Drzewo Życia. Rozdział pierwszy

Nad kanałem leżała mgła.

Samotny mężczyzna, przedzierający się po omacku przez klify, klął pod nosem, kiedy jego stopy ślizgały się na mokrej trawie, rzadkiej jak kępki włosów na łysej głowie olbrzyma.

Deszcz mżył monotonnie i niespiesznie w szarym powietrzu. Nie było w nim niczego orzeźwiającego, dzikiego czy agresywnego, był wilgotny i mdły, jakby starczy.

Beznadziejny kraj, pomyślał mężczyzna, ścierając krople z twarzy. Prawdziwy Hades. Cóż za niedorzeczny pomysł, by badać linie jego wybrzeża.

Rufus go ostrzegał, a Rufus znał ten kraj, bo stacjonował w Brytanii przez ostatnie siedem lat, biedaczysko. Ale on nie słuchał i jeszcze na niego warknął:

– Dobrze, jeśli boisz się przemoczyć nogi, zostań w obozie i graj w kości. Nie potrzebuję ordynansa. Pójdę sam!

A Rufus przybrał cierpiętniczy i uległy wyraz twarzy i zasalutował, a on poszedł sam, jak głupiec.

Przeklęta trawa. Przeklęty deszcz. Przeklęty cały ten nędzny kraj! Jaki sens miała inspekcja tego skrawka wybrzeża? Nikt o zdrowych zmysłach nie próbowałby inwazji od tej strony, nawet Germanie.

Służba w jakimkolwiek okręgu nad Renem była czystą rozrywką w porównaniu z tą krainą deszczu i mgły – nie mówiąc o Belgii czy Galii.

Zupełnie inaczej to sobie wyobrażał, kiedy wieść o przyznaniu mu dowództwa we wschodniej Brytanii nadeszła w samym środku przyjemnego pobytu z Czternastym Legionem w głównej kwaterze cesarza w Mediolanie. A ściśle mówiąc, w byłej głównej kwaterze cesarza. Generałowie nie przemęczali się, odkąd cesarz wyruszył na wschód – do Egiptu, na wyprawę przeciw tej małej syryjskiej królowej, Zenobii.

Młodsi oficerowie nie mieli żadnych wątpliwości co do celu wyprawy Aureliana. Niech stare wojenne wygi ze sztabu szepczą o znaczeniu Palmyry jako skrzyżowania głównych szlaków karawan na Wschód i na Południe.

Szlaki karawan! Jak gdyby cesarz widział sens w prowadzeniu wojny o kilka dróg! Ale Zenobia była uważana za jedną z najpiękniejszych kobiet na świecie, a stary Aurelian zawsze wiedział, co dobre.

Czternasty Legion miał więc wino, kobiety i sporadyczną musztrę, ale żadnych perspektyw dla człowieka z ambicjami.

Nie było źle być trybunem w wieku dwudziestu siedmiu lat, ale lepiej legatem, a nie można nim zostać w tym wieku, jeśli nie dostanie się szansy. A Brytania była mimo wszystko przyczółkiem Imperium, nie tylko miejscem, z którego pochodzą ostrygi.

Na Plutona, on naprawdę skorzystał z protekcji, by zostać przeniesionym tutaj.

Już na samym początku przeżył bolesne rozczarowanie. Banda trzeciorzędnych łachudrów nazywających siebie Dwudziestym Legionem! Generał, który przyznał po trzecim pucharze wina, że jest tutaj, bo nigdzie indziej go nie chcieli – Aulus Karoniusz, łysy, brzuchaty i leniwy jak syryjska dziwka.

– Reumatyzm, mój drogi chłopcze, reumatyzm! Nie martw się, też się go nabawisz w tym piekielnym klimacie.

Medycy wysyłali go co roku na zachód do Aquae Sulis, by zażywał tam leczniczych kąpieli.

W międzyczasie próbowano zrobić żołnierzy z motłochu noszącego dumne miano Dwudziestego Legionu.

