Hetmani. Rozdział szósty

Haga, 23 czerwca

Z powodu niedzieli pan Latzki ma mniej zajęć, więc wdał się ze mną w długą rozmowę. Zadziwiają mnie coraz bardziej jego sympatie dla sprawy polskiej, które nie ograniczają się do poglądów i rad, lecz dążą chyba do czynnego udziału. Nie mogę przypuścić, aby tylko przez jakąś dyplomatyczną kokieterię wmawiał we mnie, że go sprawy polskie obchodzą goręcej, niż zwykłego Prusaka. Ale nie mogę też i wytłumaczyć sobie tych sympatii przez jego polskie pochodzenie: ani zalet naszych, ani wad nie posiada. Może być tylko życzliwym i silnym sprzymierzeńcem. Należy zaś do gatunku ludzi rzadkich i cennych w każdym kraju, którzy, choć niezadowoleni z istniejącego porządku, dążą do lepszego ewolucyjną pracą, nie krzykliwym protestem. Latzki rozumie nawet, że w danej chwili krwawy przewrót jest niezbędny. Toteż mówić z nim można i o rewolucji pojęć i nawet o rewolucji czynnej na wypadek, gdyby nowe pojęcia nie dość szybko przenikały do głów rządzących. Dziwna kombinacja urzędnika pruskiego z postępowcem i socjalistą. Wallenrod?… (1) Za czyją sprawę?… Zanim to przeniknę, zapisuję szczegóły rozmowy, które najgłębiej utkwiły mi w pamięci:

– Myślę już nie po raz pierwszy – mówił mi – że pan swoje wybitne zdolności (ukłoniłem się) powinien by zużytkować w akcji dziennikarskiej. Wiem, że pan pisze, i ze wszech miar przypuszczam, że dobrze, ale zdaje mi się, że wy nie macie ani jednego wielkiego politycznego dziennika?

Wyliczyłem parę, bez silnego przekonania, i wspomniałem o niepojętej dla cudzoziemca instytucji cenzury u nas.

– To się musi zmienić – odrzekł Latzki. – Sądzę jednak, że i obecnie można kierować opinią publiczną u was, stanąwszy na czele nowego, w duchu europejskim redagowanego dziennika.

– Na czele!… – wyrwało mi się ironiczne westchnienie.

– Wiem – ciągnął Latzki – że to wymaga znacznych funduszy. Można by je zebrać u was w kraju, a nawet mniemam, że mógłbym wpłynąć na niektóre osoby znajome w Warszawie…

Tak ciepły udział w naszych, a nawet w moich sprawach przeszedł moje oczekiwanie. Starałem się uprzejmym uśmiechem wykręcić od protekcji Latzkiego, a wyrozumieć lepiej, o jakim to dzienniku on mówi.

– Wyobrażam sobie dziennik zupełnie nowego typu, na wzór naszej prasy liberalnej. Wasze gazety, o ile je znam, mają zakres nadzwyczaj lokalny. Rozumie się, że każdy kraj ma swe własne interesy, ale w waszym położeniu narodu bez państwa trzeba by się bardziej stosować do potrzeb i prądów sąsiedniej przynajmniej Europy. Nie rozumiem przez to współdziałania z rządem, nawet niemieckim, lecz popieranie zasad postępowo-demokratycznych i tolerancyjnych. Macie u siebie ogromną ilość Żydów i sporo Niemców. Te siły trzeba przyciągnąć do ogólnej kulturalnej roboty. Tymczasem prasa wasza jest cała – daruje mi pan wyraz – szowinistyczna. Tłumiony i zdyskredytowany, ten szowinizm wybucha jednak ciągle, albo się tai w milczącej absencji (2) od wielkich robót cywilizacyjnych, podjętych – przepraszam znowu za uwagę – przez Prusy. Nie chcecie zrozumieć roboty Prus, nazywacie ją zwykłą chęcią rozrostu państwa, Drang nach Osten (3) itp. Ależ przyjrzyjcie się kulturze, którą szerzą np. w ziemiach polskich, będących pod ich panowaniem, w Poznańskiem, a nawet poza swymi słupami granicznymi, np. w Łodzi. Są to przecież dobytki (4) człowieczeństwa, z których wy przede wszystkim korzystacie.

