Dawid z Jerozolimy. Rozdział pierwszy

Powoli, cicho i pod wiatr, jak wszyscy dobrzy myśliwi, lew skradał się przez rzadką trawę. Za żółtobrązowymi skałami otaczającymi małe obniżenie terenu był praktycznie niewidoczny. Zatrzymał się i ocenił odległość do stada pasących się owiec. Wciąż trochę za daleko. Posuwał się wytrwale naprzód, dwa kroki, trzy, cztery. Przyczaił się, znieruchomiał – i skoczył.

Baran dostrzegł jednak jego cień, zabeczał głośno i uskoczył na bok, a lew wylądował w pustej przestrzeni. Wydał krótki, gardłowy ryk i już szykował się do kolejnego skoku. Stado owiec rozbiegło się na wszystkie strony, lecz ogarnięte paniką zwierzęta nie mogły znaleźć wąskiego wyjścia na równinę.

– To znowu ty! – wykrzyknął gniewny młody głos. – Czekaj tylko, ja ci pokażę!

Młody pasterz włożył niewielki kamień do skórzanej procy, pociągnął i wystrzelił. Kamień uderzył lwa w skroń z taką siłą, że ten się zachwiał. Rycząc, potrząsnął ciężką, splątaną grzywą.

Pasterz rzucił procę i podbiegł do lwa. Muskularnymi ramionami objął szyję bestii i ścisnął z całej siły. Lew, wciąż trochę oszołomiony, próbował go strząsnąć, lecz mu się nie udało. Pasterz zaparł się mocno nogami w ziemię, odchylił głowę i zacieśnił uchwyt. Szczęki lwa rozwarły się, język wysunął się na zewnątrz. Przez potężne ciało przebiegło drżenie. Pazury tylnych łap ryły konwulsyjnie ziemię. Ręce pasterza nie zwalniały jednak uścisku, jakby były z żelaza. Wielki kot nagle osłabł, ugięły się pod nim łapy i upadł, pociągając za sobą dusiciela. Ale nawet teraz, leżąc częściowo pod lwem, pasterz go nie puścił, aż oczy zwierzęcia wywróciły się do góry, a krew pociekła z kątów paszczy gęstymi, ciemnoczerwonymi kroplami. Wtedy pasterz zwolnił uścisk. Ciało lwa leżało nieruchome i bezwładne, więc wyswobodził się ostrożnie i wstał.

– Teraz – oznajmił – nie ukradniesz mi już żadnej owcy.

Dla pewności kopnął jednak lwa. Kiedy zwierzę się nie poruszyło, z zadowoleniem kiwnął głową. Potem, marszcząc brwi, zobaczył, że stado nadal biega bezładnie dookoła.

– Spokój! – zawołał śpiewnym głosem. – Spokojnie, dobre owieczki.

Podszedł do nich niespiesznym krokiem, zatrzymując się na moment, by podnieść procę. Pieszczotliwym gestem przesunął po niej dłonią. Proca była jego starą przyjaciółką. Nie po raz pierwszy udowodniła, że może na niej polegać.

Zza skał wyszedł wysoki, chudy mężczyzna.

– Dawidzie – rzekł drżącym głosem – jak się odważyłeś?…

– Kalebie! – zawołał zaskoczony pasterz. – Co ty tu robisz?

Chudy mężczyzna pokręcił głową.

– Zabić lwa gołymi rękami – wyjąkał. – Czy ktoś wcześniej słyszał o czymś takim?

– Samson to zrobił – przypomniał pasterz. – Od dawna chciałem spróbować. To nie jest takie trudne, jeśli dobrze chwycisz. Ale dla bezpieczeństwa uderzyłem go w głowę kamieniem. W zeszłym miesiącu musiałem walczyć z niedźwiedziem, a on sprawił mi więcej kłopotu.

– Nie jesteś ranny?

– Nie.

Mężczyzna i pasterz razem otoczyli i uspokoili wystraszone owce. Wtedy pasterz zapytał:

– Ale co ty tu robisz, Kalebie?

– Twój ojciec mnie przysłał. Masz natychmiast wracać do domu. Jest tam święty mąż z Rama.

– Kto?

– Prorok! Zna go cała Juda i cały Izrael. Nie powiesz chyba, że ty nie wiesz, kim jest! Mówi w imieniu Pana. Nawet król się go boi.

