Dzieci pana majstra. Rozdział pierwszy

Majster Tydzień, chwat nad chwaty,
będzie temu lat już wiele,
ujrzał świeżą niby kwiaty,
młodą pannę – imć Niedzielę.

Duchem posłał do niej swaty,
było trochę ceregieli,
lecz że chwat to był nad chwaty,
więc spodobał się Niedzieli.

Jak się zwykle potem zdarza,
już organy grzmią w kościele,
to imć Tydzień od ołtarza
wiedzie żonkę – imć Niedzielę.

Dziatek dał im Bóg szcześcioro,
nie za wiele, nie za mało,
córki z matki wdzięk swój biorą,
chłopcy zuchy gębą całą.

Syn najstarszy jak antałek;
młodszy znów jak pomidorek,
pierwszy – zwie się: Poniedziałek,
drugi – mamin pieszczoch: Wtorek.

Dalej dziewczę jak jagoda
(czub z kokardą ma na głowie),
ksiądz ją ochrzcił mianem: Środa
– liczko krasne, oczka sowie.

Za nią drepcze Czwartek mały,
co na każde imieniny
chrustu zjada półmich cały,
pączków zaś – ze trzy tuziny.

Piątek, tym się mama biedzi –
na nic prośby jej i trudy;
Piątek nie je nic prócz śledzi
i dlatego jak śledź chudy.

Mniejsza odeń o dwa cale
to Sobota jest krąglutka,
(wszystko zmiata doskonale),
a rodzeństwo zwie ją „Butka”.

Dobrze chowa się gromadka,
dzieci zdrowe jak orzechy,
aż się trzęsie biała chatka,
taki gwar w niej, hałas, śmiechy.

O nic dziatwa się nie troska,
ciągłe figle, ciągłe psoty,
że niech ręka broni Boska,
co Niedziela ma roboty!

Wtorek majtki zdarł na płocie,
Czwartek się po rynnie wspina,
Piątek zgubił trzewik w błocie,
Środa wpadła do komina.

A prym wiedzie Poniedziałek!
Toż nie stracił omal ducha,
kiedy z dachu, niby wałek,
wprost do matki spadł fartucha.

Za urwisów starszych piątką
i Sobótka też, głupiutka,
wszystko robi jak małpiątko,
chociaż taka jest malutka!

Głośno śmieją się sąsiadki,
że poczciwa imć majstrowa
na hultajów, na gagatki
wszystkie dzieci swe wychowa.

Pod jej okiem śmiało broi
rozhukana ta czereda,
bo się matki nic nie boi.
Gorsza bywa z ojcem bieda.

Bo z Tygodnia majster tęgi:
„Furdum, burdum, mocium panie!”.
Kto zawinił – bez mitręgi
na warsztacie bierze lanie.

Lecz gdy widzą swawolniki,
że im grozi basarunek,
wraz podnoszą lament, krzyki:
– Mamo! Mamo! Na ratunek!

A już matka zadyszana
dłoń karzącą wstrzymać leci.
– Na toż wyszłam za waćpana,
byś niewinne dręczył dzieci?

– Żono! Toć mu wziąłem z garści
roztrzaskany zegar gdański!…
– Jak to? Zegar milszy waści
niż rodzony synek pański?

– Duszko! Lecą ze mnie spodnie,
Wtorek pociął moje szelki…
– Chciał mieć lejce niezawodnie!
Ot, chłopięce to figielki!

– Spójrz na buzie twych dziewczątek:
Miód wykradły ze spiżarki…
– O, te wejdą w każdy kątek,
będą dobre z nich kucharki.

– Pieprz mi wsypał do tabaki
twój synalek, żono, trzeci!
– I chcesz karać za żart taki?
Toć to, mężu, jeszcze dzieci!…

– Muszą, muszą wziąć raz baty,
ty je, matko, nadto psujesz!
– Tydziu! Rzekłeś mi przed laty,
że nad życie mnie miłujesz!

Tu majstrowa w głos zaszlocha
(majster dłonią przytka uszy).
Tydzień bardzo żonę kocha,
łzom jej ulżyć rad by z duszy.

Choć się jeszcze srożyć stara:
„Furdum, burdum, mocium panie!”.
W zapomnienie idzie kara,
dyscyplina już na ścianie.

– Precz hultaje, precz zbytnice!
– huknie jeno majster z góry
– bo jak które z was przychwycę,
to obłupię je ze skóry!

Na gorący ten traktament
nie czekają lube dziatki,
lecz ogromny czyniąc zamęt
wszystkie nikną z oczu tatki.

Gdy Niedziela to zobaczy,
drzwi zamyka po cichutku
i mężulka miodkiem raczy
gładząc rączką po podbródku.

Zofia Rogoszówna

Powyższy tekst jest fragmentem książki Dzieci pana majstra.