Hetmani. Rozdział piąty

Amsterdam, 21 czerwca

Jestem w Amsterdamie według rozkazu mego… stryja. Ale stało się to nie wyłącznie za jego rozkazem. Po napisaniu ostatnich kart pamiętnika, chciałem zasnąć po północy i nie mogłem; dlatego zapewne, że prawie cały poprzedni dzień przespałem. Przez kilka godzin nocy kręciłem się na posłaniu, rozmawiając ciągle… z Piastem. Aż mi błysła myśl o świcie, żeby porzucić na pewien czas Hagę i wszystkich znajomych, przewietrzyć głowę innymi wrażeniami. Odnalazłem pierwszy pociąg do Amsterdamu w rozkładzie jazdy, ubrałem się, spakowałem rzeczy i niepohamowanym pędem opuściłem Hagę. Przez trzy dni zwiedziłem więcej gmachów, sal, ulic i dróg wiejskich, niż przez cały poprzedni pobyt w Holandii. Wyznać nawet muszę, że oglądałem budujące się statki w dokach…

To mi nasuwa myśl wytłumaczenia się, choćby przed samym sobą, z mojego rzeczywistego stosunku do pana Wojciecha Piasta, o którym mogę już dzisiaj pisać na trzeźwo. Kiedy go poznałem, właściwie nie wiem. Pamiętam go przy śmierci mojego ojca i na pogrzebie, pod przybranym nazwiskiem, gdyż był już wówczas emigrantem, tropionym przez policję. A ja miałem sześć lat. Jednak wiedziałem już wtedy, że to jest stary, znakomity krewny, Piast, książę Piast. Nie wiem, czy on dotąd nosi tytuł książęcy? Wyglądał wówczas kubek w kubek jak dzisiaj – i to jest może powodem silnego wrażenia, jakie na mnie teraz wywarł. Taki stary pan, który się nie zmienił przez ćwierć stulecia, przyniósł ze sobą obraz utrwalony w dziecięcej wyobraźni. Był mi długo wzorem na bohatera, na obrońcę ojczyzny; wyobrażałem go sobie na czele oddziałów powstańczych po lasach i wśród dymu bitew. Bawiłem się z rówieśnikami w „pana Piasta na wojnie”; pisałem nawet wiersze, dziś zaginione, o nim i do niego. Kiedy byłem w szkołach i czytałem już dzienniki, odnajdywałem jego nazwisko, ale wymieniane zawsze poza granicami Rosji. Pamiętam na przykład, że przemawiał przy sprowadzeniu zwłok Mickiewicza (1) w Krakowie. Zresztą słyszałem o nim dużo od mojej matki, do piętnastego roku życia, w którym to ona mnie opuściła.

Wychowywałem się dalej pod nominalną opieką krewnych, ale właściwie sam. Dużo nabytej trzeźwości i rozszerzenia poglądów zawdzięczam temu skądinąd żałobnemu wypadkowi, że od bardzo młodych lat wybierałem sobie sam towarzyszy i przyjaciół; nie było między nimi dozwolonych i zakazanych. W kołach wyższego gimnazjum, uniwersyteckich i urzędniczych słyszałem też niekiedy o Wojciechu Piaście – ale słyszałem już gorzej. Dobrze jeszcze, jeżeli ktoś nazwał go „szlachetnym marzycielem”, albo Don Kiszotem. Ale mówiono o nim i „stara mumia, nierozumiejąca prądów nowoczesnych”, a nawet utyskiwano, że „takich mamy przedstawicieli zagranicą”. Niewiele to wszystko znaczyło, jako umotywowane zdanie, ale niedwuznacznie wyrażało niechęć. Wyznam, że przestałem przyznawać się do pokrewieństwa z Piastem i powoli zapomniałem o jego istnieniu.

Gdy go teraz spotkałem, odnalazłem w nim dziwacznie pomieszane cechy, zgodne z różnymi zdaniami o nim. Może był to kiedyś bohater, może jest już tylko przeżytkiem i ciekawym dla literata oryginałem? I dotąd nie mogę sobie zdać sprawy, czy to typ posiadający jakąś czynną wartość dla społeczeństwa? Jest w nim jednak siła – to niewątpliwe. Żeby mi ktoś naraz tak w głowie, a nawet w sercu zawiercił i to za pomocą gestów i frazesów – tego się po sobie nie spodziewałem. Sama już moja niezależność umysłowa, o którą dbam, wymaga, abym się otrząsnął od natręctwa tego wpływu.

