Fenomen Lourdes. Rozdział piąty

Po déjeuner znowu wybrałem się, aby odnaleźć szkockiego księdza, który miał nadzieję zabrać mnie do pewnego okna w kościele Różańcowym, gdzie dopuszczano tylko nielicznych, a z którego moglibyśmy widzieć procesję i błogosławieństwo chorych. Ale rozczarowaliśmy się i po pewnych kombinacjach zdołaliśmy zająć pozycję na tyłach tłumu, na szczycie schodów kościoła. Udało mi się wspiąć kilkanaście centymetrów ponad innych i zapewniłem sobie bardzo przyzwoity widok na całą scenę.

Tłumu nie da się opisać. Obok nas znajdowało się wielkie zgromadzenie i jak daleko okiem sięgnąć, w dół wielkiego owalu i daleko poza posąg w koronie, i po drugiej stronie, za bureau, po lewej, i na zboczach po prawej, rozciągnięty, niewyobrażalny kobierzec głów. Świetnie wiedzieliśmy, że także ponad nami, na każdym tarasie i stopniu, ku tyłowi, do drzwi wielkiej bazyliki jest jeden kłębiący się, śpiewający tłum. Na poziomie ziemi poniżej nas pozostawiono otwartą, wielką przestrzeń – powiedziałbym, że obszar o rozmiarach jakichś stu metrów na sto – a jego wewnętrzny zarys tworzyli chorzy na noszach, krzesłach, stojący, siedzący, leżący i klęczący. Tak było aż do najdalszego krańca, do którego mogła dojść procesja.

Po może pół godzinie oczekiwania, podczas którego nieustająca fala śpiewu przetaczała się przez tłum w tę i w tamtą stronę, w oddali pojawiło się czoło procesji – niewielkie, białe i czarne postaci, małe jak laleczki – i śpiew stał się powszechny. Kiedy jednak niekończące się rzędy rozsypały się, śpiew zamarł i chwilę później kapłan, stojąc samotnie w wielkiej przestrzeni, rozpoczął głośną modlitwę, głosem jak srebrna trąba.

Nigdy w życiu nie słyszałem takiej pasji. Zacząłem teraz obserwować, niemal mechanicznie, małą grupkę pod ombrellino, w bieli i złocie, oraz poruszenia monstrancji błogosławiącej chorych, ale moje oczy powędrowały z powrotem ku małej postaci w środku i zacząłem wykrzykiwać wraz z tłumem, zdanie po zdaniu, podążając za tym pełnym pasji głosem:

„Seigneur, nous vous adorons!” (1)

„Seigneur – nadeszła gromka odpowiedź – nous vous adorons!”

„Seigneur, nous vous aimons!” (2), wołał kapłan.

„Seigneur, nous vous aimons!”, odpowiadali ludzie.

„Sauvez-nous, Jésus; nous périssons!” (3)

„Sauvez-nous, Jésus; nous périssons!”

„Jésus, Fils de Marie, ayez pitié de nous!” (4)

„Jésus, Fils de Marie, ayez pitié de nous!”

Potem wezbrała melodia cantus planus (5). „Parce, Domine!”, śpiewali ludzie. „Parce populo tuo! Ne in aeternum irascaris nobis” (6).

Znowu:

„Gloria Patri et Filio et Spiritui Sancto” (7).

„Sicut erat in principio et nunc et semper, et in saecula saeculorum. Amen” (8).

Potem raz jeszcze pojedynczy głos i zwielokrotniona odpowiedź:

„Vous ętes la Résurrection et la Vie!” (9)

A potem błaganie do tej, którą On dał nam za Matkę.

„Mère du Sauveur, priez pour nous!” (10)

„Salut des infirmes, priez pour nous!” (11)

Później raz jeszcze śpiew, potem wołanie, bardziej poruszające niż wszystko inne:

„Seigneur, guérissez nos malades!” (12)

„Seigneur, guérissez nos malades!”

Następnie rozpalający okrzyk, który sprawił, że dziesięć tysięcy twarzy poczerwieniało:

„Hosanna! Hosanna au Fils de David!” (13) (Drgnąłem, słysząc to.)

