Drzewo Życia. Rozdział szósty

– Tarcza w górę – powiedział setnik. – Wyżej, wyżej! Dobrze. Tylko oczy muszą być ponad nią. Kiedy wróg pośle nad nią serię strzał, nie musisz jej podnosić – schyl głowę o parę centymetrów i będziesz bezpieczny. O tak – widzisz?

– Nigdy tego nie zrobię – odparł gniewnie chłopiec. – Wróg pomyśli, że się go boję.

Potężny setnik uśmiechnął się.

– Czy miałby rację?

Chłopiec się zaczerwienił.

– Oczywiście, że nie! Jak śmiesz…

– Więc to łatwe – rzekł Marek Fawoniusz. W Dwudziestym Legionie nazywali go Facilis, ponieważ wszystko było dla niego łatwe. Wyśledzić patrol numidyjski na pustyni – łatwe. Zbudować obóz z umocnieniami pierwszej i drugiej klasy po czternastogodzinnym marszu – łatwe. Oczyścić gospodę z tuzina pijanych gladiatorów, którzy wszczęli awanturę – łatwe. – Ty się nie boisz, ale wróg o tym nie wie. Wspaniale! Lepiej być nie może. Zmyliłeś wroga co do prawdziwej sytuacji – zdecydowana korzyść. Wróg oszukany to wróg w połowie pokonany.

Chłopiec jednak potrząsnął energicznie głową.

– Nie chcę, by ktokolwiek myślał, że się boję – powtórzył z uporem. – Uważaj, zaraz cię zaatakuję!

– Bardzo staromodne – mruknął Fawoniusz. – Teraz nie zapowiadamy ataku, tylko po prostu atakujemy – i trzymaj przez cały czas tarczę w górze, bo cię dosięgnę, zanim ty zdążysz mnie… o tak!

Chłopiec zachwiał się do tyłu, kiedy włócznia setnika wyrwała tarczę z jego ręki. Zamiast próbować ją odzyskać, schylił głowę i znów zaatakował, jak szarżujący baran. Był tak szybki, że wojskowy weteran ledwo zdążył wyrzucić tarczę do przodu i chłopiec znów się zachwiał, nie podnosząc głowy.

– Metal jest twardszy od kości – rzekł flegmatycznie Fawoniusz. – Kto nauczył ciebie barbarzyńcę takich sztuczek, Konstantynie? Na pewno nie ja. Chodź, podnieś tarczę i walcz jak Rzymianin. To łatwe.

Para na pergoli wychodzącej na trawnik siedziała bez ruchu, obserwując tę scenę. Konstancjusz dostrzegł błysk niepokoju w oczach żony.

– Wszystko w porządku – powiedział. – Fawoniusz zna się na swojej robocie.

– Oczywiście, że tak – padła odpowiedź. – Nie martwię się o to. Ale Konstantyn jest wciąż nieobliczalny – jego temperament wpędzi go kiedyś w kłopoty i nikt go nie upilnuje. Znów atakuje, mały głupol.

Konstancjusz uśmiechnął się z zadowoleniem. Wybrał Marka Fawoniusza na wojskowego nauczyciela dla swojego syna, ale zrobił to na życzenie Heleny. Była wspaniałą matką. Porównywał ją z Rzymiankami, które znał w Mediolanie, Rzymie i Neapolu. Helena była bardziej rzymską matroną niż którakolwiek z nich: Domitylla, Sabina czy Wipsania. Pasowałaby do czasów Republiki, kiedy kobiety były mężczyznami, a mężczyźni półbogami. Dzisiejsze kobiety były pieskami kanapowymi lub sukami, a mężczyźni – kobietami.

– Teraz lepiej – powiedziała Helena. – Jeszcze się nauczy. Widziałeś to? Piękne pchnięcie. I jest uparty. Dlaczego się uśmiechasz, legacie Konstancjuszu?

Jej mąż głośno się roześmiał.

– To łatwe, jak by powiedział Fawoniusz. Śmieję się, bo jestem szczęśliwy. Jestem szczęśliwy, bo mam ciebie i tego dzieciaka. Patrz, znów popełnił błąd. Dobrze zrobi małemu głupolowi, jeśli czasem się wyłoży. O, krwawi.

– Nie płacze – stwierdziła z zadowoleniem Helena. Ale poruszyła się niespokojnie na krześle.

Grecki nauczyciel nadszedł pospiesznie, z surowym wyrazem pomarszczonej twarzy.