Cieniu cezara, gdybyś mógł ich widzieć! Prawie żadnych Rzymian. Galijscy narwańcy, belgijscy nicponie, kilkuset ujarzmionych Germanów i garstka Hiszpanów i Greków – męty z jednostek rekrutacyjnych, o imionach, na których można było połamać język.

Co za życie! Gdzie się podziała ta przeklęta droga? Na Styks, nic nie widać na trzy metry! Na zimny nos Cerbera, zgubiłem się – świetnie jak na oficera, który przeprowadza inspekcję miejsca potencjalnego najazdu. Niech szlag trafi Rufusa, przebrzydłego bękarta jednookiego poganiacza mułów…

Skały, mgła i deszcz.

Przystanął na chwilę i uświadomił sobie, że jest cały przemoczony – płaszcz, zbroja, tunika i wszystko.

Mógł chociaż zostawić tę przeklętą zbroję, ale tego nie zrobił. Chciał dać przykład dyscypliny. Rufus będzie szczerzył zęby, kiedy wróci do domu. To znaczy, jeśli wróci do domu. Teraz nie było to takie pewne. Teren coraz bardziej przypominał jeden z większych i bardziej skomplikowanych labiryntów Hadesu. W lewo? W prawo?

Morze było oczywiście niewidoczne – pojawi się zapewne w polu widzenia, kiedy będzie za późno, kiedy znakomity rzymski trybun poleci głową w dół, ponieważ jeden z tych po trzykroć przeklętych kredowych kamieni usunie się spod mokrego sandała.

– Stać – powiedział gniewny głos po łacinie. – Nie ruszaj się. Kim jesteś?

Trybun potrzebował paru chwil, by się odnaleźć w zupełnie nowej sytuacji. Ostatnia rzecz, o jakiej by pomyślał, to spotkanie z wrogiem. Tu nie było wojny. To prawda, że zawsze toczyła się na dalekiej północy, z barbarzyńskimi plemionami za murem, malującymi swoje ciała. Ale mur znajdował się o kilkaset kilometrów stąd, a tutaj była spokojna brytyjska prowincja – przynajmniej dotąd tak mu się zdawało.

Co do rozbójników – cóż, byli oczywiście wszechobecni. Ale jaki rozbójnik o zdrowych zmysłach wybrałby ten nieprzyjazny krajobraz na miejsce napaści?

Zrobił to, co instynktownie robi żołnierz stający przed niespodziewanym wyzwaniem: wysunął do przodu swoją małą tarczę i położył prawą dłoń na rękojeści miecza. Umysł potrzebował jednak więcej czasu niż ciało, by sobie wszystko poukładać.

– A kim ty jesteś? – odpowiedział pytaniem, bardziej zaciekawiony niż zdenerwowany.

Wyzywający głos znów się odezwał:

– To nieważne. Ja jestem u siebie, ty nie, więc ty odpowiedz na moje pytanie.

Głos był bardzo gniewny – a zarazem bardzo młody.

Roześmiał się.

– Nigdy nie widziałeś rzymskiego trybuna?

– Głupi jesteś – odpowiedział głos. – Jak mam rozpoznać stopień wojskowy w tej mgle?

Przeciwnik mówił doskonałą łaciną, choć z wyraźnie obcym akcentem.

Teraz trybun się zdenerwował.

– Trybun Konstancjusz z Dwudziestego Legionu melduje się – powiedział z gryzącą ironią. – A ty kim do diabła jesteś i gdzie się chowasz?

– Tu jestem – odrzekł głos. Cień stał się widoczny we mgle, bardzo szczupły i na oko nieuzbrojony.

Konstancjusz postąpił o dwa ostrożne kroki do przodu – ziemia była bardzo śliska. Odrzucił tarczę na plecy i chwycił szczupłe ramię przeciwnika.

– Niech na ciebie popatrzę – powiedział surowym tonem – i spojrzał w twarz dziewczyny.

