Hetmani. Rozdział jedenasty

21 sierpnia 1905

Mieć pieniądze i połączoną z nimi potęgę, pić najtęższe miody życia – to rozkosze zakazane… ale dają przynajmniej chwile szczęścia. Aby zaś znaleźć zupełne zaspokojenie wrodzonego człowiekowi popędu do szczęścia – w pracy, trzeba w niej także czuć się potężnym, trzeba ją kochać i rozumieć. Ciężką rolą dla człowieka myślącego jest być pośrednim członkiem między motorem a wynikiem wielkiej, skomplikowanej pracy historycznej – jakimś zębem u koła, jakimś pasem od transmisji. Dobrze tym żelazom i rzemieniom, które nie myślą!

Ale najciężej być członkiem pośrednim w pracy wyjątkowej, rewolucyjnej. Tajemniczość i pośpiech, cechujące działania spiskowe, sprawiają ciągłe zaćmienie planu i sensu wielkiej roboty ogólnej. Coś, niby torowanie prochami skalnej drogi, sądzone ze stanowiska podpalacza prochów. Nie znasz pomiarów, musisz w nie wierzyć. Tymczasem błysk, huk – i nie wiesz, czy niebo się nad tobą otworzy, czy cię skała zmiażdży?

Ostatnie dni przyniosły dwa takie nieobliczalne wypadki: pogrom Żydów w Białymstoku i komunikat urzędowy zapowiadający jakiś cień konstytucji. Opinia kładzie pogrom na karb Czarnych Sotni (1) nasłanych lub tolerowanych przez rząd. Komunikat zaś, dyplomatyzujący z narodem, pochodzi przecież także od rządu. Więc czy rząd robi kontrrewolucję, czy pacyfikuje frazesami? Może jedno i drugie – ale zawsze tylko: może? – niepewność, ciemność. Cierpliwość narodu, która zniosła tylowiekową noc ucisku, nie wytrzyma tych chwil rozpaczliwej niepewności przed samym wschodem słońca. Profesor Rajkowski tłumaczył mi dzisiaj, że mam się cieszyć z manifestu. Ten kochany profesor jest zimny i nieubłagany, jak konieczność historyczna. Gdy się go nie zna, a spotka się taką figurę suchą, zadowoloną z dnia, z biegu wypadków, ze swej przystrzyżonej modnie brody, z poprawnego ubrania, jednym słowem pogodnego optymistę, myślałbyś, że wysoki urzędnik, który po odebraniu pensji i gratyfikacji, idzie na bibę z przyjaciółmi.

Ale trzeba go posłuchać.

– Gdyby komunikat był liberalniejszy i szczerszy, gotów by jeszcze ktoś w niego uwierzyć. Taki, jaki jest, odsłania ostatecznie sfery rządzące. Rząd, opierając się na wojsku, któremu jeszcze ufa, chce utopić rewolucję we krwi. Mamy już rzekę krwi, będzie i morze krwi, a potem zdobędziemy, co się nam należy.

Trzeba widzieć ten jego dowcipny uśmiech, gdy opowiada o swych projektach podróży przez krwawe rzeki i morza. I zaciera ręce.

– W ostatnich dniach zaczęło u nas w partii słabnąć przekonanie do strajku powszechnego. Dzisiaj znowu mamy jednomyślność co do jego konieczności. Ogłosimy go niebawem.

Mówił to pieszczotliwie, smakowicie, jak o sperandzie (2) dobrego obiadu. Zapytałem:

– Jakiż to ma być strajk jeszcze powszechniejszy niż dotychczas?

– Stanie wszystko: koleje, poczta, telegraf, fabryki, sklepy, kuchnie publiczne, wehikuły…

– To będzie jednak mocno niewygodne – nadmieniłem żartem.

– Nadzwyczajnie – ucieszył się profesor. – Niewygodne dla nas, a jeszcze bardziej dla opiekuńczego rządu. Rząd tego nie wytrzyma. To jest pomysł doskonale radykalny – prawdziwy strajk polityczny.

