Hetmani. Rozdział dwunasty

2 października

Tyle nawymyślałem wczoraj mym kolegom i zwierzchnikom, że dla samej sprawiedliwości zapisać muszę pochlebniejsze zdanie o innych osobach, wchodzących w skład naszego kolejowego państewka. Mamy najpierw tęgich, solidarnych z przyjaznymi zwierzchnikami robotników. A wiedzą oni dobrze, kto ich przyjacielem i obrońcą, kto zaś tylko obojętnym, albo i zasadniczo wrogiem. Taki Tatur albo Kielesiński to cyklopi do pracy i rotmistrzowie u swoich i w ogóle ludzie rozumiejący doniosłość, cenę i przyszłość pracy. Są wprawdzie między robotnikami i hultaje, którzy nauczyli się już wyzyskiwać hasła, a oszczędzać sobie wysiłku. Ale nie o towarzyszach warsztatowych dzisiaj myślę, tylko o kolegach urzędnikach. Wielu z nich należy do honorowego legionu przyszłości. Gdybym zaś miał wybrać najszanowniejsze z nich indywiduum, nazwałbym kobietę – pannę Zofię Czadowską, która pełni obowiązki buchalterki przy jednym z naszych wydziałów. Od paru lat jesteśmy w przyjaźni, właściwie od chwili, gdy ona, po jakichś tragicznych losach swej zamożnej niegdyś rodziny, objęła u nas posadę. Westalka (1) z patrycjuszowskiego rodu, chodzi zawsze w czerni, od której jej popielate włosy i marmurowo biała twarz odbijają się malowniczo; budzi ogólną ciekawość. Jest stanowczo za ładna, aby z nią na przykład pójść po teatrze do restauracji. Toteż nic podobnego nam się nie zdarzyło. Nasza przyjaźń jest dzienna, ograniczona ścisłe przez czas i przestrzeń. U niej bywać nie można, bo mieszka sama, w jednym pokoju, więc miejsca naszych spotkań to tylko biuro i czasem skromna, prawie ludowa, jasna jak latarnia restauracja. Dziwna rzecz, że mi nigdy dotąd nie przyszło do głowy zalecać się do tej ładnej panny dwudziestoparoletniej. Z początku byliśmy ze sobą ceremonialni, potem swobodni, dzisiaj, niby bliscy krewni, możemy gadać o wszystkim. Z niej nikt w biurze nie żartuje, otoczona jest owszem względami i uszanowaniem. Ale mnie prześladowano dawniej głupimi zapytaniami, kiedy nasz ślub itp. Teraz i tego zaprzestano, bo przyzwyczajono się do naszych chodów, które są zadziwiającej monotonności zewnętrznej: panna Zofia przychodzi co dzień z raportem do mojego pokoju (trochę ten porządek nakręciliśmy celowo), siada po drugiej stronie biurka – i gawędzimy – naturalnie, że mało o interesach służbowych. Odprowadzam ją też z biura do domu, dawniej rzadko, regularnie zaś w tym roku, gdy ulica jest burzliwsza.

Rozmawiamy często ze sobą, a teraz oczywiście o polityce, i spieramy się o nią, chociaż bez goryczy. Panna Zofia zachowała z nauki domowej nieubłagany polski szowinizm, który przesłania jej nowe drogi postępu świata i kraju. Zabłąkana w naszym biurze pomiędzy kolegami należącymi przeważnie do socjalistów, przysłuchuje się hasłom, przypatruje nawet działaniom, nie godząc się częstokroć na nie. Jawnie, zwłaszcza przede mną, wypowiada swe wątpliwości, nie ufa na przykład związkom międzynarodowym ani międzyrasowym. A jednak takie powszechne wzbudza zaufanie i szacunek, że nikt z kolegów nie wystrzega się jej, jako osoby innych przekonań. Każdy wie, że panna Czadowska byłaby niezdolna kogokolwiek zdradzić, że nawet gdyby z powodu pozorów zadawania się z nami pociągnięta była do odpowiedzialności, wolałaby się raczej dać uwięzić, niż nas wydać. Taka towarzyszka nienależąca do partii, ogólnie lubiana i szanowana, której nawet pozwalamy mieć odrębne zdanie.

