Drzewo Życia. Rozdział drugi

Król Coel był miłym starszym mężczyzną z opadającym siwym wąsem, krzaczastymi siwymi brwiami i niesfornymi siwymi włosami. Siedział w westybulu, kiedy jego córka wprowadziła Konstancjusza, i choć słudzy nie zapowiedzieli wizyty, nie wyglądał w najmniejszym stopniu na zaskoczonego.

– Witaj, córko. Witaj, gościu – powiedział. – Niech ktoś przyniesie puchar wina dla szlachetnego Konstancjusza.

Trybun spojrzał na niego ze zdumieniem.

– Skąd znasz moje imię, królu? Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy.

Coel roześmiał się.

– Moja córka jest bardzo młoda i trzeba jej wszystko mówić tylko w jeden sposób. Ja jestem bardzo stary i mówi mi się rzeczy na wiele sposobów. Przykro mi, że znosiłeś niewygody z powodu klimatu w moim kraju. Niestety, na to niewiele mogę poradzić.

Zasuszony mały służący przyniósł wino, co dało Rzymianinowi czas do namysłu. Przypomniało mu się, jak niektórzy mówili, że stary Coel jest trochę szalony, a inni, że jest szczwanym starym lisem udającym szaleńca. Postanowił zostawić sobie osąd na później. Wino, nawiasem mówiąc, było wyborne – massyk z dobrego rocznika.

– Ale mogę ci zrobić gorącą kąpiel, jaką wy, dziwni ludzie, lubicie – ciągnął król. – Nigdy tego dobrze nie rozumiałem – nie jest dość gorąca, by w niej gotować, i nie dość chłodna, by się nią cieszyć. Ale cóż, wszyscy mamy jakieś dziwactwa i wydajemy się trochę szaleni sobie nawzajem…

Konstancjusz, przyłapany na nieuwadze, wzdrygnął się i podniósł głowę.

Coel pobłażliwie się uśmiechnął.

– Massyk jest dobry – pokiwał głową. – Coś wspaniałego, sama esencja waszego wina. Nie mamy czegoś podobnego w tym kraju. Nawet kiedy wypijesz za dużo, jesteś wesoły jak poeci i śpiewacy. Nie jak nasz miód, po którym się czujesz, jakbyś miał siedem czaszek zamiast jednej. Chyba cię lubię. Masz wyobraźnię i daleko zajdziesz, ale teraz, dziecko, idź się wykąpać. Potem dostaniesz suche ubranie i zjemy wspólny posiłek.

Król odprawił Konstancjusza pełnym dostojeństwa gestem prawej dłoni, a ten poszedł za zasuszonym służącym bez jednego słowa protestu. Uśmiechał się tylko z zakłopotaniem. Minęły lata, odkąd ktokolwiek nazwał go „dzieckiem”.

***

Przy stole siedziało ich dwanaścioro: król, Helena, starsza kobieta, której imię brzmiało jak Eurgain, a którą Konstancjusz w myślach nazwał „Wirginią”, ktoś między guwernantką a damą do towarzystwa, i ośmiu starszych mężczyzn, których łańcuchy, opaski i symbole urzędowe wskazywały na to, że są członkami rady lub pełnią podobną funkcję.

Konstancjusz po kąpieli grzecznie, lecz stanowczo odmówił włożenia brytyjskiego stroju i wśliznął się z powrotem w swoją wojskową tunikę, która była już prawie sucha. Posiłek mu smakował: chleb, ser, jajka, a jako danie główne pieczona baranina.

Król jadł niewiele, pił jeszcze mniej, ale dużo mówił swoją dziwną, wysoko intonowaną łaciną. Dostojnicy patrzyli tylko na niego, choć wątpliwe było, czy wszyscy znali łacinę na tyle dobrze, by zrozumieć, co mówi.

Helena milczała, a Konstancjusz nie wiedział, czy to z powodu obecności ojca, czy Wirginii.

Mógł jednak wreszcie się jej przyjrzeć – dotąd miał sposobność widzieć tylko jej ładnie wyrzeźbiony profil i zarys zgrabnej sylwetki. Była wysoka, wyższa od ojca i trochę zbyt szczupła. Miała ciemne oczy pod długimi rzęsami, bladą cerę, a usta jeszcze dziecinne i różowe. Włosy też ciemne, ułożone w zabawny mały pukiel na środku czoła, odsłaniały pięknie sklepione skronie. Podbródek miał wyraz uporu. Sam podbródek pokazywał coś z tego ducha, z jakim się zetknął przy ich pierwszym spotkaniu.

