Drzewo Życia. Rozdział czwarty

Król Coel siedział na ulubionym kamieniu w swoim ulubionym lesie. Helena siedziała u jego stóp, patrząc prosto przed siebie, przez polanę, w stronę dalekich wzgórz. Siedzieli tak, nie wiadomo jak długo, i nie padło dotąd między nimi ani jedno słowo.

– Nie chcę go poślubić, ojcze.

– Nie?

– Jest arogancki, protekcjonalny i nie traktuje poważnie mojej woli.

– A powinien?

Helena zarumieniła się.

– Moja wola to moja wola. Jest moja.

– Tak – jeśli służy dobru.

Helena wzięła głęboki oddech. Chciała zapytać: „Czym jest dobro?”, ale pytała o to już wcześniej i wciąż pamiętała odpowiedź: „Dobro jest tym, co mówi serce, nie pożądanie. Wiesz o tym, tylko czasem zdradzasz swoją wiedzę”. Nie powiedziała nic.

Król zachichotał.

– Jesteś zła, bo nie możesz nim rządzić. Ale gdybyś mogła, czułabyś do niego pogardę. Co w tym dobrego?

Zacisnęła zęby.

– Chcę być jak Zenobia. Nie jestem stworzona do tego, by siedzieć w domu, plotkować ze służbą i rządzić małymi sprawami.

– Jeśli nie umiesz rządzić małymi sprawami, jak możesz rządzić wielkimi?

Podniosła z ożywieniem wzrok.

– Więc będę rządzić wielkimi, ojcze? Nigdy mi tego nie powiedziałeś. Będę?

– Nie, jeśli chcesz być Zenobią, Elen.

– Ale ona jest wielka, ojcze. I rządziła swoim mężem. Jest prawdziwą królową. Chcę być jak ona.

– To mnie dziwi – powiedział król i poczuła, że lekko się uśmiecha.

– Tak czy inaczej, nie poślubię Konstancjusza – powiedziała gniewnie. – Traktuje mnie jak dziecko, a sam jest dzieckiem. I nie wierzy w swoich własnych bogów, naprawdę – ani w żadnych innych.

– Zawsze chcesz mieć wszystko od razu – odparł enigmatycznie król.

– Potraktowałam go tak, jak na to zasługuje, ojcze.

– Uspokój umysł – powiedział łagodnym głosem król. – Jak inaczej usłyszysz głos serca?

Odpowiedziała zniecierpliwionym gestem, ale opuściła rękę i usiadła zupełnie bez ruchu.

– Przyjeżdża tu co drugi dzień, przez wszystkie te tygodnie – rzekł król.

– Prezenty – Helena wzruszyła ramionami. – Prezenty, by podtrzymać twoje dobre nastawienie, bo cię potrzebują. Grają w tę swoją prymitywną grę. Prezenty, kiedy cię potrzebują – żelazny pręt, kiedy przestaną. Wiesz o tym.

– Co drugi dzień to często – odparł spokojnie król.

– On myśli tylko o swoich ambicjach – odrzekła z goryczą Helena. – Ciągle tylko Rzym i Imperium. Powiedziałam mu ostatnim razem, że nie powinien tracić cennego czasu na grzecznościowe wizyty. Teraz obejmie dowodzenie, bo Karoniusz znów wyjeżdża. To źle dla wojska, kiedy dowódca jest zbyt często nieobecny. Więcej już nie przyjedzie.

Król jakby jej nie słyszał.

– Parul mówi mi, że mają kłopoty w ich wiosce na południu – powiedział. – W zeszłym tygodniu sztorm zniszczył jedenaście statków i uszkodził wiele domów. Pojadę tam po południu, ale wrócę wieczorem. Idź teraz. Dałem Gullo rozkazy, by podano uroczysty posiłek w godzinę po zachodzie słońca.

Spojrzała na niego ze szczerym zdziwieniem. Uroczyste posiłki były ważnymi wydarzeniami, z udziałem co najmniej pięćdziesięciu dostojników i pań z wyższych sfer. Chciała zapytać, jaka to okazja i kto został zaproszony. Ale głowa króla opadła na pierś i zobaczyła, że znów śpi, jak często mu się ostatnio zdarzało.

Wstała cicho, musnęła pocałunkiem potargane siwe włosy i poszła na polanę.

Zostawienie go samego w lesie było dość bezpieczne. Wiedziała, że jego nie zraniłby nawet wilk. A jeśli chodzi o nią, była uzbrojona – miała włócznię i krótki sztylet.

Po chwili odwróciła się. Wciąż go widziała, starego, siwego i niemal tak zasuszonego jak Gullo. Dotarło do niej, że może niedługo umrzeć, i ta myśl sprawiła jej fizyczny ból.

