Drzewo Życia. Rozdział trzeci

Ranek był świeży i jasny. Konstancjusz znalazł przy łóżku swoją wypolerowaną zbroję oraz wyczyszczony płaszcz i tunikę, kiedy się obudził w skromnym pokoju gościnnym. Mały zasuszony służący, Gullo, przyniósł mu puchar wina słodzonego miodem. Pijąc je, poczuł lekkie wzruszenie. Słodzone poranne wino było zwyczajem rzymskim, nie brytyjskim. Był to z pewnością subtelny gest albo starego króla Coela, albo jego córki. Zastanawiał się przez chwilę, która z tych dwóch możliwości jest bardziej prawdopodobna, i stwierdził, że okoliczności wskazują raczej na króla. Z jakiegoś powodu trochę go to rozdrażniło. Czemu ta dziewczyna była tak bardzo niechętna Rzymowi? To raczej nie mógł być jakiś głupi lokalny patriotyzm. Brytania była rzymską prowincją już od trzech stuleci. Śmieszne…

Zjadł obfite śniadanie w dużej sali, w której jedli wczoraj wieczerzę. Podał je Gullo: chleb, ser, jaja rybitwy i solidna porcja dziczyzny. Wino znów było bardzo dobre, lekkie falerneńskie z Fundi, o ile się nie mylił. Podane w równie ładnych pucharach.

To wszystko stanowiło całkiem przyjemny przerywnik. Coś, o czym będzie można opowiedzieć po powrocie do obozu. To mu przypomniało, że na pewno się tam o niego martwią. Czas wracać. Wstał.

– Gdzie jest król? – zapytał.

Gullo zamrugał oczami i pokręcił głową.

W tej samej chwili z dziedzińca dobiegł stukot końskich kopyt i Konstancjusz zobaczył Helenę jadącą w stronę wejścia na pięknym kasztanku. Prowadziła drugiego konia, srokacza.

Doświadczone oko trybuna od razu spostrzegło, że jeździ konno lepiej niż większość mężczyzn z konnych oddziałów, które próbował szkolić w ostatnich miesiącach. Wyszedł niespiesznym krokiem na dziedziniec.

– Cudowne – powiedział.

– Tak, to piękne zwierzęta – skinęła głową Helena. Nie przyszło jej widać do głowy, że może wcale nie mówił o koniach. – Legat Basjanus sprzedał je ojcu trzy lata temu.

– Cóż, jednak coś dobrego przyszło z Rzymu – zażartował.

– Przybyły z Hiszpanii. Jedynymi zwierzętami, jakie wprowadzili Rzymianie, są króliki i stały się już plagą. Czy Gullo dał ci coś do jedzenia? Dobrze. Jesteś gotowy?

– Nie pożegnałem się jeszcze z królem…

– Ach, ojciec… nie będzie go przez parę godzin. Zawsze wstaje wcześnie i wychodzi. Zobaczysz go innym razem.

– Tego nie jestem pewny – odparł Konstancjusz, a ona się roześmiała.

– O tak, na pewno. Słyszałeś, że tak powiedział.

– Cóż, skoro tak powiedział…

Wzruszyła ramionami.

– Nie znasz go, a ja trochę tak. Jeśli tak mówi, to tak będzie. On wie takie rzeczy. Jedziemy?

– My?

– Jadę z tobą. Ktoś musi odprowadzić konie.

– Czuje się zaszczycony – mruknął Konstancjusz. Dziw- na dziewczyna. Dziwny starzec.

– To jedynie godzina jazdy, jeżeli zna się drogę, tak jak ja.

Wsiadł na srokacza, szczękając zbroją. Rasa hiszpańska jest całkiem niezła. On też był w dobrych rękach.

Zawróciła kasztanka i odjechała, nie oglądając się za siebie.

Ruszył za nią i dogonił ją.

