Dawid z Jerozolimy. Rozdział trzeci

Król Saul siedział, głęboko pogrążony w myślach, na posłaniu z najlepszych gatunków futer. Jego ręce zwisały wzdłuż ciała, przedwcześnie posiwiałe włosy opadały na czoło, a ponieważ miał spuszczoną głowę, nie było widać twarzy. Kołysał się miarowo w przód i w tył.

Przyglądanie się królowi było złe i oznaczało brak szacunku – Saul myślał, że jest sam – tak jak Cham zachował się źle i okazał brak szacunku, przyglądając się ojcu, Noemu, kiedy ten leżał pijany i nagi na swoim łożu. Dawid cofnął się.

– Chodźmy, księżniczko – rzekł cicho.

– Zaczekaj – powstrzymała go Mikal. Jej delikatne usta drgnęły. – Weź harfę. Zagraj! Po to cię tu przysłali, prawda? – Między jej brwiami pojawiła się ostra cienka kreska.

Dawid zawahał się przez moment. Potem wziął harfę i zaczął grać nową melodię, która przyszła mu do głowy w ogrodzie.

Sekretarz Chuszaj patrzył na niego ze zdumieniem. Nie był ani trochę muzykalny i dźwięki, jakie wydobywał z instrumentu młodzieniec z rudawymi włosami, odbierał jako brzdąkanie. Dziwnie było jednak patrzeć, jak twarz harfisty zmienia się podczas gry – jakby gdzieś w oddali widział coś wielkiego i nieopisanie pięknego.

Księżniczka rzuciła szybkie spojrzenie na ojca, ale po pierwszych dźwiękach harfy przeniosła wzrok na Dawida. Ona też zauważyła zmianę.

– O, Panie, nasz Panie – Dawid śpiewał cicho, jakby do siebie – jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi!

Nagle przerwał. Król, wysoki i blady, z głębokimi cieniami pod pozbawionymi blasku oczami, stanął w drzwiach. Miał na sobie starą, poplamioną winem szatę z purpurowego płótna.

– Mikal! – zawołał.

– Tak, ojcze?

– Niech wejdzie. Sam.

Odwrócił się i poszedł, powłócząc nogami, na swoje poprzednie miejsce.

Mikal wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się zagadkowo.

– Jeśli ci życie miłe, posłuchaj go.

Dawid wszedł cicho do pokoju króla. Saul znów siedział na posłaniu, zgarbiony jak wcześniej.

– Przyprowadził cię tutaj jeden z moich pochlebców – rzekł schrypniętym głosem. – Nie pamiętam kto. Ale to bez znaczenia. Graj dalej. Nie. Zacznij od początku.

Dawid zaczął. Śpiewał cicho, a w jego śpiewie brzmiała głęboka cześć dla Boga i króla, którego Bóg postawił nad Izraelem i Judą, nieszczęśliwego, chorego władcy. Po chwili Saul podniósł głowę. Blada, przedwcześnie postarzała twarz z haczykowatym nosem i upartym wyrazem ust była smutna i pełna dostojeństwa. Pieśń dobiegła końca.

– To lepsze od wina – orzekł król. – Lubię cię, młodzieńcze. Czy twój ojciec jeszcze żyje?

– Tak, panie. Mój ojciec Jesse przysyła ci dar: chleb, wino i najlepsze koźlę. To wszystko zostało na zewnątrz.

Przez melancholijną twarz przemknął cień uśmiechu.

– Dziękuję mu – wymamrotał król. – Przysłał mi więcej niż dar. Ja… – Nagle oczy zabłysły mu groźnie jak u dzikiego zwierzęcia. Sięgnął za siebie i wyciągnął krótką, mocną włócznię. – Kto jest za drzwiami? – ryknął.

Zasłona poruszyła się.

– Tylko twój sługa Chuszaj, mój królu – odrzekł spokojnie mały sekretarz.

– Chuszaj… – Król położył włócznię na kolanach. – Wyślij posłańca do Jessego w…

– W Betlejem, mój królu – podpowiedział Dawid.

– W Betlejem. Dziękuję mu za jego dar. A jego syn pozostanie na mojej służbie. Polubiłem go. Idź już, mój dobry Chuszaju, idź.

