Drzewo Życia. Rozdział piąty

Grecki lekarz wszedł na palcach do pokoju i usiadł na brzegu jej łóżka. Był szczupłym mężczyzną z wiankiem rozwichrzonych siwych włosów wokół łysej głowy, z zadartym nosem jak Sokrates i szerokimi ustami, których wargi wciąż się poruszały.

Helena wiedziała, że tu jest, ale się nie poruszyła. Jej ciemne rzęsy spoczywały na dolnych powiekach, a czarne włosy kreśliły fantazyjne wzory na poduszkach. Była od wielu godzin na pograniczu snu i jawy, wyobrażając sobie, że jest rybą, okrągłą, białą, z ciężkim brzuchem, zapadającą się powoli w miękki piasek morskiego dna, coraz głębiej i głębiej. Kiedy jednak otworzyła oczy, odcisk jej ciała na poduszkach i materacu nie pogłębił się, więc szybko zamknęła je z powrotem, by znów poczuć to cudowne, łagodne opadanie.

Lekarz nie spodobał się jej od pierwszego wejrzenia.

– On jest taki ugrzeczniony, Konstancjuszu, miły, że aż mnie mdli. Nie mogę tego znieść.

Konstancjusz jednak obstawał przy Bazyliosie, którego sława przekraczała daleko granice Brytanii, a poza tym był lekarzem żony legata, kiedy jej dziecko przychodziło na świat.

– Wcale nie potrzebuję lekarza – nie przy porodzie. To absurd. Każda doświadczona kobieta sobie z tym poradzi.

– Moja droga, może taki jest zwyczaj Trynobantów, ale nie Rzymian, wyjąwszy klasy niższe.

Okazała mu swoje niezadowolenie, jak zawsze, kiedy jej dokuczał, mówiąc o jej „plemieniu”. Trynobanci dawno przestali być plemieniem – teraz od wielu pokoleń byli narodem. Bazylios stał się częstym gościem w ostatnich miesiącach jej ciąży. Przyjmował z uśmiechem jej zmienne nastroje, był przesadnie uprzejmy, gdy okazywała rozdrażnienie i nigdy nie dawał jej szansy, by mogła pofolgować swoim uczuciom. Raz rzuciła w niego wazą – schylił się spokojnie i zaczął zbierać skorupy.

Teraz bardzo chciała, by myślał, że śpi. Kiedy jednak wziął ją za rękę, by sprawdzić puls, wyrwała ją gwałtownym ruchem.

– Czy nie widzisz, że jestem zmęczona? Zostaw mnie w spokoju.

Bazylios nie odpowiedział, a ona nagle poczuła złość na samą siebie. To prawda, że był tylko niewolnikiem, ale złe traktowanie niewolników uchodziło za rzecz naganną. Tak robili tylko nuworysze, by powetować sobie własne upokorzenia, i ludzie o naprawdę podłych charakterach. Może mam naprawdę podły charakter, pomyślała, i przez chwilę cieszyła się tą myślą. Potem ją porzuciła. To było małostkowe i głupie. W zamian próbowała odzyskać cudowne uczucie zapadania się w miękki piasek. Nie zauważyła nowego wyrazu w oczach lekarza. Bazylios się niepokoił. Ona nie współpracowała i zdawało się, że w ostatnich trzech dniach straciła większość energii.

I ta wąska miednica…

Wyszedł, znowu na palcach, a uśmiech, którym starał się dodać otuchy stojącemu w korytarzu Konstancjuszowi, był trochę wymuszony.

Trybun to zauważył.