– Panie, Konstantyn jest już spóźniony na lekcję literatury. A teraz widzę, że leży i krwawi – jak może się uczyć Pindara, Anakreonta…

– Nie lubię Anakreonta – powiedział Konstancjusz.

– Nie przepadam za literaturą – mruknęła Helena.

Grek uderzył w błagalny ton. Jak może być odpowiedzialny za edukację panicza, jeśli jego rodzice nie wspierają go i nie doceniają. Jak można oczekiwać, że chłopiec prawie trzynastoletni…

– Dwanaście lat i cztery miesiące – poprawiła Helena.

– …w wieku dwunastu lat i czterech miesięcy zostanie uczonym, kiedy spędza cały czas walcząc z dorosłym mężczyzną…

– Nie chcę, żeby chłopiec został uczonym, chcę, by był żołnierzem, jak jego ojciec – przerwała mu Helena. – Odejdź, Filostracie, chcę na to popatrzeć. Wreszcie się podnosi.

– Idź, przyjacielu – Konstancjusz kiwnął głową z błyskiem w oku. – Idź i powiedz Homerowi, Pindarowi i im wszystkim, że świat nie może się składać tylko z tych, którzy opisują bohaterskie czyny, bo muszą jeszcze istnieć tacy, którzy ich dokonują.

Nieszczęsny nauczyciel odszedł, smutnie się uśmiechając.

– Biedny stary Filostrat – rzekł Konstancjusz.

– Powinni byli dać mu inne imię – powiedziała Helena. – „Ten, który kocha wojsko” jest zupełnie nieodpowiednie. O, dobrze! Nauczył się już tego. Wspaniale!

Ponowny atak chłopca był bezbłędny.

– Właściwie już nie żyję – stwierdził Fawoniusz. – Widzisz? Tak właśnie trzeba. Skoro już znasz tę sztuczkę, reszta będzie łatwa. Wystarczy na dzisiaj.

– Jeszcze raz, Fawoniuszu, jeszcze raz…

– Wystarczy. Chodź, żołnierzu.

Chłopiec rozpromienił się. Fawoniusz nazywał go tak tylko wtedy, kiedy był naprawdę zadowolony. Podeszli do pary siedzącej w pergoli.

Helena zobaczyła od razu, że rana była tylko draśnięciem i spojrzała na Fawoniusza z pełnym aprobaty uśmiechem.

Setnik zasalutował włócznią.

– Zajęcia skończone, panie – oznajmił. – Postępy zadowalające.

Konstancjusz skinął głową.

– Widziałem, Fawoniuszu. Idź do starego Rufusa w kuchni i powiedz mu, że cię przysłałem. Będzie wiedział, co robić.

– Dziękuję, panie – odrzekł z powagą Fawoniusz i odmaszerował. Rufus, wcześniej adiutant Konstancjusza, teraz nadzorował gospodarstwo domowe ku strapieniu Durbowiksa, kamerdynera. Rufus i Fawoniusz służyli razem w Dwudziestym Legionie i byli starymi przyjaciółmi.

– Jesteś zmęczony, Konstantynie? – zapytała Helena.

W ostatniej chwili powstrzymał niemal pogardliwe „nie”. Zastanawiał się nad „tak, trochę”, po czym powiedział z nadąsaną miną:

– Nie bardzo.

– Jak jest „prawda” po grecku? – zapytała niewinnie Helena.

– Aléteia – odparł niemal mechanicznie chłopiec.

Skinęła głową.

– Wiesz, jak jest po grecku – i wiesz, jak jest życiu. Nie musisz mieć dziś lekcji greki, jeśli nie chcesz. Ojciec i ja wybieramy się na przejażdżkę. Chcesz jechać z nami?

Jej oczy promieniały. Konstantyn rzucił się jej na szyję.

– Matka jest taka dziwna, ojcze. Zawsze czyta w moich myślach.

– W moich też – roześmiał się Konstancjusz, patrząc jej w oczy. – Biedny Filostrat, jakie ma szanse przy takim połączeniu sił?

Konstantyn zmarszczył brwi. Potem twarz mu pojaśniała.

– Możemy mu kupić kawałek morskiego złota – powiedział. – Jest ich wiele w sklepie Bojoryksa przy Via Nomentina. On lubi morskie złoto. Wciąż mam ten kawałek srebra, który mi dałeś w zeszłym tygodniu.