Była bardzo młoda – siedemnaście, osiemnaście lat, chyba nie więcej.

Wiele tutejszych kobiet było urodziwych w jakiś dziki, mroczny sposób i ta nie stanowiła wyjątku. Przynajmniej tak pomyślał, patrząc na jej ładnie wyrzeźbione rysy. Sprawiała też wrażenie zgrabnej, z tego, co zdołał dojrzeć w tym mroku dnia.

Roześmiał się.

– Moja droga, chyba źle wybrałaś porę na spotkanie z ukochanym…

– Nie mam ukochanego – odparła pogardliwym tonem. – Puść moje ramię.

Posłuchał jej ku własnemu zdziwieniu. Miała bardziej ozdobną suknię niż te, które dotąd widział, i nosiła perły.

– Powiedziałem ci, kim jestem – rzekł. – Nie sądzisz, że ty też mogłabyś się przedstawić?

– Elen – odpowiedziała dziewczyna. – A ty możesz być trybunem, ale ja wiem o tobie coś jeszcze.

– Co takiego?

– Zabłądziłeś. Nie wiesz, gdzie jesteś. Inaczej by cię tu nie było.

Uniósł brwi.

– A dlaczego nie?

– Ponieważ ta ziemia jest święta. Tylko druidom wolno tutaj wchodzić.

Konstancjusz zmarszczył brwi. Niepisane prawo rzymskiej armii mówiło, by nie wtrącać się do miejscowych bogów i ich kultu. Nie tyle z powodu ich potencjalnej mocy, choć z tym nigdy nic nie wiadomo, lecz głównie dlatego, że była to zła polityka. Powodowała dużo problemów, nie przynosząc korzyści, a Karoniusz nienawidził trudności, zwłaszcza niepotrzebnych. Jeśli ta ziemia była święta… dziewczyna zasiała w nim wątpliwość, ale również dała mu punkt zaczepienia.

– A więc jesteś druidką – powiedział żartobliwym tonem. – Młodo ich dziś wybierają.

– Głupi jesteś – dziewczyny wcale to nie rozbawiło. – Oczywiście, że nie jestem druidką. Ale wolno mi tu wchodzić jako królewskiej córce.

To było jeszcze gorsze – jeśli prawdziwe. Mogła wpaść w histerię i zacząć krzyczeć, a Karoniusz musiałby się zmierzyć z niebywałym skandalem, kiedy nowina dotarłaby do niego w Aquae Sulis. „Królewska córka”. Jedynym królem w okolicy był stary Koeliusz, rezydujący gdzieś w pobliżu Camulodunum.

– Jak ma na imię twój ojciec, księżniczko?

– Coel – chyba to wiesz? Wszyscy trybuni, których wcześniej spotkałam, wiedzieli.

– A wielu ich spotkałaś?

– Zbyt wielu – odparła kwaśnym tonem księżniczka Elen.

Roześmiał się.

– Chyba ich nie lubisz.

– Nie lubię Rzymian. Ale nie powtarzaj tego mojemu ojcu, bo on nie lubi, kiedy mówię prawdę.

Konstancjusz był już trochę rozbawiony.

– Właściwie ma rację, to niebezpieczne.

Zaperzyła się.

– Co za głupstwa opowiadasz! Mój ojciec jest odważniejszy od każdego Rzymianina. Twierdzi jednak, że nie należy mówić prawdy, która rani ludzi.

– To miłe z jego strony – przyznał Konstancjusz. – A ty się z nim nie zgadzasz?

Potrząsnęła głową.

– Nie mam nic przeciw ranieniu ludzi, kiedy na to zasługują.

Obiecująca młoda dama, pomyślał Konstancjusz. Ale przypomniał sobie, co powiedziała o świętej ziemi.

– Co do jednego masz rację – rzekł. – Naprawdę zabłądziłem we mgle i przepraszam, że tu przyszedłem. Przysięgam na wszystkich bogów.