– Lepiej, żeby wszystko poszło dobrze – powiedział szorstko. – Inaczej…

– Wszystko pójdzie dobrze – zapewnił go pospiesznie Bazylios. – Miałem wcześniej trudniejsze przypadki, szlachetny trybunie… nie, nie wchodź teraz, pani chce spać i będzie potrzebowała wszystkich sił…

Pożegnał się, a Konstancjusz wrócił do swojego gabinetu, ostatniego pokoju w prawym skrzydle domu, który był zbudowany, jak większość eleganckich willi, z drewna na kamiennych fundamentach. Pokoje miały kształt prostokąta, a ściany pokryte były ornamentami z malowanego gipsu. Hypokaustum ogrzewało trzy z ośmiu pomieszczeń; w przedniej części domu znajdował się duży korytarz, a z tyłu drugi, mniejszy. Ogród był starannie utrzymany, ocieniony przez drzewa i otoczony kamiennym murem pokrytym zielonymi płytkami.

Nie było tu hałasu, prawie żadnego, choć mieszkali zaledwie o kilometr od Domus Palatina, w którym rezydował legat konsula, w samym sercu Eburacum. A Domus Palatina był sercem nie tylko Eburacum, lecz całej Brytanii – przynajmniej w czasach Petroniusza Akwili. Za jego poprzedników istniał jakby podział na pół: Eburacum było stolicą północy, Londinium – południa. Nie dlatego, że Petroniusz Akwila był szczególnie silną osobowością – choć silniejszy od Karoniusza i wyższy od niego rangą – tylko dlatego, że obecnie cesarz nie interesował się specjalnie Brytanią. Podział na dwie części był zwyczajnie sprawą cesarskiej polityki. Podziel kraj, a podzielisz armię okupanta, co oznacza, że gdyby jakiś ambitny brytyjski dowódca miał własne plany, nie wystarczy mu wojska, by posłać je do walki.

Cóż, niczego takiego nie spodziewano się ze strony Petroniusza Akwili. Trzydziesty Piąty Legion nigdy nie powrócił z Galii, do której został wysłany półtora roku temu, wraz z trzema oddziałami jeźdźców i wojskami pomocniczymi, nie było też żadnych uzupełnień. Teraz jeden cały legion stacjonował na północy, drugi na południu, do tego dwanaście oddziałów konnych i jakieś dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy pomocniczych, czyli wielobarwna zbieranina. Razem mniej niż czterdzieści tysięcy ludzi. Za mało, by realizować własne ambicje. Przynajmniej jeśli ma się trochę rozsądku, a Petroniusz Akwila miał.

Tak było dobrze. Nie ma większego pecha, niż zostać wciągniętym do rebelii przez ambitnego dowódcę – chyba że jest militarnym geniuszem i wygrywa. W większości wypadków oznaczało to kilka miesięcy radosnych podbojów – tak zawsze się działo na początku – potem wielką bitwę, spektakularną klęskę i koniec wojskowej kariery, jeśli nie coś gorszego. Nie, coś takiego powinno być podejmowane tylko w odpowiednim momencie przez właściwego człowieka dysponującego wystarczającą liczbą wojska.

Konstancjusz uśmiechnął się blado. Przyjemne rozmyślania jak na zwykłego trybuna.

Ale trybun nie musi pozostać trybunem przez całe swoje życie – szczególnie kiedy zdobył szacunek przełożonego, a Karoniusz nie czuł się lepiej po kuracji w Aquae Sulis. Staremu brzuchaczowi dobrze było dowodzić Dwudziestym Legionem, którego żołnierze mieszkali w obozie, jak gdyby trwała wojna, zamiast się bawić w Londinium, Verulamium lub Camulodunum – on był daleko i brał te cudowne kąpiele. Nie uczestniczył w ich ćwiczeniach – i nie wiedział, co o nim mówią. Ale wszystko dochodziło tu, do Eburacum, wiernie przekazywane przez tajne służby. Karoniusz zostanie tu tylko przez sześć miesięcy, najwyżej rok…