I popsuł mi wakacje, nie tylko co do przyjemności, lecz co do pożytku. Dlaczego Latzcy mają być „najfatalniejszym towarzystwem”? Najpierw, nie są Żydami. A gdyby od nich pochodzili, dlaczego mnie to ma odstręczać od człowieka wysokiej kultury, czynnego obywatela swego kraju i widocznie nam życzliwego? Nie mówię już o Heli, międzynarodowo ślicznej dziewczynie w czarnej sukni i z krwawymi wargami.

Co ona sobie myśli o mnie, że bez pożegnania wyjechałem z Hagi i od czterech dni nie dałem o sobie znać? Ostatniego wieczora była w tak wysoko podniesionej temperaturze ducha, że to wymagało koniecznie jakiegoś dalszego ciągu… A ja uciekłem. Więc może sądzi, że jestem naiwny, albo tchórz, albo filister – i nawiązała dalszy ciąg… z Paugwitzem?… To jednak mocno nieprzyjemne przypuszczenie.

Tę myśl odnajduję coraz częściej na drodze mej wycieczki dni ostatnich i niepokój zmysłowy, bardziej niż stryjowska rada, gna mnie tak piechotą i wagonami po kraju.

Poszedłem naturalnie do muzeum państwowego, ale ta galeria z trzema tysiącami obrazów jest męcząca. Na kompanie tych regentów, łuczników, członków straży obywatelskiej i różnych miejskich znakomitości, choćby malowanych przez van der Helsta (2), już patrzeć nie mogę.

Taki zaś portret zbiorowy, jak Syndycy cechu sukienników przez Rembrandta – to co innego. Ten obraz sam jeden nagradza podróż do Amsterdamu. Tylko wolałbym go oglądać nie sam, lecz pokazywać rudej, przekornej główce, która niechby już sobie bredziła o sztuce, byle tymi czerwonymi ustami.

Pokazałbym jej także prywatną galerię pana Sixa, potomka owych Sixów, których Rembrandt malował, jako przyjaciel rodziny. I domek ten sam na Heerengracht z progiem zaklęsłym, z którego wychodził ongiś Jan Six (3), burmistrz Amsterdamu, na swe publiczne funkcje, zamyślony o pożytku miasta. Dzisiaj stoi w tej pozie na bezcennym płótnie, portretowany przez Rembrandta – i naciąga powoli wielką zamszową rękawicę ze sztylpem (4).

Zwiedzający ze mną galerię bardzo wytworny młodzieniec zapytał mnie grzecznie co właściwie robi ten pan Six na obrazie?…

Ten, który pytał, był co najmniej hrabią. Pomyślałem, dla kogo by obecnie Rembrandt mógł malować?

W ogóle Amsterdam jest najbardziej sobą pod względem malowniczym na wielkiej bezwodnej arterii zwanej Damrak i na przedmieściach, w zaułkach, gdzie stoją jeszcze niezrównanej lekkości, wąskie, jednym oknem u góry zakończone, piramidalne domki z XVI i XVII wieku. Imponujące grachty, koncentryczne kanały, łukami dostosowane do rzeki Amstel, można zobaczyć w jednym miejscu i już się zna je wszystkie. Wodna ulica ma z obu stron szerokie, drzewami ocienione bulwary, za którymi rzędy domków w tej niezmiernej ilości nieco monotonnych. I z powodu oddalenia od wody nie przeglądają się w niej tak bezpośrednio, jak domy w Wenecji.

Wspaniałym widokiem jest rzeka Amstel, ujęta w granit, z setkami mostów na niej i na wpadających do nich grachtach, ale to już widok wielkomiejski pospolitszy, niby Genewa, niby Paryż. Nie śni się tam nic holenderskiego.

Jest i ciekawa, wąska jak korytarz, handlowa ulica Cielęca (Kalverstraat) i jeszcze wiele rzeczy godnych widzenia, o których nie wspomnę, bo nudzę się tu w sposób specjalny, zupełnie sprzeczny z ponętami pięknego miasta. Pali mnie niepokój, który na poły zawdzięczam Piastowi, na poły Heli.

Najlepiej mi było dzisiaj, gdy tramwajem elektrycznym wybrałem się do znajomego już i pamiętnego Haarlemu. Najpierw ta godzina jazdy cichym, bezdymnym, a sunącym prawie jak ekspres (5) wozem, wśród towarzyszy podróży czystych i uprzejmych, przez kraj rozesłany jednym ogromnym pastwiskiem idealnie holenderskim – jest odpoczynkiem i zabawą, nie zaś męką nieodłączną od wycieczek koleją parową, po których człowiek musi się kąpać i leczyć od bólu głowy.