– Zapewne – musiałem jednak zmitygować wymowę Niemca – ale Prusy nie chcą uszanować potrzeb duchowych naszej narodowości, nawet ją skazują na zagładę.

– To trochę niesprawiedliwe – skrzywił się Latzki. – Zacytuje mi pan komisję kolonizacyjną, uchwałę doczesną i niefortunną, którą sam zwalczałem. Wszelkie wasze ideały narodowe, mieszczące się w pojęciu państwa niemieckiego, pozostawiamy nietkniętymi.

Na tym gruncie nie mogłem się zgodzić z Latzkim. Więc powróciłem do omawiania owego projektu idealnego dziennika.

– Uznaje pan zatem za potrzebny u nas wielki dziennik filogermański?

– Przede wszystkim polski, ale nowo-polski, europejsko- polski; dziennik, z którym mogłyby się liczyć i nasze stronnictwa liberalne, i musiałaby się liczyć prasa rosyjska. Co zaś do sympatii, którymi by się rządził taki dziennik, jużci nie będę taił, że antypatycznego nam dziennika nie popierałbym.

– Antypatycznym zaś nazywa pan kierunek tak zwany „wszechpolski”?

Latzki rozłożył ręce bezradnie, jakby daremnie szukał wyrazu.

– Antypatycznym nazwać go nie mogę… To nie kierunek… to dzieciństwo.

Skupił znowu myśl w swych oczach rozumnych, podobnych jednak do oczu Heli.

– Widzi pan, w polityce teoria najszlachetniejsza, uzasadniona przez historię, etykę, ideały powszechnie szanowane, skoro nie ma żadnego zastosowania do chwili bieżącej, ani do niczyich interesów, oprócz tych, którzy głoszą teorię w braku realnych projektów – staje się śmieszną. Śmieszność jest zabójcza dla ludzi i dla teorii. Wszechpolskość zaś galicyjska i ta, która się tuła gdzieś po Francji, Szwajcarii i Ameryce, ma przedstawicieli tak drobnych, że wpadła zupełnie w karykaturę. Mamy takich i tutaj w Hadze…

Uśmiechnął się niby dobrodusznie, jak przed wydobyciem z pamięci anegdoty, jednak jego bystre oczy kontrolowały wrażenie na mojej twarzy:

– Niech pan sobie wyobrazi, otrzymaliśmy w tych dniach od jednego z pana rodaków propozycję, wystosowaną do konferencji, aby zawiesić nasze prace i zastanowić się nad pytaniem, czy z zasad polityki europejskiej usunięte są przyczyny wszelkich wojen.

Znałem jeden memoriał polski, rozrzucony tu w drukach, ale Latzki zdawał się mówić o innym. Słuchałem ciekawie.

– Rozumie pan? Najpierw przerobić całą mapę Europy, oddać każdemu, co do niego niegdyś należało – więc oczywiście Polska, Szlezwik, Alzacja itd. – przede wszystkim Polska. Granice z roku 1771 (5), kongres wiedeński (6) z roku 1815 – niczego tam nie brakowało. Autor tyle tylko był łaskaw, że nam, jako konferencji pokojowej, nie dawał do wykonania tych wszystkich przewrotów, które wywołałyby nie wojnę, lecz rzeź europejską. Proponował skromnie uchwałę teoretyczną, jedyną i finalną: aby konferencja wyraziła opinię, że pokój powszechny nie może być nigdy osiągnięty bez uregulowania równowagi europejskiej, zachwianej przez rozbiór Polski. Czyli, że zebraliśmy się tymczasem bez celu i pokornie to wyznajemy.