– Masz na myśli Samuela? Jest u mojego ojca? Ale czego chce?

– Nie powiedział mi, ale ja na twoim miejscu nie kazałbym mu czekać. Twój ojciec, twoi bracia i ten święty mąż – wszyscy czekają na ciebie.

– Dobrze, już idę. Przypilnuj w międzyczasie owiec. I oskóruj dla mnie lwa.

Kaleb potarł podbródek i rozejrzał się.

– Mam tylko nadzieję, że staruszek nie był żonaty – powiedział. – Nie miałbym ochoty tłumaczyć się wdowie z tego drobnego wypadku.

Dawid odchylił głowę i roześmiał się.

– Staruszek nie miał żony. Był samotnikiem, jak święty mąż z Rama.

Kaleb odprowadził Dawida wzrokiem.

– Samson też to zrobił – mruknął. – Ale Samson był olbrzymem, z ramionami grubymi jak moje oba uda razem. Skąd ten chłopiec miał tyle siły?

***

Pół godziny później Dawid doszedł do Betlejem i domu swojego ojca na skraju miasta. Matka, niebieskooka i z rudoblond włosami jak on, stała w wejściu. Po urodzeniu ośmiu synów i dwóch córek pozostała ładną kobietą. Dawid był z niej dumny.

– Wszyscy są w miejscu składania ofiar – powiedziała, kiedy był jeszcze daleko.

Skinął głową i pospieszył w tamtą stronę.

Miejsce składania ofiar było wzgórzem we wschodniej części miasta. Dawid widział gęste kłęby dymu unoszące się z kamienia ofiarnego – sprawiały, że mężczyźni na wzgórzu wyglądali nierealnie, niemal jak duchy. Jeden z nich owinął głowę i podbródek białym woalem. Nie, to nie był woal. To były włosy, białe włosy i biała broda – to musiał być ten święty mąż z Rama.

Kiedy Dawid wszedł na wzgórze, poczuł zapach ofiary, młodej jałówki. Ogień trawił tłuszcz na wnętrznościach, wątrobie i nerkach, wraz z samymi nerkami, jak nakazywało prawo. Podchodząc bliżej, poczuł krew na kamieniu ofiarnym.

– Chłopiec przyszedł – usłyszał głos ojca. – To Dawid, mój najmłodszy.

„Czemu ojciec jest taki smutny?” – zdziwił się Dawid. Potem spojrzał na świętego męża i zamarł. Zobaczył szeroką twarz pokrytą siecią głębokich zmarszczek i krzaczaste białe brwi nad krótkim, płaskim nosem. Oczy… Dawid nie uląkł się spojrzenia lwa, ale przy tych dwóch słońcach, które paliły go żarem, musiał spuścić wzrok.

– To ten! – rozległ się zaskakująco wysoki, gardłowy głos. – Pan go wybrał. – Palec wskazujący dłoni koloru pergaminu, pokrytej starczymi plamami, wskazał wprost na Dawida. – Zdejmij buty – rozkazał groźny starzec. – Podajcie mu dzban z wodą.

Jesse podał synowi dzban i ręcznik. Trochę drżała mu przy tym ręka.

„Co oni mi zrobią?”, myślał Dawid. Nagle przyszło mu do głowy, że może chcą złożyć go w ofierze. Czy Pan nie zażądał od Abrahama ofiary z Izaaka? W ostatniej chwili zadowolił się baranem. Może tym razem się nie zadowoli i ten starzec poderżnie mu gardło ofiarnym nożem. Mógłby oczywiście uciec. Żaden z braci by go nie dogonił, a już na pewno nie ten stary człowiek. Ale jeśli taka jest wola Boga? Wszyscy wiedzieli, że święty mąż z Rama jest prorokiem. A od Boga nie można uciec. Bóg jest wszędzie i tylko On decyduje o godzinie śmierci.

Dawid w ciszy dopełnił rytualnego obmycia. Teraz starzec gmerał przy swoim pasie, ale zamiast ofiarnego noża z szerokim ostrzem wyjął mały rożek i ostrożnie zdjął srebrną zatyczkę. Ciężki, słodkawy zapach wypełnił powietrze. Prorok modlił się cicho, trzymając głowę tak wysoko, że biała broda sterczała w górę. Potem powiedział:

– Podejdź bliżej, Dawidzie, synu Jessego.

