Drzewo Życia. Rozdział jedenasty

– Udanego polowania – powiedział legat Terencjusz.

Konstancjusz dopasował fibulę do swojego płaszcza, zdjął ją i znów dopasował.

– Co masz na myśli, Świński Ryju?

– Dokładnie to, co powiedziałem, przyjacielu. Udanego polowania.

Fibula – z malachitu i złota – znajdowała się teraz na właściwym miejscu. Płaszcz opadał w odpowiednich fałdach. Tunika była świeżo wyprasowana. Sandały z drobnymi malachitowymi guziczkami wyglądały zdecydowanie elegancko. Konstancjusz krótko skinął głową swemu ordynansowi, który zasalutował i oddalił się.

– Nie wiem, o czym mówisz – rzekł chłodno. – Idę na małe przyjęcie…

– …na zaproszenie pani Teodory. Oczywiście.

– Będzie tam Mamertinus. I jest szansa, że pojawi się sam cesarz…

– Stary Maksymian jest zbyt zajęty podatkami, by mieć czas na przyjęcia.

– Jest zbyt zajęty, by mieć czas na kampanię brytyjską – odrzekł z goryczą Konstancjusz. – Prawie rok – i nic nie zostało zrobione.

Terencjusz westchnął.

– Robisz, co możesz, Blada Twarzy. Nikt nie mógłby zrobić więcej. Ale na twoim miejscu trzymałbym się z dala od Mamertinusa. Nie sądzę, że długo pozostanie głównym legatem. Uwierz mi, chłopcze, prosta droga jest najlepsza.

– Tak jak powiedziałem, jest szansa, że cesarz…

– O bogowie, dajcie mi cierpliwość. Kiedy mówię, że prosta droga jest najlepsza, nie mam na myśli cesarza. Ładne imię, Teodora – „dar bogów”.

Konstancjusz tupnął nogą.

– Tylko bez takich głupich insynuacji, Świński Ryju. Księżniczka jest łaskawą damą i okazała mi dużo życzliwości.

– To właśnie – odrzekł nieporuszony Terencjusz – mam na myśli. A mówią, że ma wielki wpływ na ojca. A ja myślę, że jesteś inteligentnym mężczyzną, choć czasem mówisz jak dziewica westalka. Udanego polowania.

Konstancjusz chciał odpowiedzieć, lecz jego przyjaciel stał się nagle bardzo zajęty. Krzyknął na swego ordynansa, poprosił o dokumenty z raportem kwestora, wydał rozkazy, by zajęcia w szkółce jeździeckiej odbywały się od przyszłego tygodnia o godzinę wcześniej – krótko mówiąc, był teraz tylko legatem dowodzącym Czternastym Legionem – i nikim więcej. A to był jego dom i Terencjusz zachował się bardzo porządnie, udzielając mu gościny podczas wszystkich tych miesięcy. Właśnie ten rodzaj gościnności lubił – żołnierskiej.

Terencjusz jednak dokuczał mu w kwestii córki cesarza i to bywało trochę irytujące.

Konstancjusz wyszedł z pokoju, nie odpowiadając. Przed domem czekał na niego jeden z rydwanów legata.

– Sam będę powoził – powiedział krótko, wsiadając. Woźnica rydwanu podał mu wodze i bat, a sam zeskoczył na ziemię. Konstancjusz odjechał.

Mediolan znacznie się rozwinął w ciągu tych siedemnastu lat i nawet centrum miasta bardzo się zmieniło, zwłaszcza w ostatnim czasie. Dioklecjan zdawał się cierpieć na budowlaną gorączkę. Nowe świątynie, nowe pałace, nowy sąd, wszystko nowe. Nic dziwnego, że musiał podnieść podatki. Jego nowy współrządca nie potrafił powstrzymać imperialnego programu rozbudowy. A nieszczęśni mieszkańcy prowincji nie byli w stanie tego finansować. W międzyczasie Rzym stracił jedną prowincję dla zwykłego buntownika.