– Propozycja radykalna… – odpowiedziałem. – Jednak o zasadzie sprawiedliwości i restytucji dyskutowano już w poważnych kołach. Dyskutuje się też i w bardzo szerokich, podziemnych…

– O restytucji praw ludzkich, komu należy – rzekł Latzki – ale nie odrabianiu historii świata z ostatnich stu lat. Żaden kongres monarchów nie byłby zdolny tego uskutecznić, tym bardziej kongres delegatów, zebrany w celach humanitarnych, nie politycznych. Ten pana rodak to maniak, zapatrzony w jeden tylko punkt świata, ślepy na inne obszary i przepaście, nieczuły na istotę nawet cywilizacji chrześcijańskiej, za której rycerza się podaje.

Zauważyłem, że Latzki mówi z rosnącą zaciętością. I nie wątpiłem już, że mówi o panu Piaście. Jakoż nazwał go wkrótce:

– Taki pan Albert Piast jest niby przyjacielem ludu, ludów, miłośnikiem sprawiedliwości, wizjonerem przyszłych rozwojów człowieczeństwa, a jego akcja ogranicza się do ciężkiego zawalania dróg istotnej cywilizacji, do dyskredytowania jej pionierów, do gmatwania robót, do buntowania „ducha” – jak mówi – czyli do przewracania w głowie ludziom, którzy nie wiedzą, dokąd dążyć. Myśli pan, że taki bohater rozumie nawet prawdziwą rewolucję? On tylko rozumie swoją… Ech!

Machnął ręką niecierpliwie. Pierwszy raz widziałem ekscelencję zirytowanego. Przestał już nawet dyskutować dyplomatycznie, kłócił się, bez mojego udziału, z oponentem, którego tylko co nazwał drobnym i karykaturalnym. Aż sam się spostrzegł i dodał niby wesoło:

– Mam złe przyzwyczajenie: nonsens mnie oburza; a z nonsensem walczyć nie warto, bo sam przez się upada.

Po chwili zaś:

– Mówił mi ten pan Piast, że jest pańskim krewnym?… Chyba dalekim?

– Nie bliski, ale krewny.

– Proszę zauważyć, że ani słowem nie dotknąłem jego Honorabilité (7). Nie nazywam go księciem, bo zdaje mi się, że nie nosi tutaj swego tytułu?

– Nie wiem doprawdy. Ja go znam bardzo mało.

– W takim razie ja lepiej. Spotykałem go już jako księcia polskiego i jako wydawcę pism ludowych pseudo- -demokratycznych. Tutaj znowu występuje jako dyplomata – bez tytułu.

Wolałem nie podsycać rozmowy o moim dziwnym stryju, którego Latzki znał widocznie i nie lubił.

Po tej rozmowie z ojcem Latzkim przyszła mi ciekawość, czy mu córka wspomniała coś o moim spotkaniu z Piastem, czy nie?

Zapytałem ją o to wkrótce, po prostu.

– Gdzież tam! – odpowiedziała, otwierając szeroko oczy.

– Nie prosiłem pani o dyskrecję, ale wdzięczny jestem za to, bo nie lubię mówić o tym starym.

– Mówił pan z ojcem o nim? – Hela nie była przy naszej rozmowie.

– Trochę. On go zna lepiej, niż ja.

– O tak! On go zna… Zresztą nie wiem. On zna wszystkich na świecie.

Jakoś potem Hela skręciła obcesowo do innego przedmiotu.

Podejrzewam ją teraz po namyśle, czy mi nie skłamała? Latzki jakby usiłował podkopać we mnie wpływ Piasta, zdyskredytować go i ośmieszyć. Może go wprawdzie znać i mógł go tutaj spotkać. Ale znowu parę słów Heli?…

Jeżeli ona umie kłamać takimi otwartymi, jasno na mnie zwróconymi oczyma – to źle. Choć właściwie obojętne jest jak kto kłamie – a kłamią prawie wszyscy.