Nie chcę, by umarł, pomyślała ze złością. Potrzebuję go. Jest jedynym, którego potrzebuję.

Za polaną ciągnął się pas lasu, na końcu którego widać było główną drogę wzdłuż rzeki.

Coś zbliżało się drogą, jeszcze daleko, coś podobnego do lśniącego żuka. A jednak przyjechał…

***

Spotkali się koło pałacu. Był sam, a gdy zeskoczył z konia, zobaczyła, że jest bardzo podekscytowany, jak gdyby miał dobre wieści.

– Trybunie, co cię znów tu sprowadza, odrywając od obowiązków?

– Ty – odpowiedział natychmiast i pokazał wszystkie zęby w uśmiechu. – Nie, nic nie mów, Heleno. Masz rację. Bez wątpienia wywierasz na mnie zły wpływ. A co gorsza, zwiększa się on z każdym dniem.

Poszli w stronę pałacu, a krzepki służący zajął się koniem.

– Czy twój ojciec jest w domu, Heleno?

– Nie. Pojechał odwiedzić wioskę na południu, w której sztorm wyrządził wielkie szkody.

– Jest ojcem swojego ludu – pokiwał głową Rzymianin. Zdjął hełm z brązowym orłem Dwudziestego Legionu, do którego go teraz przydzielono.

– Solidny – rzuciła od niechcenia Helena. – I ładnie zrobiony.

– Och, taki nakaz – Konstancjusz wzruszył ramionami. – Robią je teraz w Treveri. Zbroje, rękojeści mieczy i włócznie są robione w Narbonensis, w mieście zwanym Massilia. Ważne miejsce. Ostrza są z Hiszpanii.

– Czy cokolwiek jest robione samym Rzymie?

Znów usłyszał ten sarkastyczny ton, z którym nigdy nie umiał sobie dobrze radzić. Ale dziś specjalnie mu to nie przeszkadzało.

– Oczywiście, jesteście imperium – ciągnęła. – My jesteśmy tylko biednym małym narodem – a dla was barbarzyńcami, jak sądzę. A jednak szczycimy się tym, że żyjemy na naszej własnej ziemi i z naszej własnej ziemi. Moja włócznia i sztylet zostały zrobione przez rzemieślników mojego ojca. Nie zmuszamy innych narodów, by na nas pracowały, i nie zmuszamy ich, by walczyły za nas w naszych wojnach – jak to robią Rzymianie.

Przystanął, a między jego brwiami pojawiła się zmarszczka.

– Czemu tak bardzo nienawidzisz Rzymu, Heleno? Zawsze chciałem cię o to zapytać. To nie dlatego, że ten czy ów Rzymianin nie umiał się zachować wobec córki króla Koeliusza. Ty jesteś ponad takie rzeczy. Ale co to jest?

Patrzyła gdzieś poza nim.

– Nie czuję nienawiści do Rzymu – powiedziała powoli. – Kocham swój kraj. Rzym nic dla mnie nie znaczy.

– A jednak jesteś częścią Rzymu – drażnił się z nią. – Ziemia, na której stoimy…

– Jest ziemią rzymską? Naprawdę? – Wyprostowała się do całej swojej wysokości. Dorównywała mu wzrostem.

– Tak, jest. Chyba że znów jesteśmy na świętej ziemi – jak przy naszym pierwszym spotkaniu?

Jej oczy płonęły.

– Tak, jesteśmy, Rzymianinie. Ale ty tego nie zrozumiesz. Ziemia tego kraju jest święta. Są duchy w powietrzu nad nami, duchy w okolicznych wodach i duchy w samej ziemi. Jesteście tu od wielu pokoleń – i jak trwała jest wasza władza? Może się wyśliznąć z waszych rąk w każdej chwili, jak lejce z dłoni kiepskiego woźnicy. Ktokolwiek przyjeżdża do mojego kraju, zostanie wchłonięty albo odrzucony. Nie ma innej możliwości. Ty nie zostaniesz wchłonięty – zbyt szczycisz się tym, że jesteś Rzymianinem. Więc bądź odrzucony!

Potrząsnął głową.

– Kto cię nauczył tych wszystkich bzdur?

Roześmiała się gniewnie.

– Mój ojciec, którego nazywają „Mądrym” w całej Brytanii. Przyszliście tu pierwsi w zamiarach innych niż pokojowe – poza rozbójnikami z wysp na północy i wschodzie. Oni atakują tylko nasze wybrzeża, nie ważą się wejść w głąb lądu – nie potrafią walczyć, jeśli nie mają w polu widzenia swoich statków. Wy pierwsi potraktowaliście nas tak, jak resztę świata. Ojciec mówi, że po was przyjdą inni. Ale zostaną wchłonięci, jedni po drugich, i ta mieszanina krwi da nam wielką siłę. Jesteśmy na początku – wy zbliżacie się do końca.