„Hosanna!”, zawołał kapłan, podnosząc się z kolan, z rozrzuconymi szeroko ramionami.

„Hosanna!”, zagrzmieli ludzie, szybko jak echo.

„Hosanna! Hosanna!”, rozlegało się wciąż na nowo, jak potężna salwa artyleryjska.

Nie było jednak żadnego poruszenia pośród tych zbolałych, zdruzgotanych szeregów. Biskup, mając nad sobą ombrellino, przeszedł powoli dookoła kręgu, a ludzie wołali do Tego, którego niósł, jak wołali dwa tysiące lat wcześniej na drodze do miasta Dawidowego. Z pewnością będzie On litościwy w tym dniu – w Roku Jubileuszowym miłosierdzia Jego Matki, w oktawie jej Wniebowzięcia, kiedy zasiadła z Nim na Jego tronie!

„Mère du Sauveur, priez pour nous!”

„Jésus, vous ętes mon Seigneur et mon Dieu!” (14)

Jednak nie było żadnego poruszenia.

Jeśli kiedykolwiek „sugestia” mogłaby sprawić cud, musi sprawić go teraz. „Oczekujemy cudów podczas procesji jutro i w niedzielę”, powiedział mi pewien ksiądz poprzedniego dnia. I stałem tam, jeden z setek tysięcy, ufny w oczekiwaniu, poruszony przez ten głos, w nic nie wątpiąc ani niczego się nie obawiając. Pode mną byli chorzy, odpowiadający słabo i niepewnie na to wołanie kapłana. A jednak nie było żadnego poruszenia, żadnego nagłego poderwania się chorego człowieka z łoża, kiedy Jezus przechodził obok, żadnego wibrującego okrzyku radości – „Je suis guéri! Je suis guéri!” (15) – nikogo pospiesznie podążającego w jakieś miejsce, ani grzmotu Magnificat, jakiego byliśmy skłonni się spodziewać.

Oto zbliżało się zakończenie. Monstrancja dotarła raz jeszcze do wizerunku i posuwała się środkiem. W głosie kapłana słychać było jeszcze więcej pasji, kiedy wyrzucił ramiona i wołał o miłosierdzie:

„Jésus, ayez pitié de nous! – Ayez pitié de nous!”

A ludzie, oszaleli z gorliwości i pragnienia, odpowiedzieli mu głosem grzmotu:

„Ayez pitié de nous! – Ayez pitié de nous!”

A oto na górę po schodach weszła poważna grupa, w miejsce gdzie Jezus przynajmniej pobłogosławi swoich, chociaż ich nie uleczy. A kapłan w środku, jednym ostatnim okrzykiem oddał chwałę Temu, któremu trzeba służyć, jakiegokolwiek nieszczęścia byśmy nie doświadczali:

„Hosanna! Hosanna au Fils de David!”

Z pewnością to musi dotknąć Najświętszego Serca! Czyż Jego Matka nie powie ani słowa?

„Hosanna! Hosanna au Fils de David!” „Hosanna!”, wołał kapłan.

„Hosanna!”, wołali ludzie. „Hosanna! Hosanna! Hosanna!”

Jeden wyraźny okrzyk uwielbienia, pełen rozczarowania, a potem rozległo się poważne Tantum ergo Sacramentum!

Kiedy błogosławieństwo się zakończyło, wróciłem do bureau, ale niewiele było tam do zobaczenia. Nie, nie było dziś żadnych cudów, powiedziano mi – albo niemal żadnych. Być może jeden z rana. Nie wiadomo.

Znów było tam kilku biskupów, słuchając rozmowy lekarzy i opisu pewnych przypadków z poprzednich dni. Był tam też znowu père Salvator, kapucyn, jak również wysoki brodaty asumpcjonista, ojciec, z którym rozmawiałem. Ale nie było wielkiego zainteresowania ani podniecenia. Miałem przyjemność rozmawiać chwilę z biskupem Tarbes, który ponownie przedstawił mnie kapucynowi i jeszcze raz opowiedział jego historię.