– Ech, bo pani jest szowinistka!

Albo:

– Bo pani jeszcze za młoda!

Tolerujemy obie te wady dla jej prawdziwej dobroci i zapału do rewolucji, którą jednak rozumie po swojemu. Rada by wszystkie ohydy i niedole obecne usunąć bez rozlewu krwi, jakimś cudem apostolstwa. Nie marzy tylko dziecinnie, lecz praktykuje. Uczy tam jakieś dzieci po piwnicach i poddaszach, rozdaje broszury, według swego wyboru, zapala się nawet do niektórych naszych robót, szczególniej do strajków politycznych. W tym roku zupełnie pochłonął ją strajk szkolny. Tu ja nawet nie mogę jej sprostać zapałem. Popieram ten strajk, bo… trzeba go mieć w ręku. Inaczej stanie się atutem w ręku innego stronnictwa. Ale rzecz sama przez się jest mocno ryzykowna: jeżeli doprowadzi do pożądanego skutku jutro, pomysł będzie genialny; jeżeli nie – mogą go kiedyś nazwać i zbrodniczym. Tych niedojrzałych rewolucjonistów mamy już za dużo, a wykształconej młodzieży coraz mniej…

To jest jedna z kwestii najcięższych, o której nikt nie ma jasnego pojęcia; kwestia wysoce drażliwa moralnie, dramatyczna i pilna do rozstrzygnięcia. Chyba, że jutro?…

Ale panna Zofia wierzy w rychły skutek strajku szkolnego i przygotowuje już „swoje” dzieci do nowej szkoły. Przede wszystkim jest to szczerze polska dusza, trochę jeszcze niedorosła do nowożytnej formy. Przyjaźnimy się instynktownie, może z powodu podobieństw pierwotnego wychowania, spieramy się zaś dlatego, że dbamy jedno o drugie i chcemy wzajemnie się przekonać.

Przeczytałem jej wczorajsze karty o kolegach i o sesji.

– Niedobrze, panie Tadeuszu.

– Dlaczego? Zjeździłem zanadto w „nasze sfery”?

– Nie chodzi mi o żadne „sfery”. Są tylko ludzie dobrej i złej woli. Ale w tym, co pan napisał, jest nienawiść.

– Nie ma rewolucji bez nienawiści – to są mrzonki. Niech pani zacznie kochać nieprzyjaciół, zdrajców – ładnie pani na tym wyjdzie – i sprawa.

Zamyśliła się.

– Czyż wszystkie sprawy są partyjne?… Może krzewienie dobra zażegna walki i sprowadzi ogólną pomyślność?

– Wysoka teoria, ale na nic w zastosowaniu.

– Co ja tam wiem! – rzekła z młodym uśmiechem. – Mnie się tylko zdaje, że nienawiść na nic w świecie niepotrzebna.

– Zapewne, gdyby zamiast naszej partii bojowej jeden Franciszek z Asyżu albo kilku…

– A widzi pan!

– Nie mamy czasu czekać na zjawienie się apostołów miłości.

Rozmarzyła się trochę panna Zofia, ale nie o mnie. Uśmiechała się, patrząc gdzieś przez okno. Życzę jej, aby spotkała w życiu świętego Franciszka i została świętą Klarą. Nie żartem życzę jej wszystkiego dobrego i według jej rozumienia.

8 października

No i wypadek i szereg wrażeń, które ożywiają mój ponury pamiętnik w sposób niespodziewany.

O godzinie trzeciej popołudniu wręczył mi piccolo (2) hotelowy taki bilecik:

„Przyjechałam. Oczekuję pana natychmiast w hotelu Bristol.
Hela P.”

Ognisko jakieś mieszka w tej kobiecie, gdyż zaledwie poczułem jej bliskość, uderzyły na mnie takie żary, jakich – przyznam ze wstydem – nie doznałem już dawno, nawet przy najbombastyczniejszych rewolucyjnych nowinach.

– Będę za pół godziny – odpowiedziałem ustnie chłopcu, upewniwszy się najpierw, że jakaś „pani hrabina” dopiero co wysiadła z berlińskiego kuriera (3).