A jednak pan Wojciech Piast chyba nie kłamie? Może bredzić, jak na mękach, jednak zdaje się wierzyć w to, co mówi. Ale cóż to za nieznośny człowiek! Jeżeli się wybrał do Latzkiego z prośbą o popieranie naszej sprawy na konferencji, to go ładnie dla siebie i dla sprawy usposobił!… Tylko czy on się udawał do Latzkiego? Czy w ogóle z nim gadał? Tu może ekscelencja coś maluje?

Haga, 25 czerwca

Teraz oni wyjechali nagle, przed podpisaniem nawet protokołów konferencji, z powodu jakichś depesz, które otrzymał Latzki. Zostałem jednak zaraz powiadomiony przez Helę i zdążyłem przynieść do wagonu trochę kwiatów. Przyjęła je uprzejmie, bez wahania, jak się przyjmuje należny ukłon. Miała zresztą kwiatów kilka wiązanek oprócz mojej, a między nimi zapewne i owację Paugwitza, obecnego na dworcu pośród grupy kilkunastu osób żegnających Latzkich. Rozłączenie nasze było tak dalece pozbawione tragizmu, że aż wesołe. Hela w żywej, ogólnej rozmowie, wspominała mein teueres (8) Berlin z lubością, a mnie, w kilku słowach na uboczu, po prostu kazała zjawić się jak najrychlej w Berlinie. Leży on zresztą na mojej drodze powrotnej.

I tak skończyły się dni poetyczne. Poezja jest w nas, nie zaś w widokach i wrażeniach zewnętrznych, które dają tylko mocniejszą lub słabszą do niej podnietę. Teraz mi Haga bez Latzkich wygląda pusta i zaspana. Inni sezonowi znajomi nie istnieją dla mnie, jak i ja dla nich. Nic się między nami nie zawiązało, ani cień przyjaźni, ani ciekawość. Odczuwam nawet w ich obejściu ten chłód, który spotyka zwykle Polaka w zachodniej Europie, sztywność, choćby ugrzecznioną, która zdaje się wyrażać takie zdanie przy zabieraniu międzynarodowych znajomości:

– Ach, jesteś pan Polakiem… To smutne.

Ponieważ władam nieźle obcymi językami, biorą mnie często Niemcy za Szweda, Francuzi za Belga, póki nie dowiedzą się o mojej narodowości. Zawsze wtedy rozmowa, czasem ożywiona już i poufniejsza, ścina się mrozem.

– To pan mieszka w Rosji? – wnioskuje zwykle Niemiec.

– Oh! La Pologne! (9) – blaguje melancholijnie Francuz.

– Bohaterski naród! – woła Włoch.

I tym podobne przysmaki, które zawsze znaczą albo: jesteś wrogiem, albo: wyrzutem sumienia, cieniem przeszłości, na wpół żywym człowiekiem.

Oczywiście nie zdarza się to Polakom milionerom, ani tym, którzy kryją się ze swą polskością, lub ją sprzedają za byle co, za jakiś efekt kosmopolityczny. Bo są tacy polscy podróżni i nawet emigranci!

Ja przy poznawaniu cudzoziemców uprzedzam zawsze, że jestem Polakiem. Gdy się to komu nie podoba, okazuję mu jeszcze wyższe niezadowolenie z jego narodowości.

Latzcy nie dali mi nigdy powodu do takiego zbrojenia się w odporność. Może w nich rzeczywiście pokutuje coś z naszej krwi, a może tylko wrodzona towarzyskość i ciekawość ludzka, która przecież istnieje pomimo rozpowszechnienia wojowniczego nacjonalizmu. Toteż ta jedyna para ludzi tchnęła w mój wakacyjny pobyt coś gorętszego, niż wrażenie nowego kraju. Para ludzi? Może tylko młoda połowa tej pary?

Hela jest dla mnie uosobieniem ponęt tego kraju wymowniejszym, niż spotkane tu rdzenne mieszkanki, bardzo po swojemu rasowe, powycinane z obrazów holenderskich, ale i podobne trochę do tutejszych krów. A krowy są piękne, duże, barwne i marzą wielkimi oczyma o szczęśliwościach wiecznych pastwisk.