– Tam jest stary obóz rzymski – powiedziała niedbałym tonem. – Ojciec buduje wokół niego małe miasto. Mówi, że któregoś dnia połączy się z Camoludunum. Nazywają je Coel Castra.

Konstancjusz przypomniał sobie, co Karoniusz mówił mu o starym obozie.

– Za blisko morza – nie wiem, skąd mojemu szlachetnemu poprzednikowi przyszło do głowy, by zbudować go tutaj. Żadnych możliwości strategicznych. Beznadziejna lokalizacja.

– Wkrótce przekroczymy rzekę – powiedziała Helena. – Znam bród. Jesteś niezłym jeźdźcem.

Jej pochwała odebrała mu mowę. Uczeń renomowanej rzymskiej szkoły jeździeckiej, instruktor najlepszych oddziałów konnych na świecie – „niezły jeździec”. O bogowie!

– Ty jeździsz jak sama Hippolita – powiedział z błyskiem w oku. – I pewnie była do ciebie podobna.

– Kim ona była? – zapytała podejrzliwie Helena.

– Królową amazonek.

– Tu jest rzeka.

Konstancjusz ostro ściągnął wodze. W dali, na szczycie niewielkiego wzgórza, stał nieruchomo jakiś mężczyzna. Zbyt daleko, by można było dostrzec więcej niż długi niebieski płaszcz i głowę ze zwichrzonymi siwymi włosami. To mógł być samotny stary pasterz lub rolnik.

Coś mu jednak mówiło, że to król.

Chciał powiedzieć o tym Helenie, ale ona jechała dalej i była już na środku brodu. Zadowolił się uniesieniem ręki, by pozdrowić samotną postać na szczycie. Nie otrzymał jednak odpowiedzi, więc wjechał w rzekę.

Wśród bryzgów płynącej wody dotarł na drugi brzeg, gdzie dziewczyna już na niego czekała.

– Zdawało mi się, że widziałem przed chwilą twojego ojca – powiedział. – Tam, na wzgórzu.

– Możliwe – odrzekła spokojnie Helena. – Nigdy nie wiadomo, gdzie się pojawi.

Spięła kasztanka ostrogami do galopu i Konstancjusz domyślił się, że nie chce o tym rozmawiać.

W godzinę później dojechali do obozu od południa. Strażnik przy Porta Decumana zasalutował.

– Chodź ze mną do namiotu – zaproponował Konstancjusz. – Konie dostaną trochę jęczmienia, a my puchar wina.

– Nie chce mi się pić – odrzekła szorstko. – A konie nie są głodne.

Nim zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich Kwintus Balbus, nieskazitelny Balbus.

– O, jesteś, Konstancjuszu – powiedział. – Wszyscy myśleli, że przytrafił ci się jakiś wypadek. Mieli rację – jakże zachwycający!

Mówił z nosowym akcentem, jaki w tamtym czasie wyróżniał rzymską elitę. Nie był w Brytanii dość długo, by się go pozbyć.

Konstancjusz zmarszczył brwi.

– Trybunie Kwintusie Balbusie – powiedział. – To księżniczka Helena, córka króla Koeliusza.

Balbus uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Na Jowisza, wiesz, jak to się robi, prawda, Konstancjuszu? Inspekcja brytyjskiego wybrzeża za dnia i brytyjskiej księżniczki w nocy, co? Dobra robota.

Twarz Konstancjusza, blada z natury, teraz poszarzała.

– Chyba jesteś pijany. Natychmiast przeproś księżniczkę za prostackie zachowanie – rozkazał.

Elegancki Balbus podszedł bliżej.

– Po co ten ton, przyjacielu – tylko dlatego, że się dobrze zabawiłeś z miejscowym kwiatem?…

Konstancjusz zeskoczył z konia i dopadł drugiego trybuna.

– Przeprosisz natychmiast, czy mam cię zmusić?

Balbus jednak, tak jak wszyscy tchórze, bał się okazać swoje tchórzostwo.