– Łapownictwo i korupcja – roześmiał się Konstancjusz, ale Helena była zadowolona.

– To bardzo dobry pomysł. Tak zrobimy.

Kiedy szli wzorzystym chodnikiem w stronę domu, Konstancjusz zaczął się zastanawiać, skąd Bojoryks brał morskie złoto. Nie było go w Brytanii, pochodziło z dalekiego kraju na północnym wschodzie – Estonii. Estowie wymieniali je na wino i wyroby ze skóry. Ożywiony handel odbywał się z niektórymi plemionami germańskimi nad Renem – złoto morskie albo „elektron”, jak nazywano je na południu, docierało do Galii i do krajów Belgów, Jutów, Fryzów i Anglów. Ale do Brytanii trafiało z Gesoriacum i wszystkie statki przybywające z tego portu lub do niego wypływające znajdowały się pod jego jurysdykcją. Widział listy ładunku każdego statku. Co najmniej od roku nie znajdował tam elektronu. Jakim cudem w sklepie Bojoryksa było go pełno? Czy towar przewożono potajemnie przez cieśniny? A jeśli tak, jaki inny ładunek był przemycany? Może broń?

Sytuacja militarna Brytanii była wprost śmieszna. Wystarczająco zła w czasach Petroniusza Akwili, teraz znacznie się pogorszyła. Ledwie sformował Dwudziesty Legion, a już połowa jego żołnierzy została odesłana do Galii, gdzie wciąż walczono z powstańcami. Półtora legionu regularnych wojsk dla całej Brytanii! Jednostki pomocnicze też zostały rozesłane do innych prowincji, a agenci cesarza mieli w tej kwestii dar wybierania najlepszego materiału.

Jeśli miał miejsce przemyt broni i jeśli było jej więcej niż na potrzeby tego czy innego drobnego herszta, należało coś z tym zrobić i to szybko. Postanowił odwiedzić sklep Bojoryksa i zadać mu parę przyjacielskich pytań.

Kiedy jednak wszedł do domu, podszedł do niego Durbowiks i ukłonił się. Konstancjusz zobaczył, że mężczyzna jest trupioblady i obficie się poci.

– Co ci się stało? Jesteś chory?

Lokaj wziął głęboki wdech.

– Wysłannik cesarski chce się z tobą zobaczyć, panie. Prefekt Allektus.

Konstancjusz lekko skrzywił usta, ale odpowiedział zupełnie spokojnym głosem:

– Dobrze, Durbowiksie, wprowadź prefekta.

Durbowiks wyszedł na lekko drżących nogach, a mąż i żona spojrzeli na siebie.

– W innych czasach – rzekł powoli Konstancjusz – mogłoby to oznaczać… ekhm… coś raczej nieprzyjemnego. Ale Dioklecjan nie jest Neronem ani Kommodusem.

– Czy znasz tego wysłannika?

– Allektus… Właściwie nie pamiętam. Tak czy inaczej, obawiam się, że przeszkodzi mi to w jeździe konnej.

Konstantyn miał zawiedzioną minę.

– Czemu nie weźmiemy go ze sobą, ojcze – może on też by chciał trochę morskiego złota?

– Cicho, Konstantynie – powiedziała Helena.

– Ty z nim pojedziesz – zaproponował Konstancjusz. – Ja będę musiał popracować z Allektusem. Przypuszczam, że będzie chciał jeszcze więcej wojska.

– Pozwól mi zostać z tobą – poprosiła błagalnym głosem.

Potrząsnął głową, uśmiechając się.

– Przybył zobaczyć się ze mną tutaj, w moim domu, nie w biurze. Dlatego przyjmiemy go oboje. Ale potem musimy popracować tylko we dwóch.

Durbowiks znów się pojawił i wprowadził gościa. Prefekt Allektus był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną z głową drapieżnego ptaka. Helena zobaczyła jego zimne, szare oczy i ruchliwe, zmysłowe usta. Ponieważ trzymał hełm pod pachą, widziała jego włosy, jasnobrązowe z rudawym odcieniem. Może miał domieszkę germańskiej krwi – wielu Germanów służyło w rzymskiej armii.

Poczuła do niego niechęć dopiero wtedy, gdy się uśmiechnął, kiedy Konstancjusz go przedstawił – szarym, krzywym, bezgranicznie fałszywym uśmiechem. I miał długie żółte zęby, jak koń.