Potem dowództwo nad Dwudziestym. Wydawać prawdziwe rozkazy temu motłochowi; Karoniusz był starym belfrem i miewał zmienne nastroje – czasem był zbyt ostry, a czasem zbyt łagodny. Dowódca musi być bardziej zrównoważony i mieć silne poczucie sprawiedliwości. Oficerowie od razu to wyczuwają, podobnie jak żołnierze. Sprawiedliwe traktowanie całkiem zmienia postać rzeczy – tak samo jak poczucie humoru. Poza tym jako dowódca południa mógłby rozruszać te koszmarnie leniwe coloniae i skłonić je do działania. Verulamium, na przykład, było w przerażającej kondycji – gdyby Aurelianowi lub jego następcy przyszło nagle do głowy zrobienie inspekcji, lepiej nie myśleć o konsekwencjach. Podobnie jak nadbrzeżne fortyfikacje: Isca była praktycznie bezużyteczna, podobnie jak Segontium. Należałoby wybudować linię zupełnie nowych umocnień, by zabezpieczyć wyspę przed kłopotami – och, dosyć. Jeszcze nas tam nie ma. Nie szkodzi – będziemy. A wtedy…

Żeby tylko urodził się chłopiec! Bazylios powiedział, że nie można mieć pewności, choć to prawdopodobne. Prawdopodobne – dlaczego? Bo ojciec tak chce? Miał takie rozbiegane oczy, przeklęty Grek. Powiedział, że miał wcześniej trudniejsze przypadki. Dlaczego to był trudny przypadek? Helena była zdrową młodą kobietą, pragnęła tego dziecka bardziej niż czegokolwiek na świecie, nieraz to mówiła. Idiotycznie to natura urządziła – znacznie łatwiej dla klaczy czy krowy.

Zdawało się, że to ją poskromiło – oczekiwanie na dziecko…

To było coś. Tak czy inaczej, z czasem nabierze rozsądku, mała buntowniczka. Nigdy nie będzie lubiana przez żony starszych oficerów, zwłaszcza przez takie snobki jak stara wiedźma Petroniusza Akwili, chełpiąca się przynależnością do rodziny Marcjuszy. Ale nie musi. Niektórzy koledzy może próbują robić karierę, wykorzystując atrakcyjną żonę, ale on nie będzie.

Żeby tylko urodził się chłopiec! Teraz mógł się urodzić w każdej chwili. Durbowiks, galijski kamerdyner, powiedział mu, że modlą się za panią w kwaterze służby. Cóż, taki był zwyczaj. Durbowiks tylko uprzedził jego rozkazy, dowodząc tym, że jest mądrym człowiekiem.

Konstancjusz pomyślał przez chwilę o statuach Larów i Penatów, bóstw ogniska domowego, stojących w atrium. Potem jednak odrzucił tę myśl. Zapali trochę kadzidła na małych ołtarzach, kiedy Helena zacznie rodzić, tak trzeba. Galijska służba modliła się do Esusa-Teutatesa, lub Epony… nie, to była bogini koni, a służba brytyjska oczywiście do Trzech Matek i prawdopodobnie do całego mnóstwa pomniejszych bóstw: Camulusa, Ancasty i Harimelli, Vanaunsa, Viradectis i kogo tam jeszcze. Cóż, może istnieli, a może nie. Skąd można to wiedzieć? Co do Heleny, nigdy nie mówiła o tych sprawach. Lepiej tak, niż w kółko o nich paplać jak żona Karoniusza, która była tak przesądna, że podejrzewali ją nawet kiedyś, iż skłania się do żydowskiego kultu Jezusa, czy jak się nazywał ten człowiek, którego stracili w czasach Tyberiusza, a może Kaliguli? Jakie to zresztą ma znaczenie? Helena pewnie miała własne dziwne poglądy na ten temat, jak i stary Koeliusz. Rzymska ceremonia zaślubin w małej świątyni Junony w Camulodunum nie wywarła na niej wielkiego wrażenia – jedyną rzeczą, jaka zdawała się mieć dla niej znaczenie, była modlitwa jej ojca, którą wyszeptał nad nimi obojgiem w starej dębowej sali koło Coel Castra. Jakiś dziwny bełkot.