W tych pastwiskach można się zakochać, jak się w nich zakochali miejscowi pejzażyści. Składają się zaledwie z kilku elementarnych szczegółów: z biegnącej w nieskończoność zieleni ziemi, z przejrzyście zamglonego nieba, z łaciatych krów i z wiatraków. Szczegóły, jak dom, człowiek, koń, drzewo, ciągnące stado ptaków – nabierają doniosłości przez swą rzadkość. Ale trzeba na tych ogromnych tłach widzieć tłusty sen południowy pod niebem białym, albo opale zachodu, i pić świeżość, świeżość, świeżość.

A wiejska świeżość, jak spokojność, jest przeznaczeniem ludzkości.

Plac katedralny Haarlemu z grającymi co godzina na wieży dzwonami… Ten melodyjny kurant już coś mi przypomina. Plac taki bogaty, ze wspaniałą katedrą, z misterną, jak piramidalna szkatuła, rzeźnią miejską z XVI wieku, z muzealnym pałacykiem hrabiów Hagi, pełnym arcydzieł Halsa. I tu już wykładałem teorię portretu rudowłosej słuchaczce…

E, do licha! Wracam jutro do Hagi.

Haga, 23 czerwca

Niezupełnie taką zastałem Helę, jaką ją sobie wyobraziłem przez dni rozłączenia. Nie zbrzydła przez ten czas – to pewne, ale zajęcie się moją osobą wyraża w sposób nieoczekiwany, przez tak zwaną „piłę”.

Zaraz po powrocie poszedłem do Hotelu des Indes, znając godziny i przyzwyczajenia Latzkich. Dla ekscelencji była pora krótkiego odpoczynku po śniadaniu przed wznowieniem sesji; Hela była przy ojcu.

Latzki zaledwie podniesieniem głosu przy powitaniu zaznaczył radość i przeszedł do rozmowy spokojnej, jakby pożegnał mnie wczoraj. Hela zaś przywitała mnie bardzo ożywionym, ale satyrycznym uśmiechem, który zrozumiałem dopiero wtedy, gdy papa poszedł na konferencję, a myśmy swoim zwyczajem mogli pójść, gdzie nam się podobało. Poszliśmy na plac zwany Pleen.

– Którą to obrał pan za towarzyszkę podróży? – zapytała zaraz Hela. – Czy tę ogromną, „białego słonia”, czy tę sataniczną, która i na ulicy udaje Loÿ Fuller?

Były takie dwie kokoty w Hadze.

– Bez przysięgi uwierzy mi pani zapewne, że byłem zupełnie sam w Amsterdamie.

– A dlaczegóż ja nie dowiedziałam się o tym projekcie?

Na tę pochlebną rekryminację (6) trudniej już było odpowiedzieć.

– Wie pani, w naszym zawodzie literackim wywołuje się czasem umyślnie romantyczne sytuacje. Wyjechałem nagle, żeby tęsknić za panią.

– O, nie, nie – przeczyła Hela żywo głową i wzniesionym palcem – na taką literaturę mnie pan nie złapie. Może jeszcze pan doda, że wybrał sobie ową Loÿ Fuller dlatego, że podobniejsza do mnie, niż ta wielka? I to… z tęsknoty?

Zadziwiła mnie tym zwrotem wyobraźni. Rzeczywiście tak zwana Loÿ Fuller była ogólnikowo w rodzaju Heli. I gdybym się chciał pocieszać, kto wie?… Odpowiedziałem jednak przytomnie:

– Ależ to byłoby istotną profanacją wspomnienia!

– Zatem wybrał pan „białego słonia”. Teraz już wiem.

– Jeżeli pani wie lepiej, zamilknę. Proszę wmawiać we mnie, albo i rozgłaszać, że z całym haremem objeżdżałem Holandię.

– To nie. Z haremem się nie jeździ, tylko we dwoje.

– Więc przyznam się – byłem we dwoje.

– A widzi pan! – zawołała z pewną emocją.

– Po galeriach chodziłem z jedną uroczą panną o słonecznych włosach nad czarnymi oczami, o ustach ślicznych, choć gotowych zawsze do ironii. Pytałem ją o to i owo, ale ona nie mówiła nic – chodziła tylko za mną jak wspomnienie.

Zrozumiała, zarumieniła się nawet, strzygąc rzęsami z lubości. Więc myślałem, że się już pozbyłem indagacji, bo mówić poczęliśmy o mojej wycieczce bez dalszych przycinków.