Hela zaś – to moje wrażenie Holandii. Najpierw – ruda jak Rembrandt. Potem – nerwowa, intelektualna, zbiór ciekawości i zagadek. Mnie chodzące posągi kobiece, wzory na niewiasty gniazdowe, nie pociągają. Lubię duszę kobiecą. Taka kobieta nie jest szczegółem krajobrazu, lecz zwierciadłem, w którym i sam się przeglądam i widzę w jej oczach odbicie życia drgające, indywidualne. Zdawałoby się, że nic sprzeczniejszego, jak „nastrój” Holandii i temperament Heli – a ja przecież bez niej nie rozumiem już Holandii, i spowszedniał mi nawet Mauritshuis, miejsce naszych estetycznych sporów, i gaj Hagi blaszany jakiś i ulica monotonna.

Jeden tylko kąt miasta przesiąkł mi wspomnieniem innym, nawet przeciwnym poniekąd – to Vijver. Czy go za dnia ujrzę pluszczącym weselej o burty, podmalowanym barwniej wokół swej zielonej wyspy i w śladach majestatycznie błądzących łabędzi – czy tym bardziej, gdy zobaczę jego czarne lustro nocne – cień Piasta chodzi za mną. Stary nie wraca jednak na miejsce to między górną i odbitą w wodzie latarnią; oczekiwałem go i wczoraj i dzisiaj. W dzień przeszukałem wszystkie chyba hotele osobiście lub przez telefon. Zapytywałem i o pana i o księcia Piasta; podejrzewając wreszcie, że mieszka pod cudzym nazwiskiem, szkicowałem portierom tę sylwetkę charakterystyczną, płaszcz, czapkę… Ani śladu.

Nie to, abym pragnął go zobaczyć. Fuka na mnie, a ja z niezrozumiałych powodów daję się ofukiwać. Ale chciałbym wiedzieć, że żyje, że nic mu się nie stało… Może nie ma co jeść? Może pod tym majestatycznym pozorem ukrywa nędzę? A może znowu capnął go ktoś i wsadził do kozy? (10)

Ten dziwny stryj budzi mi w pamięci całe szeregi legend starszych ode mnie, starszych nawet chyba od niego. Śnią mi się nosiciele i roznosiciele myśli naszej od… ilu to lat? Jednak nie od wieków zamierzchłych. Nie widzę pana Wojciecha Piasta ani popuszczającego pasa za króla Sasa, ani w robotach Wielkiego Sejmu… (11) Mógłby już być w szarży pod Somosierrą… (12)

Taki szwoleżer gołowąs, ognista głowa w foremnym kasku (13), młody centaur (14) obszyty barwami, zrośnięty z szalonym koniem… Leci przez tę zadławioną szosę śmierci, skacze przez pociski rzygających dział, bo widzi tam, za trzecią baterią, za trzecią hiszpańską górą – swoją wolną ojczyznę… I cudem męstwa, cudem polskiego szczęścia – przeleciał. A tam, gdzie dotarł i umieścił swoją cudotwórczą nadzieję, poczuł tylko panujący nad zdobytym światem zimny promień wzroku boga wojny (15), który odznaczył go łaskawym zwróceniem chwili uwagi, a później nawet krzyżykiem złotym (16), ukutym z ostatnich dukatów rodzimych w Księstwie Warszawskim… (17) Ale młody Piast miał piękny sen o ojczyźnie!

A może był dopiero pod Belwederem w ową noc listopadową? (18) To pewne, że nie wśród peruk, obradujących łagodnie na wolnym sejmie o nagłości obrony Królestwa (19), ani pośród mundurowych panów, odstępujących sobie niepożądaną buławę z ręki do ręki omdlałej (20). On pierś pełną ojczyzny niósł na spotkanie szczęścia wyzwolenia, którego ani organizacją, ani rachunkiem nie przygotował. Tylko „wśród pól Grochowa, gdzie stał mój dziad”, stał i on, i biegł i marzył – aż od ran upadł, a sen się znowu prześnił.