Takie myśli nie pomagały, kiedy jechało się przez zatłoczone ulice rydwanem zaprzężonym w dwa narowiste gniadosze. Jakie morze ludzi i jaki hałas robią na cześć wielkiego boga zysku! Sklepikarze i ich klienci, wędrowni handlarze sprzedający niemal wszystko. Domy wyglądały jak wielkie sześciany z sera, z których wyroiło się robactwo. Powietrze wypełniał ich nieprzyjemny zapach. Tysiące rozpychających się, poszturchujących, krzyczących ludzi, lektyki torujące sobie drogę wśród bezbronnych pleców, złodzieje i prostytutki pilnujący swojego interesu, przenikliwe okrzyki woźniców mieszające się z muzyką fletów i tamburynów, zapach mięsa od rzeźnika, które obsiadły roje much, woń przypraw i kadzideł.

Czy ktokolwiek z nich poświęcił chociaż jedną myśl utraconej prowincji? Wszyscy dbali tylko o zysk i przyjemność – napełnić kieszenie, napełnić brzuchy i zasnąć wtulonym w coś okrągłego i miękkiego. Tak samo było w Rzymie, w Neapolu, w Atenach i w Bizancjum, w Aleksandrii i każdej części Imperium.

Żołnierze byli jedynymi ludźmi myślącymi o Imperium; jedynymi, dla których granice znaczyły więcej niż różnice w mundurach i obyczajach. Nawet wśród nich wielu myślało tylko o władzy, ale przynajmniej niektórzy o samym Rzymie, Boskim Rzymie, i tysiącu lat jego chwały.

Zamieniali chłopów w cesarzy – ale oczekiwali od nich, że będą dbać o jedność cesarstwa. Maksymian będzie musiał się zdecydować. Szkoda, że trzeba było marnować czas na wizyty towarzyskie w nadziei, że spowoduje się jakieś działanie w tej sprawie; że mogło być ważne, czy widują cię tu i tam; że ten czy ów oficer miał swoje wpływy; że nawet trzeba było nadskakiwać kobietom z kręgu cesarza. To było więcej niż smutne – to było niemal odrażające, ale jeśli pomagało, należało to robić. Świński Ryj mógł mu tego nie utrudniać głupawymi uśmieszkami i aluzjami, jakby chodziło o romans z panią Teodorą, która była czarującą kobietą, a przy tym inteligentną.

Na obrzeżach miasta powoziło się łatwiej i świsnął batem nad głowami gniadoszy. Gdyby tylko mógł zdobyć jakieś wieści z Brytanii. Cała wyspa zdawała się być hermetycznie zaplombowana. Kilku agentów zdołało zbiec na statkach w pierwszych tygodniach, ale od tamtego czasu zapanowała ponura, ołowiana cisza. Co się działo z Heleną… z Konstantynem?

Dalej, obiecałeś sobie, że nie będziesz o tym myśleć. Jazda! Znów zaciął bat.

***

– Przystojny, prawda? – powiedziała Domitylla.

Niewolnik napełniał jej puchar chłodzonym w śniegu winem. Czynił to z dużą zręcznością, ale majordomus zmarszczył brwi, ponieważ niewolnik nie powinien się przyglądać przegubom i kostkom swojej pani, nawet jeśli jest zamężna po raz szósty.

Wipsania poczęstowała się następnym, a potem jeszcze jednym pierniczkiem. Figura i tak jej się psuła, więc czemu nie korzystać z uroków życia.

– Kto jest przystojny? Były legat Brytanii?

– Konstancjusz? Z tą bladą twarzą i wiecznie zmarszczonymi brwiami? Nonsens, moja droga. Watyniusz, oczywiście.

– No cóż, o tym wiedzą wszyscy. Nie przyglądaj mu się tak, kochana, bo jeszcze się zakochasz.