***

Służba Dawida dla króla była łatwa. Saul zwykle spał do późna. Przed południem przyjmował na audiencji dostojników, dowódców wojskowych i ojców miasta. Po obiedzie odpoczywał przez godzinę. Potem przychodził czas na sprawowanie sądów, od niesnasek między plemionami do rozstrzygania tych sporów między rolnikami, sąsiadami i żonami sąsiadów, które z jakiegoś powodu nie mogły być rozsądzone przez miejscowe władze. Sądownictwo było jednym z ważniejszych obowiązków króla. Całkiem niedawno Izraelem rządzili sędziowie, ale kiedy naród zaczął się domagać króla, stary prorok Samuel dał im w imię Boga pierwszego króla – Saula. A Saul był sprawiedliwym sędzią, o ile nie dopadł go atak jego dziwnej choroby. Zaczynał się zwykle od ponurego, nieobecnego spojrzenia, a czasem od nagłego wybuchu gniewu. Odprawiał wtedy wszystkich, wycofywał się do swojej sypialni i posyłał po Dawida. Łagodne dźwięki harfy i czysty młody głos zawsze pomagały. Król się uspokajał, zazwyczaj po paru minutach. Czasem zasypiał i Dawid wymykał się wtedy cicho z pokoju. Król jednak zachowywał się dziwnie nawet wobec młodego śpiewaka. Od ich pierwszego spotkania nie odezwał się do niego ani razu, a ponieważ nikt nie mógł przemówić do króla pierwszy, nigdy ze sobą nie rozmawiali. Saul rzadko nawet patrzył na Dawida, a kiedy to czynił, wzrok miał pusty i trochę zdziwiony, jakby widział go po raz pierwszy.

Tak, to była łatwa służba i pozostawiała Dawidowi dużo wolnego czasu. Życie na zamku było wesołe i urozmaicone: spotykał możnych tego kraju, słyszał wiele interesujących rzeczy i widział jeszcze więcej. A jednak często tęsknił za Betlejem. Nie tak mocno za braćmi jak za ojcem, a jeszcze bardziej za matką – a najbardziej za cichą, spokojną samotnością pastwisk. Owce nigdy nie były nieżyczliwymi gburami jak dowódca straży Jakub, ani nie lubowały się w intrygach i plotkach jak większość dworzan. Jego pozycja „uspokajacza” króla musiała nieuchronnie wywoływać wszelkiego rodzaju komentarze. Niektórzy uważali go za magika, którego zadaniem jest wypędzenie z króla demonów; inni myśleli, że jest tajnym wysłannikiem proroka Samuela. „Ten starzec posłał młodzieńca, by doprowadził króla do całkowitego szaleństwa”. Inni zazdrościli mu, że mieszka w królewskim pałacu. Z kolei Chuszaj, mądry, niewzruszony mały sekretarz, został jego przyjacielem. Z nim, i tylko z nim, Dawid mógł czasem wymieniać myśli. Chuszaj ze swoim szerokim, płaskim nosem i wielkimi ustami przypominał małpę, lecz za niskim, pobrużdżonym czołem kryła się nieprzeciętna inteligencja.

– Jesteś drugim Orfeuszem, Dawidzie – powiedział pewnego dnia.

– Orfeuszem?

– Tak, pewien Achaj opowiedział mi kiedyś o Orfeuszu. Był śpiewakiem, tak wspaniałym, że nawet dzikie bestie słuchały go oczarowane zamiast rozszarpać na kawałki.

– Król Saul nie jest dziką bestią, Chuszaju.

– Nie jest – przyznał sekretarz – lecz siedzi w nim dzika bestia i czasami wyrywa się na wolność. Jeszcze tego nie widziałeś, ale my, którzy znamy go dłużej, tak. Może w każdym z nas tkwi dzika bestia. Czasami tylko jest mała – albo jej klatka bardzo mocna.

– Mówiłeś, że skąd pochodził ten człowiek, który opowiedział ci o Orfeuszu?

– Z Achai. To musi być kraj za morzem.

– Za morzem? – powtórzył ze zdziwieniem Dawid. – Myślałem, że świat się kończy na morskim brzegu, to znaczy świat ziemski.

– Nie. Jest wyspa zwana Kretą. Rozmawiałem z ludźmi, którzy stamtąd przybyli. Mają broń z brązu – szkoda, że my takiej nie mamy. Brąz nie jest tak dobry jak żelazo, ale dużo lepszy od drewna.

– I ten Achaj przybył z Krety?