– A gdyby jednak rząd się uparł i dłużej wytrzymał niż my?

– Nieprawdopodobne. Jednak na ten wypadek mamy inne sposoby: zbuntujemy wojsko.

– Chce pan powiedzieć: część wojska? Ale widzieliśmy już próby i cóż z nich wynikło?

– Pierwsze stracone placówki. Nastąpią utarczki, potem sprzątanie dowódców. Będą i wielkie rzezie – to nieuniknione. Im więcej krwi poleje się, tym bujniejszy plon wyda ziemia.

Gdy go pożegnałem, namyślałem się nad jego słowami. To nie jest program. To wmówić można w kilku zapaleńców, ale nie w naród. „Pereat mundus, fiat iustitia?” (3) – takiego hasła nie zrozumieją tłumy, zwłaszcza rosyjskie, którym chodzi przede wszystkim o zdobycze ekonomiczne, o ziemię. Bo głównym materiałem rewolucyjnym, wybuchowym, jest w Rosji chłop głodny ziemi. Jemu nie chodzi o żadną sprawiedliwość ideową, tylko o ziemię dla siebie. W tym żywiołowym parciu, które tak czy inaczej kiedyś przemoże, nie ma troski o konstytucyjną reformę rządu, ani o prawa różnych narodów, składających państwo rosyjskie.

Nasze sprawy są tak odmienne od rosyjskich! I u nas są głody, niezaspokojone potrzeby, konieczne reformy ekonomiczne, ale oprócz tego pragnienia nasze narodowe, do których jak zmierzają dzisiejsze programy rewolucyjne? Niedobrze to widzę. Przypuśćmy, że się uda doskonale rewolucja rosyjska, polityczna i socjalna, że będzie tam wkrótce liberalny konstytucyjny parlament, a nawet szerokie reformy agrarne i robotnicze. Stąd nie wypływa jeszcze nasza autonomia, konieczna do zagwarantowania naszych spraw narodowych.

Ogłaszamy ją we wszystkich programowych odezwach, ale w tym celu nie urządzamy przecież na własną rękę rewolucji. Jest niepodobieństwem, więc i niedorzecznością. Nasze solidaryzowanie się z ruchem wolnościowym rosyjskim ma więc, oprócz ogólnoludzkich pragnień, tę jeszcze spekulację: ufamy, że naród rosyjski, skoro sam się rządzić zacznie, będzie względem nas, Polaków, sprawiedliwszy niż dotychczasowe rządy.

Trzeba jednak stanowczo co do tego z przedstawicielami narodu rosyjskiego porozumieć się, jakieś mocne zobowiązania od nich uzyskać. Gadamy z nimi, ufamy im, poszliśmy nawet pod ich komendę – a to z poczucia sprawiedliwości, z zapału do zwycięstwa światła. Ale praktycznie ubezpieczeni nie jesteśmy co do naszych specjalnych interesów, które przecież należą również do celów bardzo ważnych dla przyszłości Rosji jako federacji Słowian.

Są mroki, które się rodzą z ognia, jak inne z braku ognia. Wybuch naraz wielu ognistych namiętności powoduje zaćmienie, a raczej niepewność wzroku. Idziemy trochę zbyt szybko w przyszłość.

1 października 1905

Doznałem dzisiaj wrażenia przerwy w paśmie dni roboczych, jakby mnie ktoś odwołał i przypomniał o młodości, o tym, że jesień piękna. Ale tylko na chwilę, po otrzymaniu listu od pani baronowej Paugwitz.