– Czemu nie? – odparła nonszalancko Domitylla. Wypiła trochę za dużo i jej piękna twarz zarumieniła się pod makijażem.

Wipsania zachichotała z ustami pełnymi ciastka.

– Czemu nie? Kochana, nie masz szans. Nie z Watyniuszem.

– Miewałam lepszych – Domitylla wzruszyła ramionami.

– Tak, ale to było jakiś czas temu.

– W każdym razie – wycedziła Domitylla – nie zniżyłam się jeszcze do uprawiania miłości z własnymi niewolnikami.

Niełatwo jednak dopiec kobiecie, która waży dwa razy więcej niż dziesięć lat temu.

– Ciebie też to kiedyś czeka, moja droga – odrzekła Wipsania z szerokim uśmiechem. – I uwierz mi, to oszczędza wielu zbędnych umizgów. Nie chciałam ci dokuczyć w kwestii Watyniusza – wręcz przeciwnie, chciałam cię ostrzec. Ta rywalizacja jest zbyt niebezpieczna…

– Och – Domitylla okazała zainteresowanie. To prawda, że Watyniusza często ostatnio widywano z księżniczką Teodorą, ale wokół niej zawsze się roiło od oficerów pierwszej, drugiej, a nawet trzeciej młodości. Była jednak ostrożna. Dotychczas nie dało się powiedzieć o niej nic pewnego od śmierci jej męża. Zyskała sobie nawet opinię univira – kobieta jednego mężczyzny. To oczywiście był nonsens. Nie istnieje takie stworzenie jak univira. Straszny pomysł…

– Watyniusz – powiedziała Domitylla – może mieć każdą kobietę, jakiej zapragnie – i o tym wie.

– Mnie nie może mieć – oznajmiła Wipsania. – Nienawidzę wysiłku.

W drugim końcu ogrodu, pod cieniem palmowych drzew, senator Prokulejusz rozmawiał o polityce z pierwszym senatorem Wiktorem Treboniuszem. Nie było wątpliwości, że cesarz żywi pewną… pewną niechęć wobec senatu. Prokulejusz gorzko narzekał, że pięć – pięć! – jego ostatnich wniosków dotyczących stałych cen na egipskie zboże nie zostało rozpatrzonych, ponieważ senatorowie obawiali się, że mogłyby się spotkać z dezaprobatą cesarza. Pierwszy senator uśmiechnął się chłodno.

– Szkoda, że się nie urodziłeś w czasach Katona, mój Prokulejuszu – powiedział.

– Ponieważ wtedy senatorowie mieli charakter? – Prokulejusz poczuł się mile połechtany.

– Nie, wcale nie to mam na myśli. Ponieważ ja nie żyłem w tamtych czasach. – Chłodny uśmiech stał się lodowaty. – Na twoim miejscu byłbym ostrożny, mój Prokulejuszu. Masz całkowitą rację. Jego Cesarska Mość nie ma teraz dla nas zbyt wielu zadań, więc w razie reorganizacji…

– W przeciwieństwie do niektórych moich kolegów – syknął Prokulejusz – mam czyste sumienie.

– Być może – pierwszy senator opróżnił puchar – ale masz również tylko jedną głowę. Oszczędzaj ją, zamiast zajmować się egipskim zbożem, mój Prokulejuszu.

Na trawniku przy fontannie w środku ogrodu grupki młodych ludzi rozmawiały, śmiejąc się głośno. Galijski żongler i syryjski akrobata pokazywali swoje sztuczki.