– Nie, ze znacznie dalszego miejsca, z innego kraju zwanego Spartą. Czy słyszałeś o mieście Troi?

– Na pastwiskach nie słyszy się wiele o miastach.

– Była miastem wspaniałym i potężnym, dużo, dużo większym od Gibei. Achajowie wypowiedzieli jej wojnę i ostatecznie ją zdobyli i zniszczyli. Mówią, że stało się to z powodu pięknej kobiety. Wśród sprzymierzeńców Troi było parę dzikich plemion, które opuściły miasto po jego upadku i udały się na południe. Słyszałeś o nich, nawet jeśli nie na swoich pastwiskach. To Filistyni.

Oczy Dawida rozbłysły.

– Więc Achajowie pobili Filistynów! Jeśli oni mogli to zrobić, to my też.

Chuszaj westchnął.

– Gdybyśmy tylko mieli lepszą broń! Filistyni mają armię zawodowych żołnierzy, od młodości ćwiczonych w wojennym rzemiośle. My jesteśmy rolnikami i hodowcami bydła. Nic dziwnego, że oni rządzą, a my… my jesteśmy im poddani.

– Chuszaju! Nie jesteśmy niewolnikami!

– Nie – odparł z goryczą mały sekretarz. – Filistyni są zbyt mądrzy, by uczynić nas niewolnikami. Dobrze wiedzą, że ludzie wolni pracują lepiej i ciężej, bo pracują dla siebie. Pozwalają więc, by nam się dobrze powodziło – a potem przychodzą i nas łupią.

– Ale czasem z nimi wygrywaliśmy.

– Tak, kiedy jeszcze mieliśmy Samsona. Król Saul też czasem wygrywał z nimi bitwę, ale nie z całą armią, tylko z paroma plemionami. Od paru lat wszystko dobrze się dla nas układa. Pewnie wkrótce nastąpi kolejny atak.

– Powinniśmy zdobyć Achajów jako sojuszników – powiedział z namysłem Dawid.

Chuszaj roześmiał się.

– Wrócili do swojej dalekiej ojczyzny dawno, dawno temu. Ale ty mówisz prawie jak wojownik. Kto cię tego nauczył? Na pewno nie Jakub – nie można go nazwać twoim przyjacielem.

– Wiem.

– Ale jest wpływowym człowiekiem – rzekł ostrzegawczym tonem Chuszaj. – Uważaj na siebie. Księżniczka nie zawsze jest w pobliżu, by zjawić się w odpowiedniej chwili…

– Nigdy potem nie widziałem księżniczki Mikal – przerwał mu Dawid.

Chuszaj spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem.

– Nie odwiedza króla zbyt często – powiedział powoli.

– Jest bardzo piękna.

Chuszaj blado się uśmiechnął.

– To tak, jakby powiedzieć, że słońce jest letnie.

Dawid był zbyt młody, by dostrzec głęboką tęsknotę w oczach Chuszaja. Starając się panować nad własnym podekscytowaniem, odpowiedział:

– Tak musiała wyglądać kobieta, o której mi opowiadałeś – ta, przez którą Achajowie wypowiedzieli wojnę Troi.

– Może – mruknął Chuszaj, nie patrząc na rozmówcę. – Po chwili dodał z goryczą w głosie: – Ja nie mogę walczyć w żadnej wojnie. Moja lewa noga nie jest sprawna. Poza tym nie jestem silny. A gdy rozmawia ze mną kobieta spodziewająca się dziecka, odwraca wzrok, żeby nie było takie brzydkie jak ja.

Teraz Dawid wreszcie zrozumiał. Ścisnął dłoń Chuszaja.

– Dobry pasterz musi patrzeć w niebo – rzekł. – Widzi tam wiele rzeczy i wiele się uczy… na przykład tego, że gwiazdy są za wysoko na niebie, by zwykli śmiertelnicy mogli ich dotknąć.

– Słońce – wyszeptał Chuszaj. – Nie gwiazdy, one są zimne i jasne. Słońce jest gorące i niebezpieczne. Kto się za mocno na nie wystawia, traci rozum, kto podchodzi zbyt blisko, płonie.

Wtedy król zawołał Chuszaja i przyjaciele musieli się rozstać.