– Pewnie będziecie chcieli porozmawiać o ważnych sprawach – powiedziała. – Mój syn i ja musimy już iść.

Prefekt się jej ukłonił. Przyjęła to lekkim skinieniem głowy i minęła go, dając znak Konstantynowi, by poszedł za nią. Chłopiec zachował się bardzo dobrze, z naturalną godnością, która napełniała ją dumą. Cieszyła się też, widząc cień dumnego uśmiechu na ustach swego męża.

– Chodź, Konstantynie – powiedziała. – Idziemy do stajni. Możesz dzisiaj wybrać sobie konia.

Ku jej zdziwieniu nie zareagował wybuchem radości. Wiedziała, jak lubi jeździć. Konie były dla niego wszystkim. Przeżył oczywiście wielkie rozczarowanie, że ojciec nie może jechać z nimi. Ona odczuwała to podobnie.

– On mi się nie podoba – rzekł z powagą Konstantyn. – Fawoniusz pokonałby go z łatwością, nie sądzisz, matko? Ma włosy jak lis. Dlaczego tu przyszedł?

– Nie wiem, Konstantynie.

– Mam nadzieję, że szybko sobie pójdzie – powiedział chłopiec z nutą goryczy w głosie. Po chwili dodał: – Jestem pewien, że ja też mógłbym go pokonać za jakiś rok.

Ale w tym momencie doszli do stajni i zapomniał o całym świecie. Patrzenie, jak wybiera sobie wierzchowca, było prawdziwą przyjemnością – umiał jeździć jak centaur. Myślała czasem o dziwnym proroctwie jej ojca w dniu narodzin chłopca: „Posiądzie kraj, po którym jeździ”. Przypomniała mu o tym, kiedy go odwiedzili w Camolodunum trzy miesiące temu, ale tylko w milczeniu pokiwał głową. Był już bardzo stary, ale mężczyźni z całego kraju wciąż przychodzili do niego po radę i pomoc – i ją dostawali. Ona i Konstancjusz przyglądali się raz przez dobre trzy godziny, jak rozstrzyga sprawy upartych, kłótliwych, głupich ludzi, z bezgraniczną cierpliwością, mądrością i taktem.

– Ale byłby z niego cesarz – orzekł Konstancjusz.

Wciąż go widziała, siedzącego na prostym krześle na dziedzińcu, z białymi włosami powiewającymi w nieładzie na wietrze. Obok niego stał ten młody mężczyzna, Hilary, „adiutant”, jak powiedział Konstancjusz, ale był kimś więcej: służącym, sztabem i osobistą ochroną w jednym. Miał piękną, szczerą twarz i oczy marzyciela. Dobrze było wiedzieć, że opiekuje się starcem.

– Którego konia chcesz, matko? – powtórzył po raz trzeci Konstantyn. Ocknęła się.

– Wezmę Boreasza – powiedziała.

Konstantyn odetchnął z ulgą. Kiedy matka się rozmarzała tak, jak teraz, zawsze istniało niebezpieczeństwo, że może zmienić zdanie w jakiejś sprawie. Ale tego nie zrobiła, a Boreasz był dobrym koniem. Przyjął z uznaniem jej wybór. Zapowiadała się udana przejażdżka…

***

Konstancjusz czytał list cesarza na stojąco, zgodnie ze zwyczajem. Wiedział, że Allektus obserwuje go jak ryś, ale łatwo było zareagować w oczekiwany sposób. List był rodzajem manifestu oznajmiającego dowódcom wojskowym Boskiego Imperatora Dioklecjana, garnizonom i prowincjom, że Boski Cesarz raczył podnieść wielkiego cezara Maksymiana do godności cesarza z tytułem Augusta i że Maksymian August będzie najwyższym władcą Italii i Afryki, Hiszpanii, Galii i Brytanii, a Dioklecjan August pozostanie najwyższym władcą Tracji, Egiptu i Azji; że dowódcy wszystkich wojsk w regionach i krajach oddanych pod rządy Maksymiana każą swoim żołnierzom przysiąc wierność nowemu cesarzowi. Reszta była panegirykiem na cześć cnót i zasług nowego współwładcy. List został napisany zwykłym fioletowym atramentem i zapieczętowany ręczną pieczęcią cesarza.

– To naprawdę wielka nowina – odrzekł powoli Konstancjusz. – Boski Cesarz raczył pójść za przykładem Nerwy i Marka Aureliusza – przykładem, który zawsze sprowadzał błogosławieństwo na Imperium.