Nie pierwszy to. W styczniu 1900 roku doszło mnie zawiadomienie o ślubie panny Latzkiej z łatwym do odgadnięcia jej konkurentem (4) z Hagi, obecnym mężem. Wydało mi się to wówczas jeszcze gorzkim. Dzisiaj rozumiem i prawie pochwalam ten normalny projekt. Wszystko, co wiem o dawnej mojej (!) dzisiaj baronowej Heli, zgadza się i dorysowuje jej postać. Jest podobno damą wpływową, otoczoną przez polityków i artystów. Chciała zgromadzić w ręku największą ilość atutów i dopięła swego. Jest córką prawie ministra (czymś tam Latzki został ostatnimi czasy w ministerium pruskim), nosi nazwisko arystokratyczne, a zamiłowanie do sztuki jest także strojem do twarzy kobiecie, poszukującej wyższości i panowania; w Berlinie może nawet łatwo uchodzić za znawczynię. To wszystko nie są zbrodnie, a jej zachowanie się niegdyś względem mnie dowodzi tylko temperamentu skutecznie pohamowanego przez roztropny namysł. Opowiadano mi także o jej późniejszych wycieczkach w dziedziny wrażeń zmysłowych – ale tego sprawdzać nie mogłem, ani nie chciałem. Zresztą nic mnie to nie obchodzi. Pani Hela prowadzi się dobrze dla swoich celów wyrozumowanych – o tym nie mam wątpliwości…

Dwa lata temu pisała też do mnie. Jakiś to był list zapraszający mnie do Berlina, ewentualnie na wieś, gdybym przez Prusy przejeżdżał, a zarazem literacki, ogromnie stylowy, „hochtrabend” (5), jakby w celu porozumienia się na wyżynach myśli, trochę papierowych. Odpisałem wzniosłą francuszczyzną, dziękując za pamięć, obiecując sobie kiedyś skorzystać z łaskawego zaproszenia. Ale moją zeszłoroczną wycieczkę wakacyjną umyślnie skierowałem na Wiedeń. W tym roku siedzę kamieniem w Warszawie; lada chwila stać się może coś takiego, co wymagać będzie obecności wszystkich zdatnych do czynu.

List mój ugrzeczniony i nic niepamiętający może się jej nie podobał, bo nie wywołał dalszej korespondencji, dopiero wczoraj.

Ten list odmiennego tonu, jakoś po męsku napisany, niby do zaufanego przyjaciela. Tego rodzaju stosunki nigdy się między nami nawet nie szkicowały. A w liście interes… wcale niewyraźny:

„Teraz przyjazd pana do Berlina jest nieodzowny dla oparcia pańskich projektów na realnej podstawie. Mój ojciec nie pisze dzisiaj, bo te rzeczy przez korespondencję trudno by załatwić. W najbliższej przyszłości oczekujemy pana”…

Jako żywo, żadnych projektów, i to wymagających niezwłocznie podstaw realnych, nie mam w Berlinie… Czyżby mowa była jeszcze o tym dzienniku?…

Decydującą tu jest rzeczą, że nie mam czasu. Więc odpisałem jak najgrzeczniej, że pomimo wielkiej pokusy odnowienia znajomości z panią baronową i jej ojcem, robota obowiązkowa zatrzymuje mnie w Warszawie. Projekty zaś moje związane z Berlinem wymagałyby rzeczywiście osobistego porozumienia, gdyż dotychczas nie zgaduję, o czym mowa. Wdzięczny jednak za wszelki dowód pamięci itd.

Sama pani Hela jest osobą realną, więc na żarty nie wymyśliłaby jakiejś do mnie sprawy, aby mnie tylko sprowadzić. Zapewne drugi list coś mi wyjaśni? Cokolwiek to może być, nie pojadę do Berlina. W spokojniejszych czasach może bym rad się dowiedzieć, co Latzki myśli o tutejszym ruchu. I panią Helę można by zobaczyć, jak się rozwinęła z owego czarno-rudego dziewczątka w wysoce nowożytną kobietę.

Ta szczególniej ciekawość jest zupełnie zbyteczna w czasach czynu i walki, nie zaś pogoni za rozkosznymi wrażeniami.