***

Dawid stał w bramie zamku, kiedy wjechał przez nią posłaniec, mały brodaty człowieczek z trupiobladą twarzą. Ledwo znalazł się za bramą, upadł pod nim osioł, uderzył kopytami w piasek i zdechł. Dwaj strażnicy wyciągnęli mężczyznę spod martwego zwierzęcia i pomogli mu wstać. Kuśtykając między nimi, słabym głosem zawołał króla. Podbiegł do niego ktoś ze straży. Był to Jakub. Nachylił się nad posłańcem, który coś do niego szepnął. Jakub się wyprostował, dał znak strażnikowi, by zaprowadził mężczyznę do pałacu, i sam pospieszył za nimi.

Dziedziniec zamkowy szybko wypełnił się tłumem ciekawskich. Kilku służących wybiegło z pałacu i rozproszyło się we wszystkich kierunkach. Po paru minutach muskularny mężczyzna z opaloną na ciemny brąz lisią twarzą wszedł do pałacu na czele grupy wojskowych. Był to Abner – najwyższy dowódca armii po samym królu. Teraz stało się jasne, jakie wieści przywiózł posłaniec. Po pół godzinie ogłoszono alarm. Kilkudziesięciu posłańców wyjechało przez bramę, a na dziedzińcu zabrzmiały komendy.

– Hej, ty tam!

Dawid zobaczył Jakuba dającego mu znak ręką i podszedł do niego.

– Jesteś z Betlejem, prawda? – zapytał szorstko dowódca straży. – Niech dadzą ci osła i jedź do domu najszybciej, jak potrafisz. Powiedz starszym miasta, że Filistyni maszerują na Soko. Zwołujemy rezerwy. Mają się zebrać w Dolinie Terebintu. Mężczyźni muszą się tam stawić do południa trzeciego dnia.

– Ale król… – zaoponował Dawid. – Jeżeli król…

– Król ma teraz inne sprawy na głowie niż twoje brzdąkanie na harfie – przerwał mu oschle Jakub. – Potrzebuje mężczyzn, nie śpiewających chłopców. Jedź do domu, przekaż wiadomość, a potem możesz śpiewać swoim kozom. – Odwrócił się gwałtownie. – Posłaniec do Hebronu! – ryknął. – Potrzebuję posłańca do Hebronu!

Dawid szybko pożegnał się z Chuszajem.

– Teraz ze mną będzie tak samo jak z tobą – rzekł z goryczą. – Mnie też nie wolno walczyć w tej wojnie. Ty jesteś ułomny, a ja za młody.

– Nie ma znaczenia, czy tam będziemy, czy nie – odparł Chuszaj. – I tak nas pokonają.

***

– Dawidzie.

– Tak, ojcze?

– Kiedy zwołano rezerwy?

– Pięć tygodni temu, ojcze.

Jesse westchnął.

– Pięć tygodni – i nadal żadnych wieści.

– Jeśli wydarzy się coś decydującego, na pewno o tym usłyszymy – pocieszał go Dawid. Nie brzmiało to jednak przekonująco – zbyt często musiał to powtarzać.

Jesse znów westchnął.

– Eliab – rzekł żałośnie – Abinadab i Szamma. Moi trzej drodzy synowie są na wojnie i nie ma żadnych wieści. Twoja matka nie może już znieść tej niepewności – i ja też. Jutro wczesnym rankiem przygotuję ci wóz. Jedź do Doliny Terebintu i sprawdź, czy z twoimi braćmi wszystko jest w porządku.

– Z radością, ojcze – odrzekł szybko Dawid. – Mógłbym jechać nawet dzisiaj…

– Nie, jutro rano. Dam ci trzy worki prażonego ziarna i dziesięć bochenków chleba. Kto wie, co dostają do jedzenia? – Jesse wyniósł pełny kosz przykryty liśćmi palmowymi. – Masz tu dziesięć serów mlecznych. – powiedział. – Są dla dowódcy ich oddziału, naszego sąsiada Ezry. Może posłać moich synów na śmierć. To powinno poprawić mu humor. – Starzec znowu westchnął. – Jeszcze jedno. – dodał. – Zbliża się czas daniny dla króla. Powiedz braciom, żeby dali ci swoją zapłatę, byś mógł mi ją przywieźć. Tam, gdzie teraz są, nie ma na co wydawać pieniędzy, a my musimy zapłacić daninę – inaczej przyjdzie królewska policja i ściągną ją tak, jak w zeszłym roku od biednego Szymona.

– Tak, ojcze.

– To wszystko. I… wracaj bezpiecznie.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Dawid z Jerozolimy.