– Właśnie – potwierdził prefekt Allektus.

– Nie mógłby dokonać lepszego wyboru – ciągnął Konstancjusz. – Pierwszy mąż stanu i pierwszy żołnierz cesarstwa – jaka może być lepsza gwarancja bezpieczeństwa i dobrobytu państwa?

– Właśnie – powtórzył prefekt Allektus.

– Wydam rozkazy wojskom pod moim dowództwem, by się zebrały na tą ważną ceremonię. Zakładam, że będziesz chciał w niej uczestniczyć – o ile obowiązki nie wezwą cię do Eburacum, by poinformować mojego kolegę…

– Zanim na to odpowiem – rzekł Allektus – pozwól mi przedstawić tobie drugą wiadomość od cesarza.

– Drugą wiadomość?

– Mam ją tutaj.

Konstancjusz skłonił się, przyjmując opatrzony ciężką pieczęcią zwój. Kiedy przeciął sznurki, spojrzał najpierw na podpis. Należał do Maksymiana. Nowy cesarz nie tracił czasu. Przyjemnie było zobaczyć, że umie napisać swoje imię – to więcej, niż można oczekiwać od syna wieśniaka. Ale przecież sam Dioklecjan był jeszcze niższego pochodzenia. Jego rodzice służyli jako niewolnicy w domu rzymskiego senatora Anulinusa. Pochodzili z Dalmacji. Maksymian urodził się w Sirmium, jak Aurelian, którego pamięć opłakiwano. A teraz syn niewolnika i syn wieśniaka współrządzili rzymskim Imperium.

List był krótki: „Maksymian August pozdrawia legata Konstancjusza. Oczekujemy ciebie przy najbliższej sposobności w Rzymie na debacie o ważnych sprawach państwa. Wybierz dowódcę, który cię zastąpi podczas twojej nieobecności”. To było wszystko.

– Jak sądzisz, legacie, kiedy mógłbyś wyjechać do Rzymu? – zapytał Allektus. Znał zatem treść listu. Cóż, właściwie nie było to dziwne – nie wysyła się człowieka takiej rangi, by w ciemno dostarczył wiadomość.

– Myślę, że zaraz po tym, jak wojska złożą przysięgę – odparł z namysłem Konstancjusz. – Czyli za trzy dni… Allektus jednak potrząsnął głową.

– Jeśli same żywioły nie są przeciw tobie, Boski Cesarz nie byłby zadowolony z takiej zwłoki. Mam rozkaz oddać mój własny statek, Tytana, do twojej dyspozycji. To szybki statek pocztowy.

Konstancjusz uniósł brwi.

– Czy przebyłeś całą drogę z Rzymu na Tytanie, prefekcie?

Allektus zawahał się przez moment, nim odpowiedział:

– Nie, podróżowałem lądem do Gesoriacum.

Konstancjusza to zainteresowało.

– Zakładam więc, że widziałeś tam admirała floty.

– Widziałem Karauzjusza – Allektus skinął głową.

– Mówiono mi, że to wybitny człowiek – na swój sposób.

– Oddany sługa Boskiego Cesarza – odrzekł oficjalnym tonem Allektus. Konstantyn dojrzał dziwny błysk w jego oczach.

– Oczywiście – powiedział ostrożnie. – Chociaż mówią, że pochodzi z bardzo prostego rodu…

– Mężczyzna z prostego rodu może daleko zajść w dzisiejszych czasach – powiedział prefekt Allektus z niebezpiecznym uśmiechem. – Masz w sobie trochę cesarskiej krwi, Konstancjuszu – zdaje mi się, że jesteś spokrewniony ze zmarłym cesarzem Klaudiuszem. Może nie pochwalasz ludzi, którzy sami awansują w hierarchii społecznej?

Konstancjusz odwzajemnił uśmiech.

– Taka dezaprobata byłaby gorsza od głupoty, Allektusie – byłaby szaleństwem. Nie podcina się gałęzi, na której się siedzi.

Prefekt zmienił temat.

– Kogo zamierzasz wyznaczyć na swojego następcę?

– Trybuna Gajusza Waleriusza.

Allektus uniósł rudawe brwi.

– Czy uważasz, że ma wystarczające doświadczenie, by dowodzić tak licznym wojskiem?

Konstancjusz stracił cierpliwość.