Przy stole księżniczki Teodory na środku tarasu zebrał się duży krąg gości. Konstancjusz odbył krótką rozmowę z głównym legatem. Mamertinus zachowywał się bardzo dyplomatycznie. Był raczej starym dworzaninem niż żołnierzem i spędził trzydzieści lat życia na unikach. Niewielu ludzi mogło pochwalić się, że do czegoś go zmusiło, a jeszcze mniej miało powód, by się z tego cieszyć. Cesarz, oczywiście będzie musiał podjąć kroki w sprawie odbicia Brytanii – to tylko kwestia czasu. W rzeczy samej, budowano statki z największą możliwą prędkością. Problemem był obecnie niedobór wojska. Szkoda, że Konstancjusz nie wie, jak trudno teraz o rekruta. Prowincjonalne rządy wykazują w tej sprawie niewielki zapał i zawsze mają świetne wymówki: nie można oczekiwać, że tysiące mężczyzn zaciągną się do armii w porze żniw, bo jeśli nie zbiorą zboża, zapanuje głód i trzeba będzie je sprowadzać na statkach z Egiptu, Panonii lub Afryki. A statki są potrzebne w Brytanii. Tak tworzy się błędne koło. Funkcja głównego legata to najbardziej niewdzięczna posada. Młodym dowódcom łatwo ponaglać i naciskać – nie żeby to krytykował, wręcz przeciwnie, tak właśnie powinno być. Dowódcy muszą być żarliwi i pełni zapału, to jest ich obowiązkiem, tak jak utrzymywanie możliwie największego porządku w gigantycznej wojskowej machinie cesarstwa. Nadejdzie czas na ponowne odbicie Brytanii, na pewno nadejdzie. Tak, tak, to zupełnie naturalne, że Konstancjusz chce poprowadzić tę ekspedycję, może być pewny, że on będzie o tym pamiętał. Wszystko zależy, oczywiście, od decyzji cesarza. Pozycja głównego legata nie jest teraz taka, jak kiedyś. Ale on będzie o tym pamiętał, oczywiście, będzie pamiętał…

Wszystko to bardzo życzliwe, przyjazne, czarujące – i bardzo pokrętne. Zupełnie nic niewarte.

A księżniczka Teodora nie była tak serdeczna jak zwykle. Przywitała go, co prawda, tym samym olśniewającym uśmiechem, który kilka tygodni albo nawet miesięcy temu dawał mu nadzieję, że naprawdę go lubi. Ale rozmawiała głównie z Watyniuszem. Co ona u licha w nim widziała? Był tym, co w kręgach wojskowych nazywano „złotym żołnierzem” – człowiekiem, który doświadczył więcej życia w garnizonie niż służby na froncie. To prawda, że nieźle sobie radził jako młody oficer pod dowództwem Aureliana, ale nie zasłużył się specjalnie w wyprawie przeciw tej dziwnej dziewczynie, Zenobii z Palmyry. Laury wygrały z kobietą – cóż, wyglądało na to, że zdobywał więcej laurów tego rodzaju. Stroił się jak paw. Jedwabna tunika, jedwabny płaszcz, włosy perfumowane jak u modnisia.

Konstancjusz był zły na samego siebie. Zamiast snuć rozważania jak stary oficer w stanie spoczynku, powinien starać się być miły dla księżniczki – schlebiać jej, czarować błyskotliwością.

Teodora była jednak bardzo zajęta rozmową z tym chłystkiem w jedwabiach. Konstancjusz wstał i przeszedł niespiesznym krokiem przez trawnik. Nie mógł się powstrzymać od obejrzenia się za siebie i zobaczył wzrok Teodory śledzący go z dziwnym wyrazem. Może ktoś jej powiedział jakieś kłamstwo przeciw niemu – albo jak większość kobiet nie mogła znieść myśli, że zmniejszy się krąg mężczyzn wokół niej. Kto wie? Kobiety to dziwny gatunek.

Wziął puchar wina caecuban ze srebrnej tacy trzymanej przez uroczą niewolnicę i opróżnił go jednym haustem. Do Hadesu z przyjęciami w ogrodzie. Do Hadesu z kobietami. Co on tutaj robi? Wino. Potrzebuje więcej wina. A tutaj było go mnóstwo. To już coś.

Szkoda, że cesarz nie przyszedł. Właściwe słowo we właściwym momencie z osobą pokroju Maksymiana i już ma się dowództwo.