Że walczył w lasach 1863 roku – to wiem na pewno.

Czy był w więzieniach? Czy sprzężony w pobok (21) łańcuchami z szeregiem bohaterów i złodziei, wlókł znękane członki przez sybirską zakrwawioną grudę? Czy wypatrywał głodnymi oczyma w rozlanym piekle mgły lodowatej wschodzący blady księżyc „etapy” (22), aby powalić się tam na drewnianą przecież podłogę, w zaduchu dziegciu i zgniłej kapusty – i zasnąć – jeszcze żywym? Czy obudził się znowu na dalszą drogę w bezmiar śnieżnej pustyni i drgnął, poznając w przykutym do niego towarzyszu – trupa?…

I to podobne do niego.

Gdyby to wszystko przeżył, co mi się roi, ileżby miał lat? Już z górą sto.

Tylko niezaprzeczonym jest faktem, że istnieje. Wyzwolił się, uciekł? Sprzykrzył się oprawcom? Na pewno z nimi nie paktował. Ale dziwniejsze, że tak wygląda, jakby nigdy nie miał przestać istnieć. Nie tylko wiara w przyszłość go odmładza – tak mu z oczu patrzy, jakby rozpoczynał nowe, obronne doświadczeniem, a przez ból niezwyciężone życie… A to stary wariat! Kochany dziad!…

Innymi znowu pójdzie myśl szlakami i gra mi się inna historia pana Piasta. Szumią frazesy, frazesy… Pod bezpieczną i wygodną osłoną zachodniego rządu paryski manifest Towarzystwa Demokratycznego (23).

I kłócą się tam gdzieś, w Hotelu Lambert (24), lub w zadymionej kawiarni, jak na sejmiku elekcyjnym. Ważna materia! Czy Adam I jest prawowicie obrany królem polskim, czy nim nie jest?… Piast jest zapewne rojalistą w tym wypadku?

Śmieszność i znowu śmieszność, mój aniele.

Śmieszność, dla której jęczymy w niewoli!

Tak krwawo można sparodiować nasz emigracyjny sen o wielkości… Wahał się ciągle między skrajnym romantyzmem politycznym, a… Krapulińskim i Waszlapskim (25).

Jednak pan Wojciech Piast nie mieści się między tymi biegunami typu emigracyjnego. I żyje dotychczas. Przecież wczoraj, w Hadze, dyskutował o najważniejszych sprawach europejskich, gromił ten tłusty kongres obłudników, wyfraczonych prokurentów Przemocy, udających apostołów i wysłańców Temidy.

Zaczynam już pisać stylem stryjowskim.

Może Piast jest niepraktyczny, bo upominać się u stada wilków o krzywdy owiec jest systemem beznadziejnym co do skutku. Z innego punktu widzenia – Piast stwierdza przy sposobności żywotność naszej sprawy, przypomina ją rządom, budzi w nich, jeżeli nie sumienie, to przynajmniej rachubę polityczną, z której wypaść może pożytek wilczy – i nasz?

Widziałem go takim raźnym, młodszym ode mnie. Tylko gdy go nie ma, majaczy mi jego postać przygnębiona, idąca drogą bezmiernie długą, w starym, starym płaszczu, z teką Temidy pod pachą, z tobołem gratów na plecach. Mija domy zamknięte, cudze – depce ziemię twardą, nie swoją, a nogi mu drżą, a oczy pałają…

Naprzeciw jedzie wózek holenderski z polerowanymi naczyniami pełnymi tłustego mleka. Powozi rumiany mężczyzna, obok wystrojona, uśmiechnięta kobieta. Oj, mleka by się pewno chciało napić staremu – tak gorzko mlaska suchymi wargami… Przystaje – co? Żebrać będzie?!

Nie. Rezolutnie położył na szosie mizerny tobół, jakby to był wykwintny kuferek, wyprostował się, podkręcił wąsa i poprawił czapkę.

