Fenomen Lourdes. Rozdział ósmy

W chwili udzielania błogosławieństwa, pokój nagle zaczął się zapełniać. Ale ja wciąż patrzyłem na śpiewający tłum na zewnątrz. Między innymi zauważyłem kobietę, pogodną i szczęśliwą – taką kobietę, jaką można zobaczyć setki razy dziennie na ulicach Londynu, z dżetowymi ozdobami na kapeluszu, w średnim wieku, niemal zdumiewająco pospolitą. Nie, nie przydarzyło się jej nic dramatycznego, w tym rzecz. Ale była tam, uważając to wszystko za oczywiste, włączając się w Magnificat z rozbieganym wzrokiem, zadowolona, jak byłaby zadowolona w cyrku, przerywająca sobie, aby porozmawiać z sąsiadem i przez cały czas ściskając w kompetentnej dłoni, na której lśniła ślubna obrączka, kratki okna bureau, za którymi siedziałem, żeby jak najlepiej wykorzystać oba światy – łaski na zewnątrz oraz nauki wewnątrz. Ona, tak jak ja, widziała, co uczynił Bóg. Teraz postanowiła zobaczyć, co z tym wszystkim zrobią lekarze i mieć, poza tym, dobry widok na miraculés, kiedy się pojawią.

Przypuszczam, że to jej zdumiewająca pospolitość zrobiła na mnie wrażenie. To była niespodzianka, zobaczyć kogoś takiego podczas takiej sceny. To było absurdalne, tak jak człowiek jadący na rowerze w dzień Sądu Ostatecznego. Jednak ona także posłużyła do nadania temu wszystkiemu rzeczywistego wymiaru. Była jak realne drzewo w tle panoramy. Służyła temu samemu celowi, co „Voix de Lourdes”, redagowana z werwą francuska gazeta, która podaje spisy cudów.

Kiedy się w końcu odwróciłem, pokój był pełen. Spośród obecnych pamiętam węgierskiego kanonika i brazylijskiego biskupa wraz z sześcioma innymi. Doktor Deschamps, dawniej z Lille, a teraz z Paryża, przewodniczył, ja zaś siedziałem obok niego.

Pierwszą pacjentką, która weszła, była Euphrasie Bosc, ciemna dziewczyna w wieku dwudziestu siedmiu lat. Zachwiała się nieco, kiedy wchodziła. Następnie usiadła i opisała „białe guzy” na swoim kolanie, podając jeszcze inne szczegóły. Powiedziała, w jaki sposób poczuła impuls, żeby wstać, właśnie teraz, podczas procesji. Kazano jej przejść się wokół pokoju, aby pokazać jej stan, a następnie została odesłana i powiedziano jej, aby przyszła w innym czasie.

Kolejna była Emma Sansen, blada dziewczyna w wieku dwudziestu pięciu lat. Od pięciu lat cierpiała na zapalenie osierdzia, jak stwierdzało jej zaświadczenie. Przez dwa lata była zamknięta w swoim pokoju. Szybko opowiedziała swoją historię i wyszła.

Następna była siostra Marguerite Emilie, trzydziestodziewięcioletnia asumpcjonistka, energiczna, wysoka kobieta o brązowej twarzy, w swym zakonnym habicie. Jej chorobą była mal de Pott, poważne schorzenie kręgosłupa, któremu towarzyszyły ropnie i inne okropności. Ona także pojawiła się w najlepszym zdrowiu.

Następnie zaczęliśmy słuchać lekarza podającego informacje o pewnej irlandzkiej zakonnicy, uzdrowionej tego ranka w piscines, ale przerwało nam wejście Emile’a Lansmana, silnego dwudziestopięcioletniego rzemieślnika, który kroczył wesoło, niosąc kulę i laskę, których już nie potrzebował. Do tej pory towarzyszył mu paraliż prawej nogi i traumatyzm kręgosłupa. Teraz niósł swoją kulę.

Za nim szedł inny mężczyzna, którego nazwiska nie uchwyciłem, a o którego przypadku pisałem tak szybko, że ledwie jestem w stanie odczytać wszystkie moje notatki. W skrócie jego historia przedstawiała się następująco. Jakiś czas temu miał poważny wypadek, który wiązał się ze swego rodzaju strasznym otwarciem wnętrzności. Przez ostatni rok czy dwa miał wszelkie możliwe problemy gastryczne, włącznie z całkowitą utratą apetytu. Jego zaświadczenie wskazywało też, że cierpi na częściowy paraliż (on sam pokazał nam, jak niewiele był w stanie otworzyć swoje palce) oraz brak czucia w prawej ręce (zajrzałem przez ramię doktora Deschampsa i przeczytałem na kartce słowa lésion incurable) (1). Zaświadczano dalej, że jest niezdolny do pracy fizycznej. Następnie opisał nam, jak wczoraj w piscine, przy wyjściu z kąpieli, uświadomił sobie dziwne uczucie ciepła w brzuchu. Następnie stwierdził, po raz pierwszy od wielu miesięcy, że chce jeść. Dano mu jedzenie i jadł z przyjemnością. Poruszał palcami w normalny sposób, podnosił rękę i pozwalał jej opadać.