Na trawniku prezentowała się teraz nowa atrakcja: iluzjonista. On też był zręczny, wyciągając niekończącą się wstążkę z oczu i uszu ładnej czerkieskiej dziewczyny, olbrzymi bukiet kwiatów z tuniki starego napuszonego senatora i kilkanaście wijących się węży z własnych włosów. Kiedy panie wystraszyły się, wypowiedział dziwne, niewyraźne zaklęcie i węże jakby wyschły, zesztywniały i zamieniły się w małe drewniane patyki, które wrzucił do ognia. Wywijając chudymi ramionami sprawiał, że ogień płonął i przygasał zgodnie z jego wolą, a kiedy wypowiedział następną magiczną formułę, zgasł całkowicie.

Bardzo zręczni ci sztukmistrze. Konstancjusz poczuł, jak ktoś lekko dotyka jego ramienia. Odwrócił się. To była Liwonia, jedna z dam dworu księżniczki, urocza istota z pełnymi wargami i skrzącymi się oczami.

– Godzinę po zachodzie słońca – szepnęła. – Przy małej furtce ogrodowej.

Podeszły Domitylla z Wipsanią i Liwonia szybko znikła pośród widzów.

Czarująca kobieta, pomyślał Konstancjusz. Ale cóż za śmiałość zdobyć potencjalnego kochanka w taki sposób. Wypił następny puchar caecubana. Poczuł się mile połechtany, jak każdy mężczyzna, kiedy piękna kobieta daje mu do zrozumienia, że go pragnie. Ale nie zamierzał nawiązywać z nią romansu. O nie. Musiał się skoncentrować na swoim zadaniu i tylko to się liczyło. Żadnych głupstw.

Trochę mocne to wino. Teraz musiał tylko się wymknąć i pognać z największą prędkością rydwanem. To mu dobrze zrobi. Nikt nie odczuje jego nieobecności, te przyjęcia ogrodowe są przecież nieformalne…

***

Następnego ranka przy śniadaniu Terencjusz był wyjątkowo wścibski. Chciał wiedzieć wszystko, znać każdy szczegół. To było niezwykłe – legat Czternastego Legionu siadał z reguły do śniadania po dwóch godzinach solidnej pracy i pochłaniał łapczywie ogromne ilości jedzenia, zbywając pytania gościa krótkimi mruknięciami.

– Przyjęcie nie było zbyt ciekawe – rzekł Konstancjusz. – Mamertinus wił się jak piskorz, księżniczka okazywała najwięcej względów złotemu chłopcu Watyniuszowi, cesarz się nie pojawił, tak jak przewidywałeś, a ja wypiłem za dużo caecubana. Wróciłem przed zachodem słońca, wykąpałem się, zjadłem kolację, trochę poczytałem i poszedłem spać.

– Najgłupszy raport, jaki w życiu słyszałem – odrzekł Terencjusz. – Czy nie ukrywasz czegoś przede mną, Blada Twarzy?

– Mówię ci, że to wszystko. Na przyjęciu był całkiem dobry iluzjonista, pokazywał sztuczki, jakich wcześniej nie widziałem, a piękna dziewczyna chciała, bym ją odwiedził po zachodzie słońca, jeżeli to cię interesuje…

– Cóż… – Terencjusz ziewnął lekko i zabrał się za miskę duszonych moreli – czemu się z nią nie spotkałeś… jeśli była piękna? I kto to był?

– Nie miałem nastroju na te sprawy – odparł Konstancjusz. – Poza tym jestem żonaty, jak wiesz, i…

Terencjusz ryknął śmiechem.

