce wojennej lub miłosnej, wywodzący się z poezji rycerskiej, charakteryzujący się kunsztowną budową.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Teodora Jeske-Choińskiego Jakobini.