Jednak widocznie Hela ciekawa jest jak pierwsza Ewa. Po obiedzie w jednej przyjemnej, urządzonej jak oranżeria restauracji, słuchaliśmy muzyki, głuszącej trochę rozmowy. Latzki zajęty był przez ambasadorową hiszpańską. Paugwitz krążył bezradnie wokół nas, bo mu zająłem jedyne wolne krzesło w pobliżu panny Heli.

– Ale muzyki to już na pewno słuchał pan tam z ładną Holenderką?

– Niechże pani odczepi ode mnie tę jakąś Holenderkę, bo to doprawdy nie zgadza się z pani przenikliwością.

– Dobrze, przestanę, ale mi pan powie, dlaczego wyjechał?

– Mówiłem. Zresztą trzeba było poznać i Amsterdam, a moje wakacje mają się ku końcowi.

– Nie, to nic nie objaśnia. Pan się zapewne, jako pisarz, zna na psychologii? Ale i ja mam tę pretensję. Więc nikt nie wyjeżdża nagle, bez pożegnania przyjaciół, po wieczorze spędzonym razem przyjemnie… czy nie przyjemnie?

Poczułem recydywę tego nastroju, który nas łączył przy słuchaniu opery Tosca. Jakimś tylko gestem i oczyma odpowiedziałem, że chowam to wspomnienie głęboko w sercu. Ona mówiła dalej:

– Tu zaszedł jakiś powód pańskiego wyjazdu – nie może być inaczej… Spotkał pan kogoś?

Sprytna taka, czy „filuje” mnie przez detektywów?

– Spotkał pan jakąś kobietę, która grała rolę w pana życiu?… Od której trzeba było uciec?…

Wpatrywała się we mnie tak uważnie, że musiałem pilnować swej maski, aby się z czymś nie zdradzić. Mówić o Piaście nie chciałem. Ale gdy domysły jej, zresztą bardzo subtelne, padły na kobietę, mogłem sumiennie odpowiedzieć:

– Słowo pani daję, że żadnej kobiety tego rodzaju tutaj nie spotkałem i że w ogóle żadna kobieta nie była przyczyną mego wyjazdu.

– To już nie rozumiem – odrzekła z nadąsaniem. – To chyba pan uciekał… ode mnie?

– Jakże można coś podobnego pomyśleć!

Umilkła i przybrała wyraz twarzy uroczysty, trochę nawet pyszny, który już znam i którego nie lubię. Pozostaje i wtedy ładną osobą, ale banalniejszą – typową córką ekscelencji. Jeżeli dba o promienność swej urody, powinna zawsze uśmiechać się i tak jakoś przebierać wargami i strzyc czarną rzęsą.

Zbliżył się Paugwitz i, stojąc, zaczął rozmawiać z Helą.

– Zasłania mi pan kapelmistrza, którego chcę widzieć – odezwała się do niego. – Proszę gdzieś usiąść.

I spojrzała na moje krzesło, jedyne w pobliżu, które mogłoby być wolne, bo przecież ekscelencji ani ambasadorowej nie można było ruszyć z foteli. Ja zaś chciałem już wstać, bo tu siedziałem od pewnego czasu bez przyjemności. Więc powstałem, mówiąc do Paugwitza:

– Proszę pana. Ja przechodzę do palarni.

– Ależ nigdy!… Albo siądziemy razem… Wynajdę zaraz krzesło.

Po chwili certacji (7) Paugwitz usiadł, a ja odszedłem. W przyległej sali nie paliłem, nie czytałem gazety, tylko się rzuciłem w miękki fotel i snułem rozmyślania.

Nie mogę mieć Heli za złe, że jest ciekawa, ale nie mogę też dać się jej za nos wodzić… Cokolwiek będzie między nami, jest to zły precedens… A więc ma coś być między nami?…

I teraz się uśmiecham, gdy to piszę, jak idiota – bo cóż za przyszłość?… Gdyby jednak ciągle myśleć o przyszłości i o skutkach, nie można by wypić ani szklanki wina w życiu, bo dowiedzione jest, że alkohol truje.

Jeszcze mniej ściśle rozumując, doszedłem tam, w tej palarni, do wniosku, że najlepiej powiedzieć Heli coś zbliżonego do prawdy. Znudził mnie tu jeden spotkany znajomy i uciekłem na parę dni. Ten prosty wynalazek wydał mi się na razie zbawiennym i wielce radosnym.

Powróciłem do sali muzycznej, gdy już znajome towarzystwo zabierało się do wyjścia. Poczułem, że czekała na mnie Hela, bo rozjaśniła twarz, gdy się ukazałem. Więc prosto do niej, jak w dym, z miną wesołą, jakbym miał do opowiedzenia anegdotę, odciągam ją trochę od stojącej już grupy i mówię:

– Chce pani wiedzieć, co mnie naprawdę wypędziło z Hagi?