– Wspaniałe, naprawdę wspaniałe! On jest żonaty. On ma trzynastoletniego syna. Święta Junono, czy ty w to wierzysz? Droga Blada Twarzy. Życie w Brytanii musi być smutne…

– Wcale nie – Konstancjusz czuł się zarazem zdenerwowany i speszony. – Nie spotkałem tu kobiety nawet w połowie tak atrakcyjnej jak Helena…

– Wzruszające – Terencjusz pokiwał głową – naprawdę wzruszające. Ale, człowieku, nawet jeśli twoja pani jest wcieleniem samej Wenus – nie ma jej tutaj! Czy chcesz powiedzieć, że zamierzasz dochować jej wierności? Do czasu, gdy odbijesz Brytanię? Powiedz, że tak, powiedz tylko, że tak, a ja powtórzę tę historię Beroncjuszowi, który zawsze szuka pomysłu na nowy poemat. Cóż, nieważne, przyjacielu, nie gniewaj się na mnie, nie warto. Ale powiedz mi, kim była twoja piękna wielbicielka?

– Jesteś wścibską starą babą, Świński Ryju.

– Dobra, dobra, co ty teraz próbujesz robić? Bronić dziewiczego honoru jakiejś kobietki, tylko dlatego, że miała dość rozumu, by uznać cię za atrakcyjnego? Możesz mi wierzyć, że na tym przyjęciu nie było choćby dwóch dziewczyn czy kobiet, o których nie mógłbym ci opowiedzieć takich historii, że nawet słoń by się zarumienił! Kto to był? Domitylla? Metella? Fulwia? Ta Fulwia jest niczego sobie, ale ma paskudny zwyczaj zostawania wdową, kiedy znudzi jej się mąż. Paula? Nie, to nie mogła być ona, właśnie zaczęła romans ze śpiewakiem Rezusem. Właściwie nie jest śpiewakiem, ale kobiety za nim szaleją i mdleją, kiedy zaskrzeczy na wysoką nutę. Marcella? Nie miałbyś dużej konkurencji, jeśli to Marcella. Tylko stary Emiliusz, który myśli, że jest mu wierna, ponieważ jest stary, i młody Gabiniusz, który myśli tak samo, ponieważ nie docenia starego Emiliusza i Marek Pollio, który nie myśli. Nigdy mu się to nie zdarzyło. Nie Marcella? Cóż, może Celia. Jest ósmym cudem świata, ta nasza Celia. Trochę za duża konkurencja, nawet na mój gust. Drogi senator Prokulejusz, nadęty osioł, Warro, Straboniusz, poeta Beroncjusz, o którym ci mówiłem, i korpus oficerów z kawalerii numidyjskiej. Tak, nasza Celia.

– To obrzydliwe – stwierdził Konstancjusz. – Chcę zjeść śniadanie, Świński Ryju.

– Cóż, wyliczyłem praktycznie wszystkie odpowiednie kobiety, jakie były na przyjęciu. Jakoś nie wyobrażam sobie, by cię uwodziła droga stara Wipsania. Zmieniła się w hipopotama i rozsądnie dała sobie z tym spokój. Inne nie spełniają kryteriów, a ty powiedziałeś, że była piękna. Są jeszcze damy dworu, ale to nie wchodzi w rachubę…

– Dlaczego? – zapytał niewinnie Konstancjusz.

Terencjusz wbił w niego wzrok.

– Cóż, oczywiście, dlatego… – przełknął z trudem i nalał sobie puchar wina.

– Co ci się stało, Świński Ryju?

Twarz legata była o odcień bledsza, kiedy zapytał:

– Posłuchaj, przyjacielu, nie będę cię pytał o imię tej damy, skoro jesteś taki dyskretny, ale czy się dowiem, co ci właściwie powiedziała?

Konstancjusz potrząsnął głową.

– To żadna tajemnica – powiedział, wzruszając ramionami. – Dotknęła mego ramienia i szepnęła „godzinę po zachodzie słońca – przy małej furtce ogrodowej”. Wtedy ktoś nadszedł i oddaliła się.

Twarz Terencjusza była teraz spięta.

– Jeszcze jedno – powiedział. – Czy ona była damą dworu?