Na Jowisza, trudno było w cokolwiek wierzyć – oprócz fatum, oczywiście, albo trzech kobiet, które przędą nić żywota. Germanie też w nie wierzyli, nazywali Nornami czy jakoś tak. Może były tym samym, co Trzy Matki, i tym samym, co Trzy Parki.

Cóż, naprawdę ważne jest tylko to, żebym miał syna! – Silnego, zdrowego syna, któremu pewnego dnia zostawię wspaniałe dzieło. Za trzydzieści lat, albo lepiej za czterdzieści. Nie ma pośpiechu…

Zjawiła się Wirginia, blada jak płótno. Co? Zaczęło się?

– Gdzie jest Bazylios? Natychmiast po niego poślij. Zabiję go, jeśli nie wróci, nim policzę do stu. Biegnij, kobieto! Biegnij!

Sam pobiegł do lewego skrzydła domu. Roztrącił niewolników na boki i wpadł do pokoju Heleny. Leżała zupełnie nieruchomo, nie patrząc na niego, lecz w sufit. Tyl- ko jej dłonie lekko drżały.

– Nonsens – powiedziała. – To dopiero początek. Potrwa godziny… godziny… godziny…

Głos miała oschły i bezdźwięczny. Konstancjusz zaczął mówić, ale sam nie wiedział co. Wtedy przyszedł Bazylios i zajął jego miejsce. Konstancjusz widział, że się martwi, było to dość oczywiste. Konstancjusz wypowiedział parę pogróżek, a Helena lekko się uśmiechnęła. A ta gęś Wirginia zaczęła zawodzić.

***

Wszystko przebiegało dobrze do północy. Akcja porodowa przyspieszała i Bazylios kazał pacjentce stanąć i ścisnąć zasłonę. Helena posłuchała machinalnie. Fale bólu zmobilizowały jej ciało do wysiłku – starała się powstrzymać krzyk, ale Bazylios na to nalegał.

– Nie opieraj się. Wszystkie kobiety krzyczą na tym etapie i nawet sam Jowisz krzyczał, kiedy Minerwa wyskoczyła z jego głowy.

Zachciało jej się śmiać, ale ból nie pozostawił dość miejsca na swobodny śmiech.

Konstancjusz wygrażał teraz Larom i Penatom na ołtarzu w atrium. Przestał grozić Bazyliosowi, bo widział, że lekarz jednak robi, co może.

I wtedy, tuż po północy, poród nagle się zatrzymał. Helena poczuła się wyzuta z całej energii, z wszelkiej woli walki. Chciała zasnąć, umrzeć, cokolwiek – nie miało znaczenia, co się stanie, byle tylko mogła się położyć i zamknąć oczy. Bazylios mamrotał zaklęcia, modlitwy, przekleństwa. Był śmiertelnie blady, jego czoło lśniło od potu. Niewolnik pobiegł po następną szkatułkę z lekarstwami. Było to rzadkie zioło, którego sok miał przywrócić akcję porodową, jeśli natarło się nim brzuch. Wiedział jednak, że to nie jedyne niebezpieczeństwo. Wąska miednica…

O czwartej nad ranem sytuacja stała się krytyczna. Mimo wszelkich wysiłków akcja porodowa nie powróciła. Helena leżała bez ruchu, w całkowitej apatii. Oczy miała szeroko otwarte, ale zdawała się nic nie widzieć. Kiedy Konstancjusz, nie panując nad sobą, wykrzyknął jej imię, nie odpowiedziała. Spędził ostatnią godzinę na kolanach przy jej łożu. Teraz wstał powoli i spojrzał na Bazyliosa. Lekarz zaczął się trząść.