Wrażeń wstrząsających, owocnych szukać teraz nie potrzebujemy nawet my, literaci, czyli aparaty nadczułe, chwytające dreszcze ludzkie dla ich utrwalenia i przekazywania osobom mniej czułym, lub niewychodzącym z domu, lub potomnym. I prawowiciej może te wrażenia są cenne, niż pachnące fale eteru jakiejś wycieczki erotycznej (6); cierpimy je na własnej skórze, pożeramy rozognionym mózgiem; nie bawimy się przyjemną dysekcją życia – owszem, życie nami miota, trzęsie, dusi nas, a czasem ukazuje w przebłyskach piękną po mękach przyszłość ludzkości. Wielcy tragicy, epicy płomienni powstać powinni z naszej epoki.

Ale ja tymczasem piszę tylko pamiętnik.

W moim dniu, monotonnym i roboczym, ile sposobności do spostrzeżeń i namysłu! Przetrzeć tylko oczy na obrazy codzienne, zaćmione w mojej świadomości z powodu, że ciągle na nie patrzę.

Nasz zarząd kolei – przecież to także małe państwo i społeczeństwo, urządzone nie tak źle, jak Rosja, jednak okazujące w sobie i przeżytki starego protekcjonalizmu, i wyzysk siły roboczej na korzyść mało pożytecznych akcjonariuszy, i hierarchię niesłuszną, niemierzoną przez siłę pracy i zdolności, i ducha nowego, rewolucyjnego, który wszedł do tych zatęchłych gmachów nie wiadomo kiedy, niezaproszony zaiste przez zarząd, ani przez kontrolę państwową. Staliśmy się nawet my „kolejarze” jakąś osobną klasą, urzędowo niejako rewolucyjną; nabraliśmy znaczenia, trzymając w ręku te zwrotnice, te aparaty trakcji i telegraficzne, niezbędne ludziom nowożytnym, ale i rządowi. Jesteśmy inteligencją najrealniej związaną z życiem narodu, ściślej niż dziennikarstwo. Nasze związki prowadzą normalny ruch rewolucyjny, jeżeli można się tak wyrazić. My to groźbą powszechnego strajku wywieramy najsilniejszy nacisk na opierający się rząd. Bunt wojska byłby zapewne straszniejszy i radykalniejszy, ale do tego buntu daleko, pomimo że go profesor Rajkowski ma już w swym notatniku terminowym – i taka rzeź jest nieobliczalna w swych rozmiarach i wynikach. Tymczasem my, urzędnicy i robotnicy publiczni, popieramy wołania ogółu siłą realną, równającą się też w mocy szachowania wielu karabinom i armatom.

Można by się do tej roli zapalić, gdyby współtowarzysze byli trochę… więksi. Jest tam gdzieś na czele tęgi człowiek – Chrustalew… Szkoda, że go nie znam. Ale moi koledzy z biura i z partii mało mi się zmienili. Idą siłą rozpędu do konsekwentnego celu, jednak rozpęd wzięli nie sami – popchnięto ich, więc idą. Tu znowu jesteśmy tylko filią i echem ruchu rosyjskiego.

Przypomina mi się, co mi powiedział niegdyś Latzki o Wojciechu Piaście: „On nie rozumie nawet prawdziwej rewolucji, on tylko rozumie swoją”. Może to zdanie dałoby się zastosować do naszego ogółu?

Mój najbezpośredniejszy biurowy kolega – bo przez jego pokój wchodzę do mojego – Wiśniakowski – jest, co do rodzaju swej gliny, narodowcem. Niedawno jeszcze przynosił do biura „Przegląd Wszechpolski” i z zapałem deklamował nam z niego ustępy; teraz czytuje „Robotnika”, „Czerwony Sztandar” i nasze proklamacje. I tak uzasadnia na przykład zmianę swych przekonań politycznych:

– Jednak endeki, panie tego, tumanią… Związek pracy – furda! – tylko się dygnitarzy namnożyło. Memoriały do ministrów, uchwały w Sielance, panie tego – siano. Myśmy ich przelicytowali – kudy! (7)

Wycisnąć takie zdanie – co w nim jest? O narodowcach powtarza, co każdy wie; on zaś przystąpił do nas, aby być modniejszym, jaskrawszym. Taki naiwny modernista bez wszelakiego zapału do urzeczywistnienia głównych zadań rewolucji. Trzyma z nami dla przyzwoitości, dla towarzystwa, jak Cygan. Nie wiem, jakby to było, gdyby przyszło do wieszania?