Wtedy po raz pierwszy w bureau usłyszałem ostry spór. Jeden lekarz wyłamał się nagle, mówiąc, że nie ma żadnego faktycznego dowodu, iż nie była to wszystko „histeryczna symulacja”. Inny mu odpowiedział. Odwołano się do zaświadczenia. Wtedy ten pierwszy lekarz wygłosił małą przemowę, w doskonałym guście, chociaż poddając w wątpliwość ten przypadek, i sprawa została odłożona do zbadania z innymi. Słyszałem potem, jak doktor Boissarie dziękował mu za jego godny podziw mały wykład.

Wreszcie, chociaż robiło się późno, weszła Honorie Gras, lat trzydzieści pięć, aby złożyć swoje świadectwo. Aż do dnia dzisiejszego cierpiała z powodu „ropiejącego zapalenia stawów” oraz „białych guzów” na lewym kolanie. Dziś chodziła. Zaświadczenie potwierdziło jej słowa i została zwolniona.

Wszystko to było bardzo rzeczowe. Nie ma powodu, aby obawiać się, iż Lourdes to tylko śpiewanie hymnów i zaklinania. Przyjemnie jest myśleć, że na prawo od kościoła Różańcowego i w odległości stu metrów od Grotto znajduje się to niewielkie pomieszczenie, pełne lekarzy o uważnym spojrzeniu, reprezentujących wszystkie szkoły wiary i nauki, którzy muszą jedynie przedstawić swoje bilety wizytowe i zyskują swobodny dostęp do wszystkiego, co Lourdes ma do pokazana. Mają oni tak samo uważne umysły, jak i oczy. Słyszałem, jak jeden z nich mówił cicho, że jeśli Matka Boża, jak się okazuje, uzdrawia nieuleczalne przypadki, trudno odmówić Jej mocy uzdrawiania także uleczalnych przypadków. To znaczy, iż fakt, że uzdrowienie mogłoby zostać dokonane przy ludzkiej pomocy nie dowodzi, że nie jest ono cudowne. Trzeba pamiętać, a jest to interesujące i sugestywne, że o takich przypadkach słyszy się niewiele lub wcale. Zastanawiam się, ile – na każdy zadziwiający cud weryfikowany w bureau – przypada osób, które udają się po cichu do domu, uwolnione od jakiejś nieznośnej choroby przez miłosierdzie Maryi – od choroby, która w oczach naukowców nie stanowi wartości jako „przypadek”, niemniej jednak jest tak samo rzeczywista, jak jej uzdrowienie?

Oczywiście elementem, który na ogół utrzymuje wszystkie cuda tego miejsca z dala od wpływu wyobraźni, jest cała ta naukowa frazeologia. W prostej opowieści Ewangelii wydaje się niemal naturalne, że człowiek „od czterdziestu lat cierpi na swoją chorobę” (J 5, 5), a na słowo Jezusa Chrystusa bierze swoje łoże i idzie, albo że, jak w Dziejach Apostolskich, ktoś inny „odzyskuje władzę w nogach i stopach” (Dz 3, 7) mocą świętego Imienia. Kiedy jednak dochodzimy do gruźlicy i mal de Pott oraz lésions incurable i „histerycznej symulacji”, wydaje się, że w pewien sposób znajdujemy się raczej w bezwietrznym i dusznym pokoju, gdzie biały kwiat nadprzyrodzonego okazuje się dziwnie omdlewający dla oka wyobraźni.

Jednak wszystko jest tak, jak być powinno. Trzeba, aby te rzeczy istniały. Być może najbardziej zdumiewającym cudem ze wszystkich jest to, że bureau i Grotto stoją ramię w ramię i że żadne z nich nie hamuje drugiego. Możliwe, że tutaj w końcu nauka i religia dojdą do porozumienia i że każda z nich uzna ze zdumieniem zdolności tej drugiej, a z podziwem – Bożą moc, która czyni je tym, czym są i „zakreśla granicę, której nie przekraczają” (Ps 104, 9)? Byłoby to znaczące, gdyby spośród wszystkich krajów właśnie Francja stała się sceną takiego pojednana pomiędzy owymi rozdzielonymi siostrami.