Ale on nie słuchał. Był zbyt zajęty patrzeniem za nią. Nigdy nie wydawała mu się piękniejsza niż teraz, kiedy była wzburzona. Jakie znaczenie miało to, co mówi, kiedy tak wyglądała?

– Jesteś piękna – powiedział. – Jesteś niewiarygodnie piękna teraz, gdy się na mnie gniewasz.

Na jej twarz wypłynął rumieniec.

– A co więcej – ciągnął – chcę cię poślubić.

Cofnęła się o krok, jakby popchnęła ją niewidzialna ręka.

– Rzym musi być na złej drodze – powiedziała szyderczo – skoro szlachetny Konstancjusz poświęca się dla jego chwały, poślubiając zwykłą Brytyjkę. Czy żenisz się ze mną, czy z armią mojego ojca? Chyba macie jakieś problemy w Galii – podobnie jak w Syrii.

Konstancjusz wybuchnął.

– Na Herkulesa, Rzym naprawdę byłby na złej drodze, gdybym przyjął te słowa od kogokolwiek – nawet od ciebie! Nie musisz się o nas martwić, księżniczko. Rano przyszła wiadomość: Palmyra upadła, a Zenobia jest więźniem cesarza. Darował jej życie. Za kilka miesięcy przemaszeruje w triumfalnym pochodzie w Wiecznym Mieście. Legiony syryjskie są wolne.

– Zenobia… więźniem?

Helena ścisnęła drzewce włóczni, jak gdyby szukała oparcia w świecie, który rozpadał się wokół niej na kawałki.

– Cesarz jest miłosierny – rzekł chłodno Konstancjusz. Zdawał się nad nią górować, z ramionami i szyją greckiego boga wojny. Z jej ciała uszła cała siła. Tak pewnie się czuła Pentezylea, kiedy Achilles stanął przed nią twarzą w twarz na polu bitwy pod murami Troi. Zenobia… więźniem.

Bardziej wrażliwy mężczyzna dojrzałby ogromny wstrząs, jakiego doznała, wyczułby, że stoi u stóp upadłego idola. Ale on nie posiadał klucza do jej umysłu i nie miał go zdobyć przez wiele następnych lat.

Podszedł do niej, uzbrojony i budzący grozę.

– Ale jeśli chcesz wojny, możesz ją mieć – powiedział z płonącym wzrokiem.

Spojrzała na niego tak, jak się patrzy na burzową chmurę, próbując odgadnąć, skąd nadejdzie następna błyskawica. Zenobia upadła i Rzym znów był największą potęgą na ziemi.

W tej chwili skruszała jej duma. Ogarnęło ją dziwne i niezdrowe pragnienie zbiega, by się poddać, z czystego strachu, że zostanie złapany, nieświadomy dryf słabości do siły, mroczny impuls, by się pojednać z zagrażającą mocą – to wszystko i jeszcze więcej, choć nic świadomego, nawet żadnego fizycznego poruszenia, kiedy uciekała do niego, by się ukryć w burzowej chmurze, z której miał strzelić piorun.

Jej zwrócona w górę twarz była naznaczona łzami, a usta się poruszały. Kiedy ją pocałował, od razu odpowiedziała pocałunkiem.

Zaczął się śmiać, głębokim, radosnym śmiechem człowieka, któremu się udało, nie wiadomo dlaczego, kiedy wszystko wydawało się stracone.

Zdołała się uśmiechnąć i scałował ten uśmiech z jej warg.

Ale jej oczy widziały coś nad jego ramieniem – kiedy się odwrócił, też zobaczył służących, którzy nieśli wielką drewnianą ławę. Trochę czasu zajęło mu uświadomienie sobie, że stoją w wielkiej sali, w otoczeniu służby próbującej zestawić razem ławy i stoły, i że tarasują im drogę, niepomni wszystkiego wokół nich, zanurzeni w swojej wojnie, klęsce i zwycięstwie.

Teraz świat zewnętrzny powrócił do nich gwałtowną falą.

Uśmiechnął się.

– Jesteśmy na widoku, Heleno – za późno, by powiedzieć „nie”.

– Nie powiedziałam „nie” – odrzekła Helena. I z uczuciem cudownego strachu i ulgi uświadomiła sobie, czemu jej ojciec zarządził ucztę na dzisiejszy wieczór.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Drzewo Życia.