– Bogowie są przeciw nam, panie – zaskomlił. – Zrobiłem, co mogłem… robię, co mogę… ja…

– Umrzesz – powiedział głucho Konstancjusz. – Chciałbym, żebyś umarł siedem razy, psie.

– Panie, panie, to nie moja wina. Dziecko jest bardzo duże i naciska na miednicę… to hamuje akcję…. I leży tak, że nie mogę go dosięgnąć…

– Co to znaczy?

– Panie, może będę musiał zabić dziecko, by ratować matkę… jej puls słabnie… bardzo słabnie…

Zabłysło i niemal w tej samej chwili zagrzmiało.

Konstancjusz cofnął się o krok. Bazylios patrzył szklanym wzrokiem, jak opuszcza sztylet. Dwie niewolnice zaczęły płakać.

Błysk – grzmot. Błysk – grzmot.

Czy Bazylios miał rację? Czy bogowie byli przeciw nim? Przesądy wielu pokoleń ożyły w jego umyśle. Spojrzał na Helenę przy następnej błyskawicy i grzmocie. Nie poruszyła się.

Próbował zebrać myśli, ale nie mógł. Nie wiedział, że wszyscy w pokoju czują tak samo, że wszystkich wypełnia jedno uczucie przenikające wszystkie nerwy – strach. Na zewnątrz zaczął padać deszcz, ale nie był to jedyny odgłos. Nie grzmiało, choć ten dźwięk bardzo to przypominał. To był grzmot z ziemi – tętent kopyt w pełnym galopie i coraz głośniejszy turkot kół. Potem cisza.

Strach wciąż wisiał w pokoju, a z nim jego matka – bezradność. Nikt nie mógł się ruszyć, nogi wrosły wszystkim w podłogę. Jak w koszmarnym śnie, kiedy śniący chciałby uciec przed najstraszniejszym niebezpieczeństwem i stwierdza, że nie może. Następny błysk, słabszy od poprzednich – ale, zamiast grzmotu, na korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków.

Do środka wpadł niewolnik.

– Panie, gość…

Przerwał mu grzmot, który nareszcie się przetoczył. W chwilę później gość wszedł do pokoju. Spojrzał bystro na Helenę, wziął głęboki wdech, po czym popatrzył na pozostałych i uczynił krótki, władczy gest.

– Zostaw nas samych, synu.

W oczach Konstancjusza błysnął i zgasł promień nadziei.

– Ojcze…

– Posłuchaj mnie, synu.

Konstancjusz zawahał się – ale tylko przez moment.

Potem się ukłonił i opuścił pokój, dając znak pozostałym, by wyszli razem z nim. Tylko Bazylios zawahał się przez moment, ale spojrzenie gościa wygnało go jak zbitego psa.

Kiedy król Coel został sam, podszedł prosto do łoża Heleny. Nie odkrył jej. Pochylił się tylko i przesunął parę razy po jej oczach i czole. Kiedy się obudziła, uśmiechnęła się lekko. On też się uśmiechnął.

– Wstań, dziecko – powiedział.

– Ja… nie mogę, ojcze.

– Wstań, dziecko.

Wstała. Nawet jej nie pomógł.

– Podejdź do mnie – rozkazał. Kiedy go posłuchała, cofnął się powoli. Zaczęła jęczeć.

– Mój krzyż, ojcze, mój krzyż…

– Podejdź do mnie.

Zaczęła iść, niezdarnie, krok za krokiem. Po drugiej stronie pokoju stał wielki stół. Król Coel zmiótł z niego szkatułkę z lekarstwami Bazyliosa, puchary i talerze, i nawet obrus, którym był przykryty.

– Połóż się na tym, dziecko.

Posłuchała, ale tym razem musiał jej pomóc. Stół był wysoki. Położył starą sękatą dłoń na jej wydętym brzuchu gestem nieskończonej czułości, a ona poczuła, że ją błogosławi, że jest w domu i otacza ją spokój. W pokoju panowała głęboka cisza. Patrzyła na sufit, ale jej oczy miały teraz wyraz nowej nadziei, zwiastunki radości.