Tyle sobie czasu pozostawiłem na ochłonięcie, przebranie się i wynalezienie gotowej na wszelki wypadek pozy. Bo wobec tej kobiety odsłaniać się nie można – trzeba z nią politykować.

Wszedłem do narożnego apartamentu, ponoć najwspanialszego w hotelu. Już graty rozłożone, perfumy specjalne, herbata na stole w pustym salonie. Przeglądam się w lustrze i stwierdzam, że mam głupią minę, nerwowo uśmiechniętą; więc staram się doprowadzić twarz do obojętnej swobody. Zanim mi się to udało…

Szybkie otwarcie drzwi i stanęła we drzwiach trzymając za klamkę, w białym chitonie (4), skręcona kibicią, z pochyloną głową, rudą falą włosów wysoko uhełmiona (5), wymownymi oczyma we mnie wpita, jakby ta niema chwila miała służyć do uwiecznienia jej postaci w mojej wyobraźni. Skończona aktorka!

Zbliżyła się potem szybko, dość pobieżnie podała mi rękę, usiadła i wskazała mi miejsce.

– Przyjechałam do pana, ponieważ pan nie mógł do nas. Mam ważne zlecenie od ojca. Oto najpierw jego pismo, które mi pan zwróci po przeczytaniu.

List był do niej, nie do mnie, rodzaj akredytywy (6) poselskiej, czuły i mglisty, właściwie niepotrzebny, bo tylko wyrażał zupełne zaufanie do córki, ze wzmianką zaledwie o widzeniu się z panem S. (ze mną) i przełożeniu mu wiadomej sprawy.

– Słucham rozkazów pani baronowej – rzekłem, starając się użyć głosu swobodnie ugrzecznionego.

– Jestem tłumaczem propozycji mego ojca – rozpoczęła pani Paugwitz tonem ministerialnym, dobrze jednak zastosowanym do nowego rodzaju jej piękności. – Ruch wolnościowy jest już tutaj podobno w tym stadium, że akcja ostateczna przygotowana, nieprawdaż?

– Trudno mi na to odpowiedzieć w dwóch słowach.

– Proszę odpowiedzieć w dwóch tysiącach słów.

– Postaram się.

Postarałem się głównie o ostrożne sprawozdanie. Tłumaczyłem na język francuski niby artykuł przeznaczony do ukazania się pod cenzurą.

Po wysłuchaniu pani Hela rozśmiała się. Schudła trochę, wymądrzała w swych ponętach, wydoskonaliła je. Śmiech zaś pozostał ten sam, dźwięczący ironią i zmysłowością.

– Panie Sworski! Ja nie jestem w dyplomacji. A gdybym chciała nią się bawić, to nie z panem. Myśmy przecie starzy przyjaciele? Zapomniał pan?

– Według pani ostatniego rozkazu – zapomniałem.

– Pomówimy jeszcze o tym – rzekła z nagłym smętkiem, który mi przypomniał jej oczy mieniące się z innych przyczyn. – Ale tymczasem mam dla pana bardzo realną propozycję – przywożę panu pieniądze.

– Pieniądze?! – skoczyłem na krześle.

– Nie dla pana – łagodziła pani Paugwitz zbyt obcesowy brzęk tego złota – ale od nas dla was – na wasze cele – subsydium do dyskrecjonalnego użycia przez naczelników partii…

– To wymaga porozumienia się z nimi, pani baronowo – ja tych pieniędzy nie podejmuję się im wręczyć.

– Przecież miał pan zakładać dziennik? Lub zreorganizować istniejący?… Lub wreszcie na propagandę i agitację potrzebujecie?… Nie jest to tymczasem wielka suma – pięć tysięcy marek. Możemy się zobowiązać do znacznie większych.

– Pozwoli pani, że odpowiem jej dopiero jutro, albo przyślę kogoś bardziej upoważnionego.

– To pan nic nie znaczy w partii?

– Ach tak… Jestem raczej sympatykiem…

Wsparła podbródek o rękę, patrząc na mnie z wyraźną ironią:

– Odkrywam w panu nieznane mi finezje: ostrożność tam, gdzie trzeba szczerości i bezinteresowność tam, gdzie trzeba brać.

