Fenomen Lourdes. Rozdział siódmy

Po południu zeszliśmy na dół, aby spotkać się z księdzem, który obiecał jednemu z naszej grupy miejsce w oknie, o którym mówiłem wcześniej. Jednak tłum był tak wielki, że nie mogliśmy go znaleźć, więc ustawiliśmy się najlepiej, jak się dało. Dwaj inni księża i ja sam poszliśmy zupełnie dookoła, za kościołami, aby – jeśli się uda – dołączyć do procesji, ponieważ przejście przez plac było po prostu niemożliwością. W okropnym ścisku obok bureau, zostałem oddzielony od pozostałych i wywalczyłem drogę powrotną oraz przejście do bureau, jako do najlepszego dostępnego w tym momencie dla mnie miejsca, żebym mógł zobaczyć błogosławieństwo chorych.

To właśnie teraz w końcu moje największe pragnienie miało się spełnić. W ciągu kilku minut, zanim doszedłem, żeby wyjrzeć przez okno, Najświętszy Sakrament wszedł w zarezerwowaną przestrzeń pomiędzy niezliczonymi noszami. Tłum między mną i otwartą przestrzenią stanowił po prostu jedną zbitą ciżbę głów, ale mogłem obserwować, co się dzieje, dzięki białemu czubkowi ombrellino kiedy powoli schodził w dół, po bardziej oddalonej stronie placu.

Tłum zachowywał się bardzo cicho, odpowiadając jak przedtem pełnemu pasji głosowi, dochodzącemu ze środka, ale jednocześnie obserwował, obserwował, jak ja obserwowałem. Obok mnie siedział doktor Cox, a w dłoniach mieliśmy różańce. Biała plamka przesuwała się coraz dalej i dalej, a wszystko inne było nieruchome. Wiedziałem, że po drugiej stronie leżą chorzy. „Panie, jeśli możliwe – jeśli możliwe! Niemniej jednak, nie moja wola, ale Twoja niech się stanie”. Dotarł teraz do końca pierwszego rzędu.

„Seigneur, guérissez nos malades!”, zawołał ksiądz.

„Seigneur, guérissez nos malades!”, odpowiedzieli ludzie.

„Vous etes mon Seigneur et mon Dieu!”

I wtedy to nagle przyszło.

W górze leżało ciche, letnie powietrze, obciążone Nadprzyrodzonym jak chmura gromem – elektryczne, wibrujące mocą. Tutaj w dole leżały dusze, spragnione jego dotknięcia ogniem – cierpliwe, pragnące, nieskończenie wzruszające i w środku ta Moc, wcielona dla nas ludzi i dla naszego zbawienia. I wtedy zstąpiła, szybka i potężna.

Zobaczyłem nagłe zawirowanie w tłumie głów poniżej schodów kościoła, a potem ogromne drżenie przeszło przez tłum, ale tam przez moment zagotowało się jak w garnku. Nagły krzyk zerwał się i przebiegł przez całą przestrzeń, przybierając na sile, w miarę jak się rozchodził, aż głowy pod moim oknem także się od niego zatrzęsły. Dłonie klaskały, głosy wołały: „Un miracle! Un miracle!” (1).

Zerwałem się na nogi, wpatrując się i krzycząc. Potem powoli drżenie ustało, krzyk zamienił się w pomruk, a ombrellino ruszył dalej. I znowu zabrzmiał wysoki i czysty głos księdza, z nutką triumfalnego dziękczynienia: „Vous etes la Résurrection et la Vie!”. I znowu, jeszcze raz błagalnie – ponieważ wciąż były tam dwa tysiące chorych nie dotkniętych ową Mocą, a czas uciekał – owa nieskończenie poruszająca, usilna prośba: „Seigneur, ce lui qui vous aime est malade!” (2). A także: „Seigneur, faites que je marche! Seigneur, laites que j’entende!” (3).

I wtedy znowu błysnął palec Boga, i znowu, i znowu. A za każdym razem chore i złamane ciało podrywało się ze swego łoża boleści i stawało wyprostowane. A tłum uśmiechał się i wył, i szlochał.

Pięć razy widziałem ten wir i ten pośpiech. Po raz ostatni, kiedy Te Deum rozbrzmiało ze stopni kościoła, ponieważ Jezus w swoim Sakramencie wracał znów do domu. A były dwa, których nie widziałem. W sumie tego popołudnia było ich siedem.

Czy ma jakikolwiek sens komentowanie tego wszystkiego? Nie jestem pewien, a jednak, dla mojej własnej satysfakcji, jeśli dla niczyjej innej, chciałbym zapisać kilka myśli, które przyszły mi do głowy zarówno wtedy, gdy siedziałem przy oknie i widziałem na własne oczy miłującą dobroć Boga, jak i później.