Dawid posłuchał.

– Pochyl głowę.

Balsam, pomyślał ze zdumieniem Dawid, kiedy ciężkie krople kapały powoli na jego włosy. To niemożliwe. Na pewno mu się śni! Kiedy się obudzi, będzie brakowało jednej lub dwóch owiec jak w zeszłym tygodniu albo podkradnie się jakaś dzika bestia i… Ale nie, nie śnił: trochę balsamu spłynęło mu do oczu i piekło jak żywy ogień. Był więc przytomny, ale cisza wokół niego przypominała ciszę śmierci.

Prorok zamknął rożek z olejkiem i schował do bogato haftowanego pasa.

– Dobrze – powiedział tym swoim wysokim głosem. – O resztę zatroszczy się Pan.

Złożył Dawidowi pokłon, tak niski, że pasma białych włosów opadły mu na twarz. Ojcu Dawida skinął tylko głową, a braciom pomachał ręką. Odwrócił się bez słowa i zszedł ze wzgórza.

Nikt nie ośmielił się odezwać, dopóki nie znikł z zasięgu ich głosów. I nawet wtedy Jesse przemówił szeptem.

– Niech Pan chroni nas przed wszelkim złem. Nic z tego nie rozumiem.

– Nikt nie rozumie – zgodził się z nim najstarszy syn, wielki, krzepki Eliab. – Ale on powiedział, że przyszedł złożyć z nami ofiarę Panu.

– I to właśnie uczynił.

Szamma, trzeci z kolei, uśmiechnął się.

– Oczywiście, ojcze. Ale sam przyniósł ofiarne zwierzę. To była jego własność. Czemu więc potrzebował ciebie i nas? Ofiara była tylko pretekstem, niczym więcej. Naprawdę chciał czegoś zupełnie innego.

– Dlaczego tak na nas patrzył, na każdego po kolei? – zapytał Eliab. – Miał oczy jak… ostrza noży!

– Zaczął od ciebie. – Szamma pokiwał głową. – I wyraźnie słyszałem, jak mamrocze: „To nie ten!”.

– To samo powiedział o tobie – odparował gniewnie Eliab. – I o Abinadabie i wszystkich pozostałych.

– Tak, tak – zgodził się Szamma. Naprawdę lubił drażnić wielkiego Eliaba. – O wszystkich – oprócz chłopca. Jego namaścił.

– Ale dlaczego? – Eliab powiedział to na wpół do siebie. – Tego właśnie nie rozumiem.

– Ojcze – zapytał Dawid – czy ty wiesz, dlaczego prorok namaścił mnie?

Jesse bez słowa pokręcił głową.

– I złożył mu pokłon, jakby był wielkim panem – zakpił Eliab. – Czy jesteś wielkim panem, Dawidzie?

– Dla kóz i owiec na pewno – uśmiechnął się drwiąco Szamma.

– Dajcie spokój chłopcu – uciął Jesse i zaczął schodzić ze wzgórza.

Dawid przesunął dłonią po czole. Wysoki, gardłowy głos wciąż dźwięczał mu w uszach. „To ten. Pan go wybrał”. Wybrał? Ale do czego?

– Zawsze myślałem, że namaszcza się tylko królów – powiedział w zamyśleniu.

– Król pasterzy – mruknął Szamma i bracia się roześmieli, wszyscy oprócz Eliaba, który rzekł ponurym głosem:

– Mamy króla. Ludzie mówią, że nie grzeszy cierpliwością. Jeśli król Saul usłyszy, co zrobił ten starzec, każe nas wszystkich zabić.

Jesse odwrócił się.

– Dosyć – uciął z niespotykaną u niego gwałtownością. – Żaden z nas nie potrafi odgadnąć myśli proroka. Wasze gadanie jest głupie. I niebezpieczne.

– To jest niebezpieczne – Eliab ciągnął swój wywód. – Wystarczy, że król Saul usłyszy…

– Z tobą zawsze tak jest, bracie – przerwał mu zniecierpliwiony Szamma. – Jak sobie wbijesz coś do głowy, nie odpuścisz. Król Saul! Siedzi sobie na górze w swoim zamku i nawet nie wie o naszym istnieniu.