– Ale namysł w poważnej kwestii czyż nie przystoi?

– Przystoi, przystoi. Zresztą zostanę tu kilka dni… Nic się pan nie zmienił.

– Pani zaś owszem.

– Doprawdy?

– Tyle, ile potrzeba było do wykończenia obrazu.

– Może jestem „szeroko malowana”, jak pańskie Rembrandty? Co? Masz pan…

Zmoczyła śliną chustkę, wytarła nią brwi i rzęsy, które rzeczywiście nie puściły farby.

– Masz pan!

I rzuciła mi chustkę przez stół.

Cóż miałem robić? Rozpatrzyłem, podziwiałem i wąchałem batyst.

– Panie! Panie! Proszę nosa w moją chustkę nie wycierać! Mam tylko jedną, służąca właśnie zapomniała.

Zaraz uczyniło się wesoło i rozmowę o tej subwencji odłożyliśmy do jutra.

Pani Hela nabrała, razem z wyrazistością oczu i ust, tej dezynwoltury, która cechuje kobiety zupełnie pewne swego panowania nad zmysłami mężczyzny, a także manier, uchodzących za najwyższe, tych, które wzniosły się już ponad kunsztowną kokieterię i bujają w dziedzinach nieskrępowanej prostoty.

Powstała i wyprężyła całą postać obleczoną w lekką, białą wełnę, czy szorstki jedwab; ujęła się w biodra przeciągając się zgrabnie naprzeciw lustra.

– Nie, nie zmieniłam się… Może trochę urosłam i schudłam? Wie pan? Ja mam tyle żeber, co mężczyzna, nie jak kobieta. O! Można policzyć.

Obciągając jedną ręką luźną suknię na wyraźnych okrągłościach gorsu, drugą przesuwała po żebrach, licząc:

– Raz, dwa, trzy, cztery – dalej nie można, bo się gubią… I reszta w linii! – dodała, strzepnąwszy w dół dłonią po całym froncie.

– O ile wiem, związek pani z baronem nie został pobłogosławiony… przedłużeniem rasy? – wtrąciłem, aby nie zalegać w koncepcie.

– To mi się podoba! To przynajmniej szczerze! Zna się pan na liniach.

Ale, czy miałem minę zbyt lekceważącą? – pani baronowa zmitygowała się nagle i usiadła.

– Dobrze czasem pośmiać się… Dawno mi się to nie zdarzyło. Małżeństwo oprócz swych przymusów, śmieszności, ma i momenty tragiczne.

Podniosłem tylko brwi, jak człowiek nieświadomy i nieodważający się pytać.

– W dotychczasowym ustroju społecznym – my dobrze wiemy, jak wadliwym – kobieta nie ma innego sposobu życia i działania, jak wyjść za mąż.

– To niewątpliwe. I długo jeszcze tak będzie. Czy pani myśli o prawodawstwie rozwodowym?

– Dużo myślę o tym… Ale teoria to nudna rzecz między nami. Mówmy o sobie. Chcę panu opowiedzieć moją historię od owego czasu.

– Serdecznie mnie to zaciekawia – odrzekłem szczerze.

– Pan wtedy miał mi za złe, że za pana nie wyszłam?

– Ano tak… ale i o tym zapomniałem.

– Nie; już dosyć tej pięknej konwersacji. Jesteśmy doskonale wychowani, to się nam przyda gdzie indziej. A teraz rozmawia ze sobą dwoje ludzi wzniesionych ponad poziom. Chciał pan powiedzieć, że sześć lat temu ożeniłby się ze mną, gdybym na to zezwoliła, liczył pan na mnie przez czterdzieści osiem godzin – dzisiaj zaś dziękuje Bogu, lub sobie – co pewniejsze – że się stało inaczej.

– Wykład mojej ewolucji psychicznej – odrzekłem – zbliżony może do prawdy, ale pozbawiony wszelkich złudzeń. A żyje się także złudzeniami; są one winem życia.