– Zmusić mnie? – spytał hardo. – Chciałbym wiedzieć, jak?

– Pokażę ci! – ryknął Konstancjusz, rzucając tarczę i chwytając go za gardło. Owładnęła nim ślepa furia. Balbus uderzył go pięścią w twarz, ale Konstancjusz nawet tego nie poczuł. Coraz mocniej zaciskał palce na znienawidzonej szyi. Dopiero gdy usłyszał tętent końskich kopyt, podniósł głowę. To była Helena, która odjeżdżała galopem na kasztanku, prowadząc srokacza. Czarne włosy powiewały za nią jak flaga.

Konstancjusz zaklął, rozluźnił palce na szyi Balbusa i z rozmachem uderzył go pięścią w twarz.

Balbus zachwiał się i upadł do tyłu – do nóg wysokiego, brzuchatego mężczyzny w pełnym umundurowaniu cesarskiego legata. Za nim stało kilkunastu oficerów, których twarze wyrażały wszystkie emocje: zgrozę, wesołość, rozbawienie, pogardę.

– Piękne przedstawienie – powiedział legat. – Obaj stawicie się u mnie do raportu za pół godziny. – Odwrócił się i odszedł, a za nim jego sztab.

Konstancjusz spojrzał na Balbusa, któremu pomagało wstać dwóch silnych setników. Nawet podniesienie go nie było prostą sprawą.

– Jeszcze z tobą nie skończyłem – powiedział Konstancjusz, zanim odszedł, wciąż kipiąc z wściekłości. Nic dziwnego, że nie lubiła Rzymian. Wszystkich tych przeklętych, sprośnych idiotów…

Minęło trochę czasu, nim uspokoił się na tyle, by ocenić swoją sytuację. Co za pech, że Karoniusz właśnie teraz wrócił z Aquae Sulis – jeszcze gorzej, że widział, co się stało. I Balbus, choć z niezbyt dobrej rodziny, miał kilku wpływowych znajomych i w Mediolanie, i w Rzymie. To na pewno nie ułatwi mu życia i może zaszkodzić jego karierze.

Przetarł nos i usta, zobaczył na dłoni krew i uśmiechnął się. Mimo wszystko dobrze zrobił. Nie pamiętał, by tak się rozwścieczył od tamtego dnia, ponad siedem lat temu, kiedy został zamknięty w koszarach przez wyższego rangą oficera, który chciał się go pozbyć, ponieważ obaj starali się o tę samą kobietę.

W międzyczasie pojawił się Rufus z zatroskanym wyrazem twarzy.

– I jak, Rufusie, grałeś w kości?

Stary ordynans gderał jak matka, której dziecko wróciło brudne i podrapane. Wszyscy bardzo się o niego niepokoili, za godzinę mieli wysłać patrol na poszukiwania, a stary Tercjusz słyszał z wiarygodnego źródła, że legat powiedział: „Młody Chlorus – najlepszy z moich ludzi!”.

Konstancjusz uśmiechnął się krzywo.

– Teraz pewnie zmienił zdanie.

Rozbawiło go jednak, że nawet legat znał jego przezwisko Chlorus – Blady. Przezwisko, nawet jeśli proste, zawsze było oznaką popularności, a ta pomagała w jakimś stopniu. Nadmierna popularność nie była oczywiście korzystna. Wszystko w życiu jest kwestią równowagi… odpowiednich proporcji. Chociaż…

– Wyczyść mój hełm, Rufusie. Mam się widzieć z legatem.

Kiedy Konstancjusz wszedł do namiotu Karoniusza, Kwintus Balbus już tam był. Nie wyglądał najlepiej z opuchniętą twarzą i zamkniętym jednym okiem. Czterej strażnicy stojący przed zasłoną oddzielającą wejście od właściwego gabinetu wyglądali na nieporuszonych, ale Konstancjusz widział lekkie drganie warg i błysk w oku. To była jedna z tych spraw, które ich bawiły.