Pierwsze wszechogarniające wrażenie, które pozostało ze mną, jest następujące – że byłem obecny, w moim własnym ciele, w XX wieku i widziałem Jezusa przechodzącego pośród chorego tłumu, jak przechodził dwa tysiące lat wcześniej. To jest, w skrócie, najważniejszy fakt z Lourdes. Wiele razy, kiedy siedziałem tam tego popołudnia, przeciwstawiałem sposób, w jaki je spędzam, temu, jak przeciętny, wierzący chrześcijanin spędza niedzielne popołudnie. Jako dziecko zazwyczaj spacerowałem z moim ojcem, a on czytał i mówił na tematy religijne. Po powrocie zwykliśmy odbywać krótkie zajęcia biblijne w jego gabinecie. Jako duchowny anglikański zazwyczaj uczyłem w szkółkach niedzielnych albo mówiłem kazania do dzieci. Jako ksiądz katolicki od czasu do czasu zajmowałem się katechizacją. We wszystkich tych momentach „cudowne” wydawało się wyjątkowo dalekie. Patrzyliśmy na nie z perspektywy dwudziestu wieków. To było coś, z czego można było czerpać naukę, czym mogła się karmić wyobraźnia, ale był to stan rzeczy tak odległy, jak życie człowieka prehistorycznego. Akceptowaliśmy go i to wszystko. A tutaj, w Lourdes, to było teraźniejsze, żywe zdarzenie. Siedziałem przy zwykłym, przeszklonym oknie, w sutannie uszytej przez angielskiego krawca, z innym Anglikiem obok mnie, i widziałem, jak „cudowne” się dzieje. Czas i przestrzeń zniknęły. Stulecia skurczyły się i znikły, i oto ujrzeliśmy to, co „wielu proroków i królów pragnęło ujrzeć, a nie ujrzeli” (Łk 10, 24).

Oczywiście można wysunąć „naukowe” argumenty, takie jak te, które zreferowałem, próbując wyjaśnić Lourdes. Są to jednak te same argumenty, jakie mogą być – i są – wysuwane przeciwko cudom samego Jezusa Chrystusa. Nic na to tutaj nie powiem. Zostawiam to naukowcom, takim jak dr Boissarie. Ale to, czego nie mogę pojąć, to że wierzący chrześcijanie są w stanie postawić argumenty a priori przeciwko faktowi, iż Nasz Pan jest ten sam wczoraj, dziś i na wieki – ten sam w Galilei i we Francji. „Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą” (Mk 16, 17), powiedział On sam, a historia Kościoła katolickiego stanowi dokładne wypełnienie tych słów. Tak było, jak mówi nam św. Augustyn, przy grobach męczenników. W Canterbury podaje się pięćset cudów w ciągu kilku lat od męczeństwa św. Tomasza. A teraz tutaj jest Lourdes, tak jak było przez pięćdziesiąt lat, w tym małym zakątku ubogiej Francji!

Od mojego powrotu pytają mnie: „Dlaczego cuda nie mogą się dokonywać w Anglii?”. Moja odpowiedź jest taka, że po pierwsze, są dokonywane w Anglii, w Liverpoolu i w Holywell, na przykład. Po drugie, odpowiadam innym pytaniem – dlaczego Jezus Chrystus nie narodził się w Rzymie. A gdyby narodził się w Rzymie, dlaczego nie w Niniwie i Jerozolimie? Po trzecie, odpowiadam, może więcej dokonywałoby się w Anglii, gdyby było tam więcej wiary. Z pewnością jest trochę nierozsądnie stawiać takie pytanie w kraju, który trzysta pięćdziesiąt lat wcześniej świadomie odrzucił Objawienie Chrystusa, pozbył się Najświętszego Sakramentu i zburzył sanktuaria Maryjne. Chrystus i Jego Matka powinni współpracować w sposób nadprzyrodzony w cudach, które są raczej nagrodą dla wiernych. „Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom a rzucić psom” (Mt 15, 26) – to są słowa Naszego Pana. Skoro Londyn nie jest na tyle tolerancyjny, aby zezwolić na procesję eucharystyczną swymi ulicami, jakież ma prawo domagać się, aby nasz Eucharystyczny Pan okazał swoją moc. „I niewiele zdziałał tam cudów – mówi Ewangelista o Nazarecie – z powodu ich niedowiarstwa” (Mt 13, 58).

To zatem jest najważniejszy fakt, dotyczący Lourdes: że Jezus Chrystus w swoim Sakramencie przechodzi przez otwarty plac, gdzie po obu stronach leżą na łóżkach chorzy, i że na Jego słowo chromi chodzą, a trędowaci zostają oczyszczeni, a głusi słyszą – że widzimy, jak skaczą i tańczą z radości.