– Szukajmy najpierw szkieletu realnego w sobie i w doświadczalnych przez nas objawach cudzego życia. A złudzenia, o których pan mówi, to rozkosz fizyczna, która także bez szkieletu realnego nie obejdzie się.

– Pani lubi filozofię?

– Namiętnie! Nawet powiedział mi profesor Gans, którego często widuję… Ale po co to? Lubię także – pasjami! – czuć w ręku ster losów wielkiej ilości ludzi, prowadzić ich tam, gdzie ja chcę. Urodziłam się na wielkorządczynię.

– Niech pani wypromuje barona Paugwitza na kanclerza państwa niemieckiego.

– To bydlę!

– Ha, przepraszam, nie przypuszczałem.

– Tyle z niego pożytku, że ma stosunki u dworu, których czasem także mi potrzeba.

– To pani ma, jak widzę, bardzo szerokie plany?

– Bardzo. Będziemy dużo o nich mówić, bo pan tu przecież jest na moje usługi?

– Według sił i możności.

– Mam także zamiary, które będą pana gorąco obchodziły. Chcę tutaj przyłożyć rękę do ostatecznego spełnienia waszych pragnień.

– Sądziłem, że pani ojciec?

– Działamy w zupełnym porozumieniu.

– Więc może i te pieniądze… pochodzą w części od pani?

– To nie, ani od mego ojca. Pieniądze spiskowe są zawsze bezimienne – trzeba o tym pamiętać – i pan musi wiedzieć?

– Ach, ja nie jestem spiskowcem.

– Doprawdy?… – Utkwiła we mnie zawiedzione spojrzenie, z odcieniem pogardy. – Pan tylko, jak artysta, przygląda się rewolucji?

– Przestałem być artystą.

– Więc kimże pan jest?

– Sobą.

Złączyła dłonie i zakołysała ramionami, bez odpowiedzi, ale zrozumiałem, że pomyślała o mej drobnej postaci moralnej. Ja przerwałem milczenie:

– A pani się stała rewolucjonistką?

– Czy mi z tym nie do twarzy? – rzekła, powstając znowu i obciągając na sobie chiton, a ręką szkicując z włosów niby czapkę frygijską.

– Czapka nawet trochę czerwona – dodała, śmiejąc się do mnie gorącymi ustami i oczyma, pozując znowu na posąg możliwie grecki i nagi.

– Bogini Rozumu (7).

– Już mi to powiedziano, ale właśnie od pana chciałam to usłyszeć.

Poszła przed lustro, poprawiała jeszcze włosy, stanęła bokiem, to znowu frontem, aż się uspokoiła, usiadła i rzekła dobitnie:

– Pan jest pierwotny (Vous êtes un primitif).

– No? Dlaczego?

– Bo pan myśli o mnie: ładna kobieta, ale bawi się w rewolucję jak lalka.

– Do połowy prawda.

– Całość fałszywa. Nie jestem ładna, mogę być czasem…

– Piękna.

– Porywająca… I to w każdym znaczeniu wyrazu… Pan nie zna kobiet, ani ich sposobów działania. Uśmiech kobiety może być więcej wart, niż wasz artykuł lub memoriał.

– Więc te uśmiechy, które dzisiaj podziwiam, to memoriały?

– Nie, to proste uśmiechy, do pana. Pan mi się podoba, bo jest Polakiem – ja często czuję się Polką – bo pan wrażliwy, rozumie moją stronę zewnętrzną i niektóre objawy mojej psyche – estetyczne. Zresztą za mało się znamy, musimy poznać się lepiej. Przyjdzie pan do mnie wieczorem, i jutro, i pojutrze, dopóki tu będę.

***

Przyszedłem wieczorem. Ubrana była w inny znowu szlafrok, barwy pompejańskiej, niby w zwietrzałą purpurę. Ramiona miała nagie, różowo-złote, włosy utrefione jakoś po starożytnemu. Sybilla (8) – nie zwyczajna pani w podróży. Ale z tych wszystkich póz i przebrań wyłuszcza się zawsze kobieta śliczna, chuda w wiązaniach, jednak pełna we wszystkich liniach ponęt, odurzająca subtelnym zapachem, niby bezpośrednim.