Tamtego wieczoru po obiedzie wyszedłem ponownie, aby zobaczyć procesję z pochodniami. Tym razem mój przyjaciel i ja wzięliśmy po jednej świecy, abyśmy mogli przyłączyć się do tego aktu pobożności. Jednak najpierw zszedłem na dół do robinets – kranów z wodą, które znajdują się pomiędzy Grotto a piscines – i po łamiącej serce walce udało mi się napełnić moją butelkę świętą wodą. Zdumiewające było, jak samolubny czuje się człowiek podczas walki i jak wielkoduszny, kiedy zwycięża. Napełniłem także butelkę elokwentnego francuskiego księdza, który rozpaczliwie wyciągał ją w moim kierunku, wciąż walcząc w tłumie. „Eh, bien!”, wykrzyknęła niezłomna Francuzka obok mnie, która napełniła swoją butelkę i nie mogła się wyswobodzić z tłumu. „Jeśli nie pozwolicie mi odejść, zostanę!” Argument był nie do odparcia. Ludzie w tłumie roześmieli się jak dzieci i wypuścili ją.

Muszę z żalem stwierdzić, że kościoły zostały ponownie obrysowane baśniowymi, elektrycznymi lampami, że metaliczne girlandy wokół posągu naszej Matki zapłonęły wraz z nimi, że – co gorsza – stary zamek na wzgórzu i odległa Kalwaria także były oświetlone, a co najgorsze ze wszystkiego, procesja zakończyła się fajerwerkami – rakietami i bombami. Cuda po południu, fajerwerki wieczorem!

Jednak im więcej o tym myślę, tym mniej jestem niezadowolony. Kiedy pomyśli się, że ponad połowa tego ogromnego tłumu przybyła prawdopodobnie z małych wiosek we Francji, gdzie rakieta jest tak samo rzadka jak odwiedziny anioła i – z cielesnego punktu widzenia – tak samo piękna w ich oczach, sprzeciw wydaje się czymś bardzo małostkowym. To prawda, że tobie i mnie fajerwerki kojarzą się z Mafeking night (2) albo z obchodami jubileuszu królowej Wiktorii i że przez to wydają się one nie na miejscu, kiedy używa się ich, aby świętować nawiedzenie Boga, ale z tymi ludźmi jest inaczej. Dla nich to naturalny i piękny sposób opowiedzenia chwały Tego, który jest z wysoka Wschodzącym Słońcem (3), który jest Światłem na oświecenie pogan (4), którego Matka jest Stella Matutina, którego naród niegdyś kroczył w ciemnościach, a teraz ujrzał światłość wielką (5). Oto ich odpowiedź – odbicie w głębinach ich morza – na miriady świateł tego nieba, które błyszczy nad Lourdes. Zatem zostawmy fajerwerki w spokoju.

Było to bardzo poruszające, tak kroczyć w procesji, ze świecą w jednej ręce i książeczką w miękkiej okładce w drugiej, i pomagać wyśpiewać historię Bernadety, z niezapomnianymi Aves na końcu każdego wersu oraz Laudate Mariam i Credo nicejskim. Credo in… unam sanctam Catholicam et Apostolicam Ecclesiam (6). Moje serce przy tym zabiło. Gdzież bowiem indziej, jeśli nie w Kościele katolickim, zdarzają się takie rzeczy, jak te, które widziałem? Wyobraźcie sobie z łaski swojej cuda w Manchesterze! Z pewnością mogłyby się tam zdarzyć, gdyby była wystarczająca ilość katolików zgromadzonych w Jego Imię. Ale postawcie w miejsce Manchesteru Exeter Hall (7) albo katedrę Świętego Pawła! (8) Sama myśl jest oślepiająco absurdalna. Nie, chrześcijaństwo Jezusa Chrystusa żyje jedynie w Kościele katolickim.

Na całym świecie, jedynie tam znajdziesz takie połączenie wzniosłej doktryny, wspaniałego nauczania moralnego i bezpośredniego rozpoznania Krzyża. Sakramentalizm logicznie wyprowadzony, a jednak chwytający za serce, jak tego nie potrafi żaden amatorski mistycyzm. I cuda. „Łaskawość i wierność spotkają się ze sobą” (Ps 85, 11). „Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą” (Mk 16, 17). „Wiara może góry przenosić” (1 Kor 13, 2). „Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy” (Mk 9, 23). „O cokolwiek poprosicie Ojca w imię moje” (J 15, 16). „Gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 20). Tam jedynie, gdzie dusze są zbudowane na Piotrze, te rzeczy dzieją się naprawdę.