Trudno mu było ukryć uśmiech. Prawdopodobieństwo, że bogowie wezmą mu za złe tę przysięgę, było niewielkie – w ostatnich godzinach naprawdę żałował, że przybył do Brytanii.

Dziewczyna rzuciła mu zakłopotane spojrzenie.

– Przyznałeś, że zabłądziłeś, i przeprosiłeś za to – powiedziała. – Więc teraz chcę ci pomóc.

– Miło z twojej strony – mruknął Konstancjusz. – Idziemy?

Skinęła głową i poprowadziła go.

– Jak daleko jestem od nowego obozu?

– Co najmniej pięć godzin. Nie zajdziesz tam przed zmrokiem. Zabieram cię do mojego ojca.

Trybun rozważał to przez chwilę. Stary Koeliusz był uważany za kogoś w rodzaju samotnego wilka. Widziało go tylko kilku oficerów z obecnego garnizonu. Karoniusz, oczywiście, i dwóch lub trzech innych. Spotkanie z nim nie było najlepszym pomysłem – mogło spowodować dyplomatyczne komplikacje.

Potem wzruszył ramionami. Stał się zbyt ostrożny w pozłacanym cesarskim mieście Mediolanie, gdzie wszystko, co zrobił lub nie, czy też powiedział lub nie, było przeinaczane przez dworzan. Poza tym, jakie miał inne wyjście? Do tego był przemoczony i głodny.

– Dobrze, księżniczko – powiedział. – Ile czasu nam to zajmie?

– Pół godziny drogą, którą idziemy. Gdybym szła sama – połowę tego czasu.

Roześmiał się.

– Nie nosisz broni – powiedział.

– Ty też nie musisz – padła szybka odpowiedź. – W tym kraju panuje pokój, jak sądzę. Ale wy, Rzymianie, chodzicie wszędzie, marsz, marsz, marsz… – Naśladowała długi, ciężki krok oddziału wojska, a on znów się roześmiał.

– Może pewnego dnia podziękujesz bogom za ten ciężki krok legionów, dziecko. Gdziekolwiek maszerują, chronią kraj.

– Teraz maszerują w Syrii, prawda? – zapytała dziewczyna.

Rzucił jej szybkie spojrzenie – czy to była uwaga niewinna, czy impertynencka?

– To ekspedycja karna – odpowiedział powoli.

– Tak… przeciw kobiecie. Ciekawa jestem, czy ona postrzega to tak samo?

– Zenobia? Cóż, nie – pewnie nazwałaby to wojną agresywną. Jak oni wszyscy.

W jej uśmiechu dostrzegł gniew.

– Ona jest wspaniała. Zwyciężała wcześniej armie dowodzone przez mężczyzn, prawda? I zrobi to znowu.

– Nie pokona cesarza, dziecko.

– To się jeszcze okaże. Jest wielką kobietą – tak wielką, jak była Boudika… i Kleopatra… wielką, jak…

Urwała.

– Uczyłaś się historii, księżniczko – powiedział Konstancjusz uprzejmym tonem. – Pamiętasz więc, jak zginęły tamte kobiety.

– A jak zginął cezar? – odparowała, przyspieszając kroku. Potykał się za nią w półmroku. To nie był dobry moment, by upierać się przy wyższości płci męskiej.

A jednak wspaniale było spotkać dziewczynę z takimi poglądami właśnie tu, w Brytanii.

– Powiedziałaś, księżniczko, że jak się nazywasz?

– Elen. Może kiedyś zapamiętasz.

– Już nie zapomnę. Elen – to w naszym języku Helena. Słyszałaś zapewne o Helenie – tej Helenie – której piękność przywiodła do zguby wielu mężczyzn?

– Nie słyszałam – odparła pogardliwym tonem dziewczyna. – A piękność jest niczym.

Konstancjusz, patrząc na nią, pomyślał nie bez zdziwienia, że sama jest niezwykle piękna.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Drzewo Życia.