Mogłaby być Hiszpanką, pomyślał Konstancjusz. Albo Galijką. Albo nawet Rzymianką.

– Elen wygląda jak rzymska dziewczyna, prawda? – Król zbił go z tropu, mówiąc głośno to, o czym on właśnie myślał. – Ale nie przepada za Rzymianami, jak wiesz. Ma bardzo niskie mniemanie o każdym, kto nie urodził się na tej wyspie.

Konstancjusz zaśmiał się uprzejmie.

Policzki dziewczyny lekko się zarumieniły, ale nadal milczała.

– Mówiłem jej, że to złe – ciągnął Coel. – Nie trzeba mierzyć wszystkich tą samą miarą. Któregoś dnia przyprowadzili do mnie garbatego, a on zaczął głośno wyrzekać na niesprawiedliwość bogów. Zapytałem go, na co narzeka, a on odpowiedział, że na swoją brzydotę. Powiedziałem: „Ale ty nie jesteś brzydki, przyjacielu, wcale nie jesteś brzydki – jak na garbusa.”

Konstancjusz poruszył się na krześle. Nie był całkiem pewny, czy król żartował.

– Rzymianie będą zawsze Rzymianami – powiedział pogodnie król Coel. – I jako tacy mogą być docenieni. Elen tylko wygląda jak Rzymianka. Czasem myślę, że właściwie szkoda, iż nie urodziła się chłopcem.

– Bez wątpienia byłaby wielkim wojownikiem – rzekł Konstancjusz.

– Ależ jest – powiedział król, sącząc wino i wciągając z lubością jego bukiet w nozdrza. – Dwa tygodnie temu sama zabiła wilka.

– To nie był duży wilk – odezwała się Helena, wzruszając ramionami. – I do tego samiec.

– Samica jest zawsze bardziej niebezpieczna – pokiwał głową Konstancjusz. – Mówią mi, że zaczyna tu brakować wilków – odkąd Rzymska Wilczyca przejęła kraj.

Helena przygryzła wargę. Coel wyglądał na rozbawionego.

– Wszyscy mamy swój wilczy wiek – powiedział. – Z czasem stajemy się bardziej pokojowi. W młodości sam byłem jak wilk. To było dawno temu, choć później, niż narodziła się Wilczyca, o której mówiłeś, Konstancjuszu.

– Masz rację, królu – odrzekł powoli trybun. – Rzym chce pokoju i tylko pokoju.

– Zenobia się ucieszy, kiedy to usłyszy – odparła ostro Helena.

– Królowa Palmyry miała nadzwyczaj złych doradców – odpowiedział Konstancjusz. – Dostawaliśmy raporty, że zamierza uczynić Egipt syryjską prowincją – i że to jest zaledwie pierwszy krok. Jej poddani dość otwarcie mówili o Cesarstwie Palmyry.

Powiedział to ostrzejszym tonem, niż zamierzał, i był zły na siebie, że zbyt poważnie traktuje tę przedwcześnie dojrzałą młodą kobietę.

– Syria – powiedział Coel – to Wschód. Kierunek, z którego wszystko dziś przychodzi. Kiedyś sam był Zachodem, ale to było bardzo dawno temu – nikt wtedy nie mówił o Rzymie. Nawet bogowie, którzy przewidują przyszłość. Kierunek się zmienia, ale przesłanie jest zawsze to samo.

Konstancjusz ponownie napełnił swój puchar. Czuł się bardzo nieswojo.

Może ten stary człowiek jednak był szalony.

Zobaczył, że Helena rzuca mu szybkie spojrzenie, ale jej drobna twarz pozostała niewzruszona. Prawdopodobnie była przyzwyczajona do takich zachowań swojego ojca.

– Przesłanie jest zawsze to samo – powtórzył król Coel. – I nikt go nie rozumie.

Ośmiu dostojników dalej pochłaniało to, co zostało z całego barana na podłużnym półmisku na środku stołu.

– Macie takich mądrych ludzi w Rzymie i w Mediolanie, Konstancjuszu – podjął Coel. – Czytają swoje tabliczki, i zwoje, i pergaminy – ale nie rozumieją. A wiesz dlaczego? – Pochylił się do przodu. Jego prosty ubiór był pozbawiony ozdób, z wyjątkiem ciężkiego złotego łańcucha na szyi. Tuż nad nim widać było nieco obwisłą starczą skórę.

Jak u starego psa, pomyślał trybun. Jak u przodka wszystkich psów. I zapytał uprzejmie, choć był już trochę znudzony:

– Dlaczego nie rozumieją, królu?