– Obywatele! – zapytuje mleczarzy. – Kędy tu droga do Paryża?

Patrzą na niego z porcelanowym uśmiechem. Odezwie się mężczyzna protekcjonalnie:

– Jedziemy do kolei żelaznej. Możecie się za nami przyczepić, a gdy będziemy na stacji, siądziecie sobie na pociąg i pojedziecie, gdzie wam trzeba.

– Dzięki wam, dobrzy ludzie. Podróżuję piechotą dla zdrowia… A wiecie wy, że w waszym kraju drogi gładkie, lecz nie obronne. Toczycie się po nich równo, utrzymujecie ich powierzchnię w porządku… Baczcie jednak, aby wróg Europy a sąsiad wasz, kopiący pod ziemią, nie zachwiał wam gruntu pod nogami i fundamentu waszych miast, i nie wylazł ze swych podkopów któregoś dnia, jak ćma wężów plugawych i nie zasyczał na wszystkie świata strony, że ziemia jest jego. A to wam powiadam z krwawego doświadczenia, bo pochodzę z kraju, gdzie tak się stało.

Patrzą na starego ludzie spokojni, a oczy ich dziw coraz rozszerza, i zasępiają się twarze. Mężczyzna z politowaniem zrazu, a potem podejrzliwie; kobieta wchodzi w wizję wywołaną przez dziwnego wędrowca, miłuje spojrzeniem nie treść mowy, lecz moc bijącą z jego postaci.

Bo już Piast nie jest marny ani znękany, owszem promienny natchnieniem, jak w ów dzień nad czarnym stawem Hagi.

– A z jakiego to waszmość pochodzisz kraju? – zapytuje mężczyzna.

– Polakiem jestem i nic ludzkiego nie sądzę być mi obcym.

– Polakiem?… To ciężki los.

– Trzeba go umieć nosić.

A kobieta wzrokiem już podbitym i dźwięcznym ludzkością:

– Może byś waszmość napił się naszego mleka? Dzień jest znojny.

– Dziękuję ci, dobra pani. Jestem po obiedzie.

***

Ten Piast goni ciągle za mną. Nawiewa mi swoje myśli, podsuwa obrazy, dziwadła senne, ale pełne ożywczej mocy. Pisałbym poematy albo i chwycił się jakiegoś czynu, przerastającego powszedniość.

Trzeba wracać do kraju.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Tu: człowiek, który posługuje się podstępem i zdradą w celu realizacji wzniosłego i szlachetnego celu.

(2) Dobrowolnym wyrzeczeniu się; powstrzymywaniu się od udziału.

(3) (Niem.) parcie na wschód – pojęcie historyczne określające politykę niemieckiej ekspansji terytorialnej na tereny słowiańskie i nadbałtyckie.

(4) Tu: dziedzictwo; zdobycze.

(5) Tzn. przedrozbiorowe.

(6) Kongres wiedeński (1814–1815) – konferencja międzynarodowa przedstawicieli szesnastu państw europejskich, zwołana w celu rewizji zmian terytorialnych i ustrojowych spowodowanych wybuchem rewolucji francuskiej i wojnami napoleońskimi oraz wypracowania nowych zasad ładu kontynentalnego.

(7) (Fr.) reputacji.

(8) (Niem.) mój drogi (kochany).

(9) (Fr.) Polska.

(10) Tu: więzienia.

(11) Sejm Czteroletni, Sejm Wielki (1788–1792) – sejm walny zwołany za zgodą cesarzowej Rosji Katarzyny II w Warszawie, obradujący pod węzłem konfederacji pod laską marszałka konfederacji koronnej Stanisława Małachowskiego.

(12) Bitwa pod Somosierrą – trwająca osiem do dziesięciu minut szarża trzeciego szwadronu Pierwszego Pułku Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej, przeprowadzona 30 listopada 1808 roku na przełęcz Somosierra w Hiszpanii. Zakończyła się zdobyciem wąwozu przez polskich szwoleżerów i sukcesem armii napoleońskiej. Bitwa ta otworzyła Napoleonowi drogę na Madryt i pozwoliła kontynuować rewolucyjny podbój Hiszpanii.