Pytano mnie ostatnio, czy jestem „szczęśliwy” w Kościele katolickim. Szczęśliwy! Co można odpowiedzieć na takie pytanie? Czyż pyta się człowieka, który obudził się z głupiego snu na światło słoneczne w jego pokoju i ku realnemu życiu, czy jest szczęśliwy? Oczywiście wielu niekatolików jest szczęśliwych. Sam byłem szczęśliwy jako anglikanin, ale będąc katolikiem, nie używa się tego słowa, nie myśli się o tym. Całe życie jest inne – to wszystko, co można powiedzieć. Wiara jest wiarą, nie nadzieją. Bóg jest Światłością, nie półmrokiem. Wieczność, niebiosa, piekło, czyściec, grzech i jego konsekwencje – te rzeczy są faktami, nie przypuszczeniami ani nie domysłami, ani nie podejrzeniami, których człowiek rozpaczliwie się czepia. „Jak trudno jest być chrześcijaninem!”, jęczy wytrwały niekatolik. „Jak niemożliwie jest być kimkolwiek innym!”, wykrzykuje katolik.

Zatem szliśmy dookoła, śpiewając. Procesja była tak wielka, że wydawała się nie mieć początku ani końca. Była setki razy splątana sama ze sobą, kłębiła się na placu, dźwigała ponad kościołem Różańcowym, ciągnęła o blisko kilometr w górę za posągiem naszej Matki w girlandach, wirowała wokół Grotto. Była jednym niezmierzonym morzem i rzeką świateł oraz śpiewu. Każda grupa śpiewała sama sobie, aż do momentu, kiedy nie została pokonana przez inną. Mężczyźni, kobiety i dzieci wędrowali cierpliwie, śpiewając i idąc, nie wiedząc, dokąd idą ani co będą śpiewać za pięć minut. Zależało to od siły głosu ich sąsiadów.

Ja zaś przeszedłem przez kilkanaście grup, zanim w końcu, po jakiejś godzinie, opuściłem procesję i ruszyłem do domu. Szedłem ramię w ramię z emerytowanym oficerem, potem z rzemieślnikiem, to znowu z tyłu wyłoniła się szybko grupa „Noelites” – przedstawicieli owych licznych organizacji chłopców i dziewcząt we Francji – śpiewając Laudate Mariam na moje Ave Maria, to znów znalazłem się w środku grupy sprzedawczyń, które wymieniały ze sobą uwagi, kiedy tylko zdołały złapać oddech. Sądzę, że była to najbardziej radosna i najbardziej spontaniczna (z pewnością była bowiem największa) ludzka ceremonia, w jakiej kiedykolwiek brałem udział. Nie miałem pojęcia, czy istnieli w ogóle jacyś organizatorzy tego wszystkiego – przynajmniej ja nie widziałem nikogo. Raz czy dwa samotny ksiądz w środku, idący tyłem i machający rękami, próbował pogodzić sprzeczne melodie. Raz bardzo stary ksiądz, z głosem jak basowy rejestr organowy, zwrócił ponad ramieniem żartobliwie wykrzywioną niby w złości twarz, aby zgromić kilka błędów – wydobywając z siebie w tym momencie zdumiewająco ostry dźwięk. Jednak były to chyba jedyne próby organizacji, jakie widziałem.

I tak w końcu wycofałem się i poszedłem do domu, zachrypnięty, ale bardzo zadowolony. Chodziłem przez ponad godzinę – od figury, ponad niższym kościołem, i znów na dół, długą aleją, i z powrotem do figury. Fajerwerki skończyły się, iluminacje zgasły i dzień się dokonał. Jednak tłumy ciągle chodziły wokół i bez przerwy rozbrzmiewały ścierające się melodie. Kiedy szedłem do domu, dźwięk ten trwał jeszcze w moich uszach. Kiedy kładłem się do snu, wciąż go słyszałem.

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Lésion incurable (fr.) – uraz nieuleczalny.

(2) Obchody rocznicy wyzwolenia Mafekingu – miasta w Afryce Południowej, które było oblegane podczas wojen burskich, od października 1899 roku, a zostało wyzwolone 17 maja 1900 roku.

(3) Por. Łk 1, 78.

(4) Por. Łk 2, 32.

(5) Por. Iz 9, 1.

(6) Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół.

(7) Exeter Hall był aulą mogącą pomieścić trzy tysiące osób, zbudowaną w centrum Londynu w latach 1829–1831 i zburzoną w 1907 roku. Aula była używana jako miejsce spotkań religijnych i filantropijnych, była też siedzibą paramasońskiej organizacji młodzieżowej YMCA.

(8) Katedra Świętego Pawła to jeden z najbardziej znanych kościołów anglikańskich w Wielkiej Brytanii i budowli Londynu.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Fenomen Lourdes.