A mój naczelnik, Słomiński! Wysoce chrześcijańska dusza, ale przecież ten człowiek może umrzeć ze strachu zanim fala prawdziwej rewolucji dojdzie do jego fotela i skórzanej podkładki! Ma od początku roku to febrę (8), to dyzenterię (9) – wszystko to objawy choroby głównej: panicznego przewrotowstrętu. Pomimo najlepszego serca dla sprawy postępu i reform, pomimo gotowości do ofiar, głosuje przy każdym planie działania za skrajną ostrożnością; rad by wymyślił rewolucję ugrzecznioną i retoryczną. Chociaż uzna w zasadzie potrzebę silniejszego nacisku na rząd, dostaje spazmatycznej drżączki przed na przykład widmem strajku powszechnego, bo musi sobie wyobrażać, że w takim zamieszaniu nie obejdzie się bez rzezi generalnej osób coś posiadających, nad czymś przełożonych, a więc przede wszystkim naczelników! To już człowiek skazany na ugodowca przez swe usposobienie fizyczne. Jednak nie do porównania z autentykami ugodowców, których dzisiaj miałem ciężki zaszczyt oglądania na sesji zarządu.

Uczestniczyłem w tej sesji, bo miałem referat. Ogromny komplet, którego w całości nie wyliczam. Ale pominąć nie mogę wykładu hrabiego Szafrańca po właściwej sesji, która prędko się skończyła i przeszła w rozmowę o sytuacji ogólnej, a zwłaszcza o wiszącym w powietrzu strajku powszechnym.

– To jest ruina ekonomiczna – zawyrokował nasz prezes ponuro.

– Jeżeli potrwa parę tygodni, ruina niechybna – potwierdził hrabia Szafraniec grobowo.

– Strata dla każdego z nas proporcjonalnie do majątku każdego – dodał inny hrabia– i strata milionowa dla kraju. Une perte sèche! (10) Dla kogóż to się robi?

Ja nie odezwałem się ani razu dla paru przyczyn: nie chciałem wyjść z mego charakteru subalterna (11), chociaż rozmowa była już po sesji; ale tu wypowiedzieć coś spod serca, w obecności generała Kryłowa i kontrolera państwowego?… Chowam swoje wynurzenia do stosowniejszej okazji. Głównie zaś – nie chciałem mącić tego wspaniałego koncertu dusz podniosłych i jednomyślnych.

Znalazł się jednak członek zarządu, także hrabia, ale Bayard, rycerz nieustraszony i bez skazy, który wytłumaczył cel i znaczenie strajku:

– Nie można się dziwić naporowi tłumu (sic!).

Jest konsekwentny. Rząd powinien jasno sformułować i ogłosić swe ustępstwa.

– Rząd, który się szanuje, nie może ustępować, mój drogi – wygarnął Szafraniec.

– Nu, już teraz nie pora, hrabio – odezwał się niespodziewanie Kryłow. – Teraz już ustąpić trzeba.

Nie pierwszy to raz zauważyłem, że najliberalniejszy między członkami zarządu, w poglądach ogólnych, jest Kryłow. Gdybym go nie znał skądinąd, uścisnąłbym go. Ale właściwie nie o tym pomyślałem, bo się zarumieniłem za Szafrańca.

Ten cedził dalej swe wspaniałe wywody, jakby był jakimś wysokim urzędnikiem państwowym, biurokratą najstarszego modelu, lub bankierem zainteresowanym w budżecie państwa, gdyż ostatecznie sprowadzał ciągle kwestię na grunt finansowy. I na tym spotykał się już z ogólną aprobatą.