– Wstań – powiedział król Coel.

To było wyraźne polecenie – ten sam ton, jakiego używał, kiedy kazał jej wstać, gdy szczotkował jej włosy, wiele lat temu, kiedy była małą dziewczynką. Zawsze szczotkował jej włosy, zanim poszła spać i kiedy wstała. „Nie masz matki – powiedział raz, tylko raz – więc ja muszę cię czesać.” Nigdy nie zapomniała głosu, jakim wypowiedział te słowa – łagodnego i jasnego jak u kobiety. A potem rzekł: „Wstań” – zupełnie innym tonem, takim jak teraz, twardym i mocnym jak żelazo.

– Stań! Na stole!

Stanęła na stole. Głowę miała blisko sufitu i czuła lekkie zawroty. Znów zaczął ją boleć krzyż, mocniej niż poprzednio. Stopy niechętnie utrzymywały jej ciężar. Trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś biegała po lesie, przeskakiwała przez strumienie, tańczyła…

– Odchyl się do tyłu, dziecko!

Teraz stał za nią. Czuła jego obecność, jak przyjaznej armii wspierającej wojownika. Ale nie mogła się odchylić, nie mogła.

– Jestem tutaj, mam otwarte ramiona, dziecko, odchyl się… odchyl!

Chwycił ją i poczuła, jak ciągnie ją do tyłu, bardzo powoli. Szarpnął nagle jej ciałem, z lewej do prawej strony. Krzyknęła, a jej krzyk zmroził krew w żyłach tych, którzy tłoczyli się na korytarzu.

– Stań prosto! – zagrzmiał starzec. – Stań, Elen! Spłodziłem królewską krew, prawda?

Stanęła. Miała krew na dolnej wardze, ale stała.

Pojawił się w zasięgu jej wzroku, wysoki i wyprostowany, z błyszczącymi oczami. Otworzył ramiona.

– Skacz, Elen!

Spojrzała w dół. Podłoga była daleko, jak przepaść, jak bezdenna otchłań. To był koniec. Zawirowało jej w głowie – uniosła ręce jak ptak skrzydła, roześmiała się i skoczyła w jego ramiona. Jej stopy poddały się, miała wrażenie, że zapada się do wnętrza ziemi. Ale przez jej własny krzyk przebił się zwycięski okrzyk króla Coela:

– Wejdźcie – wszyscy!

Wtedy wreszcie zemdlała.

***

Kiedy odzyskała przytomność, zobaczyła nad sobą niespokojną twarz Konstancjusza. Widziała go, ale jej wzrok przyciągała z magiczną siłą kołyska, w której leżał jej syn.

Król Coel siedział przy kołysce, przyglądając się w milczeniu dziecku. Zasłony były rozsunięte i do pokoju wpadało dzienne światło.

– Daj mi go – powiedziała. – Daj mi mojego syna.

Stary człowiek podniósł ostrożnie małe zawiniątko i zaniósł jej.

– Dobra krew – powiedział. Nie zdziwił się ani trochę, że znała płeć dziecka.

Pochłaniała go oczami.

– Urodził się o świcie – rzekł król Coel. – Jak go nazwiecie?

– Konstantyn – odrzekł szybko Konstancjusz.

Król roześmiał się.

– Konstantyn – mały Konstancjusz. Dobrze, że będzie nosił imię swego ojca, bo będzie czynił tak, jak jego ojciec, choć z czasem go przewyższy.

Trybun chciał odpowiedzieć, lecz Helena położyła na jego ręce zmęczoną białą dłoń. Widziała oczy ojca.

– Posiądzie kraj, po którym jeździ – rzekł łagodnym głosem król Coel. – Będzie radością dla swojej matki i śmiercią dla swego syna. I zobaczy Drzewo Życia.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Drzewo Życia.