Byłem jednak nieco nieszczęśliwy. Cud był tym, czego oczekiwałem. Spodziewałem się tak wiele: nie zobaczyłem nic.

Przed wyjściem porozmawiałem też z doktorem Coxem.

„Nie” – powiedział mi. – „Dziś był zaledwie jeden cud. Mamy też wątpliwości co do tej nogi, która była o siedem centymetrów za krótka”.

„A czy to prawda, że mademoiselle Bardou nie została wyleczona?” (doktor podał nam kilka dowodów parę minut wcześniej).

„Niestety tak. Był to prawdopodobnie przypadek silnego subiektywnego podniecenia. Może być jednak pewna poprawa. Jeszcze nie wiemy. Prawdziwa praca badawcza przychodzi później”.

Jakże bezwzględne to wszystko się wydaje, pomyślałem, kiedy szedłem do domu na obiad. Tego ranka, w drodze z bureau, widziałem wiele białych chorągwi, posuwających się razem, i – zapytawszy – dowiedziałem się, że byli to miraculés głównie z poprzednich lat – w liczbie około trzystu pięćdziesięciu (16). Tworzyli dość dużą procesję. Spojrzałem na ich twarze: było tam o wiele więcej kobiet niż mężczyzn (tak jak to było na Kalwarii). Jednak kiedy ich obserwowałem, nie mogłem pojąć, według jakiej zasady Nadprzyrodzoność nagle zstąpiła na tego, a nie na tamtego. „Dwóch będzie na jednym posłaniu… Dwie będą mleć razem… Jedna będzie wzięta, a druga zostawiona” (Łk 17, 34–35). Oto byli ludzie w każdym wieku – przypuszczam, że od sześciu lat do osiemdziesięciu – różnych charakterów, pozycji społecznej, doświadczenia, obu płci. Niektórzy byli zakonnikami, niektórzy sklepikarzami, niektórzy byli arystokratami, było też kilku emerytowanych wojskowych i tak dalej. Zdaje się, że nie wyróżniali się świętością. Znów słyszałem bolesne historie dziesięciu trędowatych – jednego wdzięcznego, dziewięciu samolubnych. Kilku dziewczętom, jak mi mówiono, przewróciło się w głowach od pochlebstw i gratulacji. Zaczęły zadzierać nosa.

A teraz znowu oto był ten dzień, niemal oczywista okazja. To był Rok Jubileuszowy, wszystko miało się odbywać w zwielokrotnionej skali. I nic się nie wydarzyło! Co więcej, pięciu chorych faktycznie zmarło w Lourdes pierwszej nocy swego pobytu. Przybyć z tak daleka i umrzeć!

Na jakiej zatem zasadzie działał Bóg? Wtedy nagle zrozumiałem, nie Boże zasady, ale moją własną i poszedłem do domu jednocześnie zawstydzony i pocieszony.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Panie, wielbimy Cię!

(2) Panie, kochamy Cię!

(3) Wybaw nas Jezu, giniemy!

(4) Jezu, Synu Maryi, zlituj się nad nami!

(5) Cantus planus (łac.) – śpiew równy – nazwa śpiewu gregoriańskiego (w równych wartościach rytmicznych), stosowana od XIII wieku zamiast nazwy cantus choralis.

(6) Przebacz, Panie, przebacz ludowi Twojemu i nie bądź na nas zagniewany na wieki.

(7) Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu.

(8) Jak była na początku, teraz i zawsze, i na wieki wieków. Amen.

(9) Ty jesteś Zmartwychwstaniem i Życiem!

(10) Matko Zbawiciela, módl się za nami!

(11) Wybawienie chorych, módl się za nami!

(12) Panie, ulecz nasze choroby!

(13) Hosanna Synu Dawidowy!

(14) Jezu, Ty jesteś moim Panem i moim Bogiem!

(15) Zostałem uzdrowiony!

(16) Oficjalna liczba owych ludzi w popołudniowej procesji wynosiła trzystu czterdziestu jeden.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Fenomen Lourdes.