– Ponieważ nie wierzą w baśnie – odparł tajemniczo stary człowiek. – A musisz wiedzieć, że baśnie to jedyne prawdziwe historie!

Szalony. Albo trochę pijany. Nie wypił dużo, ale może wiele nie potrzebował. Tego każdy uczył się w armii – ile wina może wypić.

Baśnie, na Plutona.

– Mądrzy czy nie – powiedziała niespodziewanie Helena – Rzymianie nie interesują się zbytnio baśniami, ojcze.

Król Coel uśmiechnął się.

– Ty też nie, jeszcze – powiedział łagodnie. – Ale może pewnego dnia zaczniesz. A to będzie wielki dzień w twoim życiu, dziecko, i wielki dzień w życiu wielu innych ludzi. Szkoda, że tego nie dożyję. Elen musi cię oprowadzić po moim pałacu, Konstancjuszu. Jest cały z drewna – może to zauważyłeś. Dąb, królewskie drzewo, Konstancjuszu. Święte drzewo.

– Jest poświęcony Jowiszowi – rzekł z powagą Rzymianin.

Król Coel znów się uśmiechnął.

– Był święty na długo przed tym, nim Jowisz stał się bogiem, Konstancjuszu. Ale czy wiesz, dlaczego?

– Ponieważ przyciąga błyskawice bogów, jak sądzę – zaryzykował trybun. – Zwykle poważniał, kiedy mówiono o bogach – ale nie za bardzo. Wszyscy cesarze woleli, by ich oficerowie wierzyli w bogów, to wydawało się naturalne – czyż sam cesarz nie był bóstwem, przed którego statuą palono kadzidło? Oficer, który nie wierzył w boskość Jowisza, prawdopodobnie nie uwierzyłby w boskość Aureliana, a to mogło mieć niepożądane skutki. Lepiej było okazać trochę powagi, kiedy mówiono o bogach – nie za wiele, bo reputacja pobożnego głupca była drugą z najgorszych rzeczy w armii. To wszystko było bardzo nieprzyjemne i należało to znieść, kiedy się osiągnie stanowisko dowódcze. Ale najpierw trzeba było tego dokonać.

– Drzewo jest święte – powiedział król Coel, kiwając swoją ciężką głową. – Drzewo jest klęską i triumfem człowieka. Zabija go i zbawia. Świat, jaki znamy, został zbudowany na drzewie, na Yggdrasilu, świętym drzewie, drzewie życia.

Konstancjusz bardzo się starał ukryć znudzenie.

– Drzewo życia – powtórzył machinalnie. – Chyba już to gdzieś słyszałem…

– Może w Egipcie – powiedział ten dziwny stary człowiek. – Albo w Germanii. Albo tu, w Brytanii. To bardzo stara historia. Drzewo, które zaklina śmierć i drzewo, które zaklina życie. To wielka tajemnica drzewa, Konstancjuszu. To wszystko jest w przesłaniu, o którym ci mówiłem – przesłaniu, którego nikt nie rozumie. Sam bardzo starałem się je zrozumieć, ale nie jestem pewny, czy mi się udało… Drzewo życia… żywe drzewo… żywe drzewo…

Konstancjusz opróżnił swój puchar. Kiedy znów spojrzał na króla, zobaczył, że ten zasnął.

– To jego ulubiona opowieść – powiedziała sucho Helena. – Ale zawsze go usypia. Najadłeś się już? Oni tak – i ja też. Dobrze. Gullo, zaprowadź trybuna do jego pokoju.

Wstała, a z nią Wirginia, która przez cały wieczór nie wypowiedziała ani jednego słowa.

– Czy ja też muszę iść spać? – zapytał trybun miękkim głosem.

Helena roześmiała się.

– Możesz robić, co chcesz – ale co jest innego do roboty? Dzień się skończył.

– Mógłbym z tobą porozmawiać – wyszeptał trybun. Ale Helena już odganiała ośmiu dostojników od resztek barana – paru ścięgien wokół kości. Wyszli, kłaniając się, i wtedy się odwróciła.

– Możemy porozmawiać jutro, jeśli chcesz, trybunie – powiedziała ze spokojną godnością. – Dam ci rano konie, żebyś szybciej zajechał do obozu. Dobranoc.

– Dobranoc, księżniczko.

– Arbol! Beurgain! – zawołała rozkazującym tonem Helena. – Zanieście króla do jego łoża. Tylko ostrożnie. Jeżeli znów go upuścicie, oberwę wam uszy. Nie żartuję. Ostrożnie! Teraz lepiej…

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Drzewo Życia.