Rozmowa rozgałęziła się tak dalece w tej wzruszająco solidarnej atmosferze, że aż doszła do roztrząsania żądań miejscowych – nikt nie powiedział: polskich, ze względu na przyzwoitość towarzyską. Programy skrajne zostały sumarycznie odrzucone. Na przykład z powszechnym, tajnym i bezpośrednim głosowaniem obeszli się ci panowie okrutnie.

– No, to jest głupstwo – zawyrokował Szafraniec.

Więcej o tym mowy nie było.

Ale pozostawały nasze żądania autonomiczne, choćby samorządowe. Okrawano je na wyprzódki. Jeden członek, bankier Ehrenwerth, uznając, że głosowanie powszechne jest na teraz niemożliwe, oświadczył, że i sejm w Warszawie jest „przedwczesny”… To znowu zbyt przeźroczyste! Drugi nie chciał polskiej administracji, „bo nie mamy ludzi”. W tej sali miał jaskrawą słuszność.

Ale ów hrabia – Bayard walczył o szerszą autonomię. Posądzam go, że się zapisał w tych dniach do narodowej demokracji, bo poznałem parę, acz skorygowanych, frazesów. Ten hrabia letkiewicz (12), gracz, ma przynajmniej jakąś bardziej swojską minę. Nie dba o pieniądze. Może resztę fortuny postanowił przegrać – za Polskę?

Gawęda, przez nikogo nie kierowana, kręciła się, powracała na miejsce, skąd wyszła, aż zakończyła się istnym fajerwerkiem. Mówiono znowu o polskim lub niepolskim personelu urzędniczym. Natchniony Szafraniec spojrzał na kwestię z wyżyn chrześcijańskiego miłosierdzia:

– Jakże można wymagać, ażeby wszyscy urzędnicy – Rosjanie pracujący w kraju tutejszym naraz wynieśli się? Przecież to ludzie niezamożni, mający rodziny, dzieci… a tutaj mają niektóre wygody, dodatki do pensji…

Przyznać trzeba, że jednak zdumienie ogarnęło wszystkich obecnych. Odezwał się generał Kryłow z uśmiechem, po rosyjsku:

– Nu, kanieczna, biedniażki (13).

Wstał i przerwał posiedzenie.

Komentarze tu niepotrzebne, oburzenie nawet zbyteczne. Wstępuje we mnie duch profesora Rajkowskiego. Słyszę, jak mówi: „Czy chcielibyście, żeby ci panowie byli inni? Tak jest właśnie doskonale, ci panowie to żywe argumenty naszej teorii”.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Czarna Sotnia – rosyjski ruch polityczny, jaki ukształtował się w czasie rewolucji 1905 roku; odwoływał się do idei nacjonalistycznych i konserwatywnych. Czarnosecińcy byli obrońcami idei samowładztwa carskiego, występowali przeciwko zmianom w ustroju Imperium Rosyjskiego, opowiadali się za rusyfikacją narodowości zamieszkujących imperium i szerzeniem prawosławia; zarzucano im ksenofobię i antysemityzm. Najważniejsze organizacje czarnosecinne to: Związek Narodu Rosyjskiego, Rosyjska Partia Monarchistyczna, Związek św. Michała Archanioła.

(2) Dawniej: nadziei na coś; przewidywanym zysku.

(3) (Łac.) niech stanie się sprawiedliwość, choćby miał zginąć świat.

(4) Mężczyzną starającym się o rękę kobiety.

(5) (Niem.) górnolotny; patetyczny; napuszony.

(6) Tu: romantycznej.

(7) Tu: gdzie im do nas.

(8) Tu: gorączkę.

(9) Tu: rozwolnienie.

(10) (Fr.) jałowa strata.

(11) Dawniej: podwładnego; podkomendnego.

(12) Dawniej: człowiek lekkomyślny; lekkoduch.

(13) (Ros.) no, oczywiście, biedactwa.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Hetmani.