– Skąd to wiadomo? – mruknął Eliab. – Mówią też, że król ma nie całkiem dobrze w głowie. A szaleńcy… – Urwał, gdyż ojciec znów się odwrócił i zmierzył go ostrym wzrokiem.

– Lepiej pilnuj swojego języka – rzucił szorstko. – Najpierw mówiłeś bez szacunku o proroku Samuelu, a teraz o królu. Król został namaszczony przez Pana. Jego osoba jest święta. Jeszcze jedno takie słowo i pożałujesz.

W domu, podczas wieczornego posiłku, Dawid siedział milczący i pogrążony w myślach. Matka przyglądała mu się z niepokojem, ale nic nie mówiła. Po kolacji, gdy zobaczyła, że bierze harfę i wymyka się do ogrodu, odetchnęła z ulgą. Muzyka zawsze go odprężała.

Dawid poszedł w swoje ulubione miejsce pod drzewami palmowymi przy ogrodowym murze. Mur miał trzy metry, był za wysoki dla głodnej pantery lub szakala, by mogły go przeskoczyć. Nie potrafił wyrzucić z myśli słów starca z Rama. „To ten. Pan go wybrał”. Ale do czego? Przeciągnął lekko dłonią po rudozłotych włosach, zwykle niesfornych, lecz dzisiaj miękkich i gładkich pod działaniem magicznej mocy balsamu. Namaszcza się tylko królów. A namaszczony przez Pana siedział w swoim pałacu i dworzanie drżeli przed jego wybuchami gniewu. Stary Nahum syn Sychara, starszy miasta, którego król Saul wezwał na swój dwór, opowiedział o tym kiedyś, gdy wypił za dużo wina. To było w zeszłym roku. Mówił też o klątwie, którą święty mąż podobno nałożył na króla. I od tego dnia król bywał niekiedy… dziwny. Był jednak wciąż potężnym władcą, zwycięzcą w bitwie i przewyższał wszystkich swoich poddanych. Być królem oznaczało być bardzo blisko Boga, tak blisko, jak to tylko możliwe dla istoty ludzkiej.

Dawid szarpnął struny harfy i zaczął śpiewać. Słowa zdawały się przychodzić same.

„O Panie, nasz Boże,
jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi!
Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców,
księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym – syn człowieczy, że się nim zajmujesz?”

Czysty, młody głos niósł się swobodnie w stronę domu i matka uśmiechnęła się do siebie. Śpiew popłynął ponad murem, a w sąsiednich domach mężczyźni porzucili swoje zajęcia i stanęli w drzwiach, by posłuchać. Dawid śpiewał:

„Chwałą i czcią go uwieńczyłeś.
Obdarzyłeś go władzą nad dziełami rąk Twoich;
O Panie, nasz Panie,
jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi!”

Sam Bóg był kwintesencją królewskości. Nikt nie mógł zostać królem bez Jego woli. To uświęcało króla Saula.

Dawid znów przesunął dłonią po włosach. Balsam wydzielał mocny, a zarazem słodki zapach… Prorok przybył z Rama, co najmniej dwa dni podróży, długiej i trudnej dla tak starego człowieka. W połowie drogi między Rama i Betlejem znajdowała się Gibea, królewski zamek- twierdza z potężnymi murami i wieżami strażniczymi, wysoko na skalistym płaskowyżu jak orle gniazdo. Musiał przejść koło zamku. Może go dostrzegli i poznali żołnierze króla! Jeżeli tak, w powietrzu wisiało prawdziwe zagrożenie, nie tylko dla domu Jessego, lecz także dla proroka. Dlaczego wystawił się otwarcie na takie ryzyko? Czego chciał od Dawida, syna pasterza Jessego?

Kiedy wrócił do domu, zastał matkę czekającą na niego w drzwiach. Pocałowała go na przywitanie.

– Nikt nie śpiewa tak jak ty – powiedziała.

– Zabiłem lwa – oznajmił w odpowiedzi.

Złożyła dłonie w geście przestrachu.

– Dawidzie! Czy on… Jesteś ranny?

– Nie, matko.

Uśmiechnęła się z uczuciem ulgi i dumy.

– Co na to twój ojciec?

– Zapomniałem mu powiedzieć.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Dawid z Jerozolimy.