Nawet teraz, pisząc te słowa w dziesięć dni po moim powrocie, wszystko wydaje mi się snem. A jednak wiem, że to widziałem. Przez ponad trzydzieści lat przywykłem powtarzać głupią formułkę, że „wiek cudów minął”, że były one konieczne, aby ustanowić chrześcijaństwo, ale teraz nie są już niezbędne, być może poza wyjątkowo rzadkimi przypadkami. I w swym sercu miałem świadomość własnej głupoty. Dlaczego, przecież przez te trzydzieści lat Lourdes istniało! A jeśli w ogóle o tym mówiłem, mówiłem tylko o histerii i autosugestii, i francuskiej bujnej wyobraźni, i innych takich nonsensach. Chrześcijanin, który był w Lourdes, nie może znowu mówić w ten sposób.

A co do realności, to mnie nie martwi. Nie mam wątpliwości, że ci, którzy widzieli bandaże zerwane z kończyn trędowatego i zdrowe ciało pojawiające się pod nimi, albo niewidomego, jego oczy ociekające wodą Siloe, spoglądające na Tego, który go uzdrowił, albo słyszeli cudowną rozmowę o „ludziach chodzących niby drzewa” (Mk 8, 24), i całą resztę – nie mam wątpliwości, że dziesięć dni później siadali, spoglądając niewidzącym wzrokiem, i zastanawiali się, czy to rzeczywiście oni byli świadkami tych rzeczy. Ludzka natura, jak butelka lejdejska, nie może pomieścić więcej niż ustalona objętość. I owa ludzka natura, ze swym doświadczeniem, instynktami, wykształceniem, zwykłym gadaniem, opinią publiczną i całą resztą dookoła hołduje przekonaniu, że cuda się nie zdarzają, że prawa są prawami, innymi słowy – że deizm to najlepsze, na co można mieć nadzieję. Cóż, nie należy wątpić, że widoma sprzeczność wobec wszystkich tych konwencjonalizmów nie znajdzie zbyt wiele miejsca w duszy.

Następnie, jest kolejna rzecz, którą powinienem powiedzieć w obecności chrześcijan „ewangelicznych”, potrząsających głowami nad udziałem Maryi w tej sprawie. Jest tak, że na każdy cud, który ma miejsce w piscines przypada, jak przypuszczam, tuzin cudów dokonujących się podczas tego, co uważamy za przejście Jezusa Chrystusa. Katolicy naturalnie nie potrzebują takiego zapewnienia. Wiedzą wystarczająco dobrze z wewnętrznego doświadczenia, że kiedy Maryja wychodzi naprzód, Jezus nie odpoczywa! Ale dla tych, którzy myślą tak jak niektórzy chrześcijanie, trzeba koniecznie wskazać fakty. I znowu, mam przed sobą, kiedy piszę, kartkę z okrzykami, jakie były używane podczas procesji. Jest ich wszystkich dwadzieścia cztery. Z tego dwadzieścia jeden jest adresowanych do Jezusa Chrystusa. W dwóch prosimy „Matkę Zbawiciela” i „Uzdrowienie Chorych”, aby się modliła za nami. W ostatnim prosimy Ją, aby „okazała się Matką”. Jeśli ludzie będą mówić o „proporcji” w kwestii, w której coś takiego nie istnieje, ponieważ nie można porównywać, nie dopuszczając się poważnego uchybienia, Stwórcy ze stworzeniem – zapytałbym, czy istnieje tutaj „dysproporcja”?

W istocie Lourdes jako całość stanowi znakomite małe kompendium teologii katolickiej i prawdy ewangelicznej. Odbywało się kiedyś wesele i Matka Jezusa była na nim ze swoim Synem. Nie było wina. Powiedziała swemu Synowi to, co już wiedział. On zdawał się odnosić z dezaprobatą do Jej słów, ale posłuchał ich i woda stała się winem.

W Lourdes nie ma wesela, tylko coś bardzo podobnego do śmiertelnego łoża. Matka Jezusa jest tam ze swoim Synem. To znów Ona przejmuje inicjatywę. „Oto woda – zdaje się mówić – kop Bernadeto, a znajdziesz ją.” Ale to tylko woda. Wtedy zwraca się do swego Syna. „Mają wodę – mówi – ale nic więcej.” A wtedy On przychodzi w swej mocy.

Weźcie teraz chorych ze wszystkich łóż boleści na świecie i przynieście ich do Starosty Weselnego. Użyjcie najzwyklejszych rzeczy na świecie – fizycznego bólu i zwykłej wody. „Złóżcie je razem i poczekajcie, aż przejdę.” Wtedy Jezus z Nazaretu przechodzi, a chorzy zrywaj ą się ze swoich łóżek i niewidomi widzą, trędowaci zostają oczyszczeni, a diabły są wyrzucone.

O tak! Paralela zatrzymuje się. Ale czy to nie wystarczy?

„Seigneur, guérissez nos malades! Salut des infirmes, priez pour nous!” (4)

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Cud! Cud!

(2) Panie, ten, którego miłujesz, choruje.

(3) Panie, spraw, abym chodził! Panie, pozwól, abym słyszał!

(4) Panie, ulecz nasze choroby! Wybawienie chorych, módl się za nami!

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Fenomen Lourdes.