Zastałem u niej wicekonsula niemieckiego, bardzo grzecznego młodzieńca, z którym razem wyszedłem. Rozmowa toczyła się o stosunkach towarzyskich w Berlinie, a jeżeli o polityce, to w granicach wiadomości dziennikarskich. Pani Hela traktowała nas obu z równą uprzejmością, mnie jako świadka swego dzieciństwa i nawet dalekiego krewnego. Oczywiście, że nie przeczyłem. Rozkoszna baronowa dała mi próbkę swej sztuki przyjmowania w salonie, łączenia węzłem swobody i pozornej zażyłości ludzi spotykających się po raz pierwszy.

Pani Hela w Warszawie – to wypadek iście rewolucyjny dla mnie. Znaczenia politycznego jej przyjazdu dotąd jeszcze nie oceniam należycie, ale czuję już jej akcję – na własnej skórze. Przez jeden dzień rozbawiła się we mnie dusza. Gdybym był sybarytą, cieszyłbym się. Bo mi świat wypiękniał: nie tylko w nim spisek, prawa ludu, biurokracja, panująca groza i mętna nadzieja; naraz mi w powietrzu zapachnęły kwiaty rozkoszy.

A ta pani to nie Westalka, ani bogini Rozumu… Ale posiada ogromną siłę kobiecości, tej potęgi kosmicznej, którą my, mężczyźni, rozdrabniamy na nasze szczęścia i zadowolenia. Taka Dalila (9)…

Jej rozmowa to nie szczebiotanie. Powiedziała mi parę rzeczy zastanawiających, na przykład to, że my nie rozumiemy sposobu działania kobiet. Kobiety, jak i dzieci, pojmują jasno, czują silnie, ale niedosadnie się wyrażają; jak dzieci, potrzebują zabawy, pustoty w ruchu i w wyrazie. To, że pani Hela przybiera dla mnie różne posągowe postacie, że się chwali i sama sobie przygląda – to właśnie może być jej naturą. Bywają kobiety z natury teatralne. Myśli jej i zamiary mogą być przy tym rozumne. Tylko powierzchowny człowiek uważa za mądre jedynie słowa wymówione z poważnym układem twarzy i postaci, za lekkie słowa pełne śmiechu. Bywa wręcz przeciwnie. A już specjalnie piękna kobieta ma swój uśmiech generalny na wszelki użytek.

cdn.

Józef Weyssenhoff

(1) Westalka – kapłanka Westy, rzymskiej bogini domowego ogniska.

(2) Dawniej: pikolak; chłopiec usługujący w kawiarni, hotelu itp.

(3) Dawniej: pociągu pospiesznego.

(4) Szacie bez rękawów, spinanej na ramionach, noszonej w starożytnej Grecji.

(5) Tu: upiętymi na kształt hełmu.

(6) (Z łac.) pisma uwierzytelniającego.

(7) Kult Rozumu – ateistyczny kierunek myśli politycznej w czasie rewolucji francuskiej; odrzucał istnienie Boga, głosił niszczenie wszelkich wpływów chrześcijaństwa we Francji oraz pochwałę ludzkiego umysłu, jak i obyczajowy hedonizm; głosił odrzucenie wszelkiej religii, atakował Kościół katolicki jako instytucję związaną z obaloną monarchią; propagował rezygnację ze stosowania zasad moralnych o korzeniach chrześcijańskich. Organizowano święta Rozumu, które miały charakter publicznych parad połączonych z niszczeniem przedmiotów sakralnych, śpiewem pieśni antykrólewskich i antykatolickich oraz utworów na cześć męczenników rewolucji, niekiedy również z demolowaniem kościołów. Za każdym razem święto kończył publiczny obiad, któremu patronowała „bogini Rozumu” – wybrana wcześniej piękna młoda kobieta.

(8) Tu: wieszczka przepowiadająca przyszłe wydarzenia, zwłaszcza katastrofy.

(9) Dalila – postać biblijna występująca w Księdze Sędziów. Była kochanką Samsona, pogromcy Filistynów, przyczyniła się do jego zguby.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Weyssenhoffa Hetmani.