Wysoki, chudy Kurio, adiutant Karoniusza, odchylił zasłonę.

– Trybuni Konstancjusz i Balbus do dostojnego legata.

Weszli, szczękając zbrojami, jeden obok drugiego, zasalutowali i zameldowali swoją obecność.

Karoniusz siedział przy polowym biurku i podpisywał dokumenty. Przez chwilę nie zwracał na nich uwagi. Kiedy w końcu podniósł wzrok, jego twarz wyrażała irytację starego dyrektora szkoły, który ma do czynienia z dwoma krnąbrnymi uczniami.

– Trybuni – powiedział – powinni być ludźmi światłymi i kulturalnymi. Zdumiewa mnie, że zastałem was na pospolitej bójce, jak pijanych gladiatorów.

Obaj młodzi oficerowie próbowali odpowiedzieć jednocześnie, ale powstrzymał ich stanowczy ruch dłoni legata.

– Nie było ciebie na porannej paradzie, trybunie Konstancjuszu – powiedział. – Dlaczego?

Konstancjusz przełknął ślinę.

– Wczoraj po południu poszedłem zrobić inspekcję, panie – powiedział. – Była mgła i zabłądziłem. Na koniec trafiłem… z pewną pomocą… do króla Koeliusza i przenocowałem w jego… domu. – Trudno było nazwać zadymiony dębowy budynek pałacem.

Legat zainteresował się.

– Widziałeś króla?

– Tak, panie. Właśnie przybyliśmy do Porta Decumana, kiedy pojawił się trybun Balbus i obraził damę w najbardziej prostacki sposób…

– Powiedziałem tylko…

– Zamilcz, trybunie Balbusie! – ryknął legat. – Trybunie Konstancjuszu, mów dalej.

– Balbus insynuował, że spałem z tą damą…

Legat wstał.

– Czy ona słyszała, co mówił? – zapytał z niepokojem.

– Z pewnością nie uroniła nawet słowa, panie. Doskonale włada łaciną, a Balbus stał tak blisko niej, jak teraz ja przed tobą.

Legat zaczął się przechadzać po namiocie.

– Co wtedy zrobiłeś? – zapytał.

– Nakazałem Balbusowi, by przeprosił damę, ale odmówił. Więc chciałem go nauczyć dobrych manier i… resztę już znasz, panie.

Legat przystanął w środku swego spaceru tygrysa w klatce.

– Na Hades, tak – powiedział. – Znam resztę. Ale wy nie. Trybunie Balbusie, co masz do powiedzenia w tej sprawie?

– Nie powiedziałem, że Konstancjusz spał z tą dziewczyną – rzekł nadąsany trybun.

– Konstancjusz tego nie twierdzi – warknął Karoniusz. – Powiedział, że to „insynuowałeś”. Czy to prawda?

– Nie tak dosłownie, panie.

– Rozumiem. Chciałeś się popisać błyskotliwością. Powiedziałeś lekki żarcik. Byłeś dowcipny. A twój dowcip może drogo kosztować Rzym. Księżniczka Helena jest jedynym dzieckiem króla Koeliusza, sprzymierzeńca Rzymu, który może dowodzić piętnastoma tysiącami mężczyzn w polu – a ty ostrzyłeś na niej swój dowcip, durny błaźnie.

Balbus wyglądał na całkiem zbitego z tropu. Nawet Konstancjusz był zaskoczony. Wyobrażał sobie starego Koeliusza bardziej jako właściciela ziemskiego niż władcę i dowódcę licznej armii.

Karoniusz usiadł i otarł czoło.