– Gdybym tak nie uważał, nie wyznaczyłbym go. Mam nadzieję, że przypisujesz mi wystarczającą mądrość, bym umiał załatwiać swoje własne sprawy.

Prefekt poczuł niepokój.

– Jestem jak najdalszy od obrażania dowódcy, którego zasługi sprawiają, że jego rady są takie cenne dla Boskiego Cesarza, iż nie może się doczekać, aż je od niego usłyszy. To jednak niezwyczajne, by dawać trybunowi, nawet doświadczonemu, dowództwo nad całym legionem i może piętnastoma tysiącami pomocników…

Konstancjusz głośno się roześmiał.

– Jeżeli cesarz we mnie ma doradcę, w tobie na pewno dyplomatę, Allektusie. Na pewno jednak wiesz, że moje dowództwo nie obejmuje…

Urwał. W twarzy Allektusa było coś jakby chciwość, coś, co chciało być zadowolone, nasycone, napełnione – co to było? Jednocześnie obudziła się w nim naturalna czujność dowódcy wojskowego, chociaż tylko na ułamek sekundy. Liczby były oczywiście tajne, lecz nie musiał ich ukrywać przed wysłannikiem cesarza. Trudno było przypuszczać, że ich nie zna. A jednak mówił o całym legionie, jak gdyby nie wiedział, że Konstancjusz ma pod swoim dowództwem tylko jego połowę. Liczba pomocników w południowej części prowincji także była błędna, zawyżona o jakieś pięć tysięcy ludzi.

Z drugiej strony, Allektus mógł być bardziej dyplomatą niż żołnierzem – w takim wypadku nie interesowałby się specjalnie dokładnymi liczbami. Jego zadaniem było dostarczenie wiadomości Konstancjuszowi, nie sprawdzenie stanu armii. Podejrzenia były nonsensowne, po prostu brakowało motywu. Może jednak Allektus chciał dać do zrozumienia, że dowodzenie wszystkimi wojskami stacjonującymi w Brytanii powinno zostać oddane w ręce dowódcy na północy – a był nim teraz Kurio, wcześniej adiutant Karoniusza. Oczywiście, że o to chodziło! Allektus martwił się, że on będzie obstawał przy rozdziale dowództwa na czas swojej nieobecności. Tak, jako prefekt z pewnością wystarczająco znał się na wojskowości, żeby wiedzieć, że Kurio jako legat i dowódca legionu automatycznie był wyższy rangą od zwykłego trybuna jak Waleriusz.

Wszystkie te myśli przemknęły przez jego głowę jak jeden błysk – tak szybko, że dokończył po ledwo dostrzegalnej pauzie:

– …moje dowództwo nie obejmuje wojsk na północy. Legat Kurio będzie żołnierzem najwyższym rangą podczas mojej nieobecności. Ma starszeństwo nawet nade mną, choć jak wiesz, nie znaczy to zbyt wiele. Ale ty miałeś mi powiedzieć, czy twoja misja prowadzi cię także do niego.

– Będę musiał pojechać do Eburacum we właściwym czasie – Allektus skinął głową. – Ale byłbym wdzięczny, gdybyś przed wyjazdem przedstawił mi trybuna Waleriusza.

– To proste – zje dzisiaj z nami obiad.

Allektus był zachwycony.

– A ty, Konstancjuszu? Czy myślisz, że będziesz mógł wyjechać jutro? Boski Cesarz bardzo na to nalegał…

– Gdzie jest twój statek? A raczej – mój statek?

– W Anderidzie. Ładują już zapas prowiantu.

– To świetnie. Wyjadę jutro. Mam nadzieję, że w międzyczasie przyjmiesz moją skromną gościnę. Jesteśmy prowincjuszami, Allektusie, i nie możemy ci zapewnić rzymskich luksusów…

Prefekt zachichotał, zasłaniając usta dłonią.

– Jesteś aż nadto uprzejmy. Ja jestem tylko prostym żołnierzem – i spędziłem ostatnie tygodnie na końskim grzbiecie lub w galijskich wozach. Bogowie jedni wiedzą, czym sobie zasłużyłem na karę podróżowania tymi wozami. Przez większość drogi nie mogłem znaleźć porządnych koni. Prowincja jest w okropnym stanie. Twój dom to oaza spokoju, szlachetny Konstancjuszu… oaza spokoju…

Konstancjusz zastanawiał się przez chwilę, czy istnieje takie zwierzę jak głupi lis.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Drzewo Życia.