– No tak. Czemu pytasz?

– O, Jowiszu – jęknął Terencjusz. – O Plutonie. O Blada Twarzy.

– Czy powiesz mi w końcu, co ci jest? – nalegał Konstancjusz.

– Mnie? Zapewniam cię, że nic mi nie jest. Martwię się o ciebie! Tak, o ciebie… ty nieznośne, niemożliwe wcielenie niewinności. Nie przyszło ci do głowy, że wiadomość przekazana przez twoją piękną damę mogła nie być od niej?

– C-co?

– Tak! Jak myślisz, od czego są damy dworu? To miałem na myśli, mówiąc, że to nie mogła być dama dworu. Żadna z nich nie odważyłaby się na coś takiego pod nosem swojej pani, zwłaszcza jeśli pani wyraźnie dała do zrozumienia, że lubi towarzystwo pewnego mężczyzny. Ona przekazała ci wiadomość od swojej pani – to właśnie zrobiła! A ty, jak głupiec, jak siedem legionów głupców, pojechałeś do domu, zjadłeś kolację, trochę poczytałeś i poszedłeś spać! O bogowie, dajcie mi siłę! Córka cesarza chce się z nim przespać, a on jedzie do domu poczytać. Dobra była ta książka, mój Konstancjuszu?

– Ale… ona spędziła całe popołudnie na rozmowie z Watyniuszem – ledwo mogłem dojść do słowa.

Terencjusz roześmiał się.

– To dowodzi, że jest mądrą kobietą, Blada Twarzy. Zabawiała się z nim, żeby wszyscy widzieli. Znakomity kamuflaż. A potem posłała po ciebie. A ty… na wszystkie święte furie! Chodzi o dowodzenie wyprawą brytyjską…

– To nie jest sposób na zdobycie dowództwa – mruknął Konstancjusz.

Terencjusz spojrzał na niego ze współczuciem.

– Nie wiem, co zrobiła z tobą Brytania – powiedział – ale jeśli myślisz, że masz najmniejszą szansę teraz, kiedy Teodora stała się twoim nieprzejednanym wrogiem, musisz być szalony. Jesteś skończony, przyjacielu. A miałeś zwycięstwo w zasięgu – co ja mówię, miałeś je podane na srebrnej tacy.

– Kogo tam wyślą? – wyszeptał Konstancjusz, zupełnie zbity z tropu. – Kogo mogą wysłać?

Odpowiedź otrzymał w tydzień później, kiedy oficjalnie zakomunikowano, że legat Marek Watyniusz pojechał do Massilii, by nadzorować tam budowę floty oraz przejąć dowództwo Dziewiętnastego i Dwudziestego Legionu, które miały zostać skoncentrowane do specjalnego zadania.

Terencjusz miał rację. Był skończony.

Poszedł do swojego pokoju. Usiadł przy wielkim stole pod oknem i wpatrzył się w dziwny labirynt z gliny, który go pokrywał. Nie czuł się rzeźbiarzem. Jego model Gesoriacum był bardzo prymitywny, ale zachowywał dość dokładne odległości. Tu było centrum, pagórki przy nabrzeżu, port, fortyfikacje, które znał, i te, które Karauzjusz prawdopodobnie zbudował, by zabezpieczyć miasto od strony lądu. Karauzjusz wciąż był w posiadaniu Gesoriacum, którego port gościł sporą część jego floty. Stanowiło potężną fortecę. Gdyby teraz ktoś zbudował tutaj groblę, sztuczny odcinek lądu – a można było to zrobić nawet w obecności wroga – odcięłaby port i zamknęła całe miasto. To był dobry pomysł. Tak, to był świetny pomysł. Niestety, pozostanie tylko pomysłem.

Kaprys kobiety dał Watyniuszowi dowództwo. Od takich rzeczy zależą losy imperiów.

Zmiótł glinę ze stołu. Koniec. Koniec. Był skończony.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Drzewo Życia.