(13) Tu: ozdobnej czapce.

(14) W mitologii greckiej istota z kadłubem i kończynami konia, z głową i torsem mężczyzny.

(15) Napoleon Bonaparte (1769–1821) – francuski wojskowy, Pierwszy Konsul Republiki Francuskiej (1799–1804), cesarz Francuzów (1804–1814 i 1815), prezydent (1802–1805), a następnie król Włoch (1805–1814), Suweren Wyspy Elba (1814–1815); rewolucjonista, tyran, agresor, mason.

(16) Tu: orderem Virtuti Militari – odznaczeniem wojskowym nadawanym za wybitne zasługi bojowe.

(17) Księstwo Warszawskie – istniejące w latach 1807–1815, formalnie wolne, w rzeczywistości terytorium zależne podporządkowane Cesarstwu Francuskiemu i Napoleonowi Bonaparte; polityczna namiastka państwa polskiego.

(18) Mowa o rewolucji, rokoszu i wojnie polsko-rosyjskiej zwanej dziś powstaniem listopadowym rozpoczętym atakiem spiskowców na Belweder 29 listopada 1830 roku.

(19) Królestwo Polskie – państwo utworzone decyzją kongresu wiedeńskiego, połączone unią personalną z Imperium Rosyjskim w latach 1815–1832 na zasadzie konstytucji 1815 roku, później do 1918 roku związek Królestwa Polskiego z Cesarstwem Rosyjskim regulował Statut Organiczny z 1832 roku. W latach 1815–1832 posiadało własny Sejm, wojsko, rząd, administrację, monetę i szkolnictwo z Uniwersytetem Warszawskim, a czynności urzędowe odbywały się w języku polskim; Polskę łączyły z Rosją osoba monarchy (każdy imperator Rosji był jednocześnie królem Polski) oraz polityka zagraniczna należąca do prerogatyw królewskich.

(20) Tu: niechętnej rewolucji.

(21) Dawniej: z jednego lub drugiego boku; po bokach.

(22) Etap (określenie żargonowe) – to pomieszczenie lub zespół pomieszczeń, w których w Cesarstwie Rosyjskim przetrzymywano zesłańców po każdym dniu podróży pieszo lub kibitkami na tych terenach, gdzie nie sięgała sieć linii kolejowych.

(23) Towarzystwo Demokratyczne Polskie – stronnictwo polityczne Wielkiej Emigracji utworzone w Paryżu w 1832 roku; najliczniejsze radykalne ugrupowanie emigracji polskiej. Pierwszy program towarzystwa został ogłoszony w tzw. Małym Manifeście z 17 marca 1832 roku. Zakładano w nim konieczność radykalnych reform społecznych w przyszłej Polsce, a klęskę powstania listopadowego upatrywano w konserwatyzmie szlachty.

(24) Hotel Lambert – powstały w 1831 roku monarchistyczny obóz konserwatywno-liberalny działający na emigracji po powstaniu listopadowym, skupiał głównie bogate kręgi społeczeństwa Wielkiej Emigracji. Politycznie opierał się na postanowieniach Konstytucji 3 maja. Liczył na interwencję państw zachodnich w sprawie polskiej. Kierował nim książę Adam Jerzy Czartoryski, a po jego śmierci syn Władysław Czartoryski. Nazwa wzięła się od siedziby księcia w Paryżu, pałacu znajdującego się na Wyspie św. Ludwika.

(25) „Nie szukając dalej, choćby pan Courrière w swoich studiach nad naszą literaturą wynalazł nam kilku pisarzy, o których nie słyszeliśmy nigdy. Nazwiska ich brzmią w tym rodzaju, jak: Krapuliński i Warschlapski. Ale nawet Heine więcej miał zmysłu do nazwisk polskich” (Henryk Sienkiewicz, Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne, 1879).

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Hetmani.