– Trybunie Balbusie, pojedziesz dziś po południu na północ, do Wielkiego Muru. Nie nadajesz się do służby w tej części kraju. Tam wyżej możesz ostrzyć swój wspaniały dowcip na Piktach i Szkotach, jeśli chcesz. Ale na twoim miejscu byłbym ostrożny – nie mają poczucia humoru. Nie musisz się zgłaszać do odprawy przed wyjazdem – to jest twoja odprawa. Możesz odejść.

Nieszczęsny Balbus zasalutował i wycofał się.

Legat popadł w zadumę. Konstancjusz stał nieruchomo, sztywny jakby kij połknął.

Adiutant chrząknął i Karoniusz powrócił do rzeczywistości.

– Idiotyczny incydent, Kurio, i to właśnie teraz.

– Bardzo nie w porę, panie.

– Lepiej mu powiedzmy, Kurio.

– Tak, panie.

Karoniusz odwrócił się.

– Usiądź, trybunie.

– Dziękuję, panie.

Legat przeszył go wzrokiem.

– Wszystko, co ci teraz powiem, jest w najwyższym stopniu tajne, trybunie.

– Oczywiście, panie.

– Cóż, mamy więc bardzo złe wieści z Galii.

Konstancjusz podniósł głowę.

– Powstanie, panie?

Legat szeroko otworzył oczy.

– Skąd wiedziałeś?

– Nie wiedziałem. Ale znam Galów… trochę. Jest głęboki rozdźwięk między galijskimi właścicielami ziemskimi i chłopami…

Karoniusz skinął głową.

– Właśnie. Widzę, że się orientujesz w sytuacji. Tym lepiej, zważywszy na to, co chcę ci powiedzieć. Tak, to powstanie. Dlatego musiałem wrócić wcześniej z Aquae Sulis. Najpierw pojechałem na północ do Eburacum i widziałem się z Petroniuszem Akwilą. Kazano nam wysłać natychmiast Trzydziesty Piąty.

– Cały legion! – wykrzyknął Konstancjusz. – Nasze siły zmniejszą się poniżej minimum.

– Dokładnie tak – skinął głową legat. – Ale tak musi być. Teraz rozumiesz, jak ważne jest, byśmy utrzymywali bardzo przyjacielskie stosunki z wszystkimi plemionami w tej prowincji. Nie wiem i nikt nie wie, jak długo potrwa sprawa galijska i prawdopodobnie nie dostaniemy znikąd posiłków. Musimy po prostu utrzymać ten fort i modlić się. Spisek kilku plemion byłby dla nas fatalny. I w takiej chwili jakiś beztroski młody głupiec obraża córkę króla Koeliusza! Musimy to oczywiście wynagrodzić. Wyślę delegację z listem do króla. Muszę też wyszukać parę prezentów dla niego. Chciałbym wiedzieć, co.

– Coś zrobionego z drzewa – powiedział Konstancjusz. – Kocha drzewo. Jest dla niego święte.

– Jest poświęcone Jowiszowi – odrzekł z powagą Karoniusz.

– Właśnie, panie.

– Coś wymyślę. Pojechałbym sam, ale nie mogę. Mam pełno roboty z zebraniem statków do transportu Trzydziestego Piątego. Mnóstwo pracy. Wyślę więc ciebie.

– Mnie, panie?

– Oczywiście, że ciebie! – legat podniósł głos.– Wydajesz się być w dobrych stosunkach z tym starym człowiekiem… i jego córką. Wizyta grzecznościowa, chłopcze. Przyjdź do mnie w tej sprawie jutro po paradzie.

– Dobrze, panie.

– A tak przy okazji…

– Tak?

Legat mrugnął okiem.

– Czy… księżniczka widziała, jak uderzyłeś tego chłystka?

– O tak, panie. Musiała widzieć przynajmniej początek walki.

Karoniusz uśmiechnął się.

– Wspaniale! Wspaniale! Możesz już iść.

Konstancjusz wstał, zasalutował, zrobił sprawnie w tył zwrot i wyszedł, cały rozpromieniony.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Drzewo Życia.