– Ależ bardzo chcę!

– Spotkałem tu starego krewnego, tak tyranicznego nudziarza, że uciekłem.

– Słowo?

– Słowo honoru.

– A jak się ten krewny nazywa?

– Cóż to panią może obchodzić?

– Chcę, koniecznie chcę wiedzieć – cisnęła mi prosto w twarz, aż poczułem jej świeży oddech.

– Nazywa się… pan Piast.

– Jak? Py-ast?

– Piast. Widzi pani, jakie to ciekawe i srodze romantyczne!

– Wszystko jedno – trzeba mi ufać, trzeba być przyjacielem – lubię pana takim.

Po francusku: je vous aime comme ça (8) – jeszcze więcej znaczy, zwłaszcza gdy oczy i usta tak blisko.

Czuję tylko pewien niesmak, że wymieniłem nazwisko Piasta. On jest tak tajemniczy, że może i tutaj ukrywa się?… Jednak Hela nie ma przecież styczności ze szpiegami. Powiem jej jutro, że nie trzeba mówić o Piaście, bo… bo co? Podkreśliłbym jeszcze jego nielegalność, jeżeli ta istnieje. Hela zauważyła pewno sama, jak niechętnie wymieniłem nazwisko stryja, i poczuje, że rozgłaszać go nie trzeba. Sprytna jest dostatecznie, aby to skombinować. Jaka sprytna i jaka ponętna! A nie zapuszczam się w dysekcję (9) tego, co ona dla mnie czuje. Nie ja ją bałamucę, ale ona mnie. Nie udaję przed nią milionera, powiedziałem, że jestem literatem i urzędnikiem. Panna tak rozumna i niezależna wie, co robi; ojciec przyjmuje mnie bardzo uprzejmie, więc widocznie postępowanie ze mną nie jest, według ich pojęć, kompromitujące dla panny. Dwudziestoletnia kobieta europejska jest dzisiaj uświadomiona i używa szerokich praw obywatelskich. To tylko u nas pannę, którą się spotka w biały dzień o sto kroków od rodzicielskiego domu, w towarzystwie młodzieńca, okrzyczą zaraz za narzeczoną, a jeszcze łatwiej za „zgubioną”. To są przeżytki klauzury niewiast średniowiecznych. I ten zacofany pogląd na wychowanie panien przyczynia się do najnieszczęśliwszych małżeństw. Towarzyszkę życia trzeba przecież choć przez parę miesięcy obserwować w ruchu życia społecznego, nie zaś tylko jako aneks do starszego pokolenia i zagadkę zawartą w kokonie przesądów, eufemizmów, kłamstw konwencjonalnych. Z tych kokonów wyłania się często motyl wręcz przeciwny oczekiwaniu i tradycji, motyl głodny życia i rozkoszy, czasem zepsuty już w zarodku, a przede wszystkim zupełnie zagadkowy dla mężczyzny. To ze stanowiska męskiego. A z kobiecego punktu widzenia czyż może być praktyczna absolutna nieznajomość życia mężczyzny aż do dnia, w którym kobieta wychodzi za mąż? Kobieta powinna stopniowo stawać się mężatką. Tego aforyzmu nie trzeba stosować dosłownie.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Adam Bernard Mickiewicz (1798–1855) – polski poeta, działacz polityczny, publicysta, tłumacz, filozof, działacz religijny, mistyk, mesjanista, bonapartysta, organizator i dowódca wojskowy, nauczyciel akademicki, mason-martynista.

(2) Bartholomeus van der Helst (1613–1670) − holenderski malarz; uczył się u Nicolaesa Eliaszoona Pickenoya i prawdopodobnie u samego Fransa Halsa; zaliczany obok Rembrandta i Halsa do najwybitniejszych portrecistów epoki.

(3) Jan Six (1618–1700) – zięć Nicolaesa Tulpa, dramaturg, ważna postać Złotego Wieku holenderskiej kultury.

(4) Dawniej, tu: wyłogami.

(5) Dawniej, tu: goniec.

(6) Odpowiadanie oskarżeniem na oskarżenia; wzajemne obwinianie się.

(7) Dawniej: nieszczerego wymawiania się.

(8) (Fr.) lubię (kocham) pana takim.

(9) Przenośnie: skrupulatne, drobiazgowe badanie; analizę; rozbiór krytyczny.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Hetmani.