Dawid z Jerozolimy. Rozdział dziewiąty

Nossu zaczęła łkać.

– Cicho! – syknęła Mikal i łkanie ucichło. Myślała intensywnie. Ile czasu zostało do wschodu słońca? Może dwie godziny, niewiele więcej, a potem tu przyjdą. Dwie godziny na początek, potem ruszy za nim pościg. Białe osły króla były szybkie i Dawid nie miał wielkich szans, by im uciec. Mikal przygryzła dolną wargę. – Nossu!

– T-tak, pani. – Nossu uniosła zalaną łzami twarz.

– Przynieś mi terafim ze swojego pokoju.

– Te…?

– Tę drewnianą figurę, do której się modlisz, idiotko.

– Tak, tak, oczywiście, pani. – Było to szkaradzieństwo z jasnobrązowego drewna, głowa bez nosa i z otworami zamiast oczu i ust, krótkie, masywne ciało i jeszcze krótsze bezkształtne nogi.

– Włóż to do łóżka – poleciła Mikal. – Dobrze. A teraz przynieś mi kilka ręczników i dywanik z koziej wełny z przedpokoju. Ten rudawy.

Niewolnica posłuchała z oczami wytrzeszczonymi ze zdumienia.

Gdy zaczęło świtać, Jakub pospieszył do czekających strażników i kazał im sforsować wejście. Mikal przyjęła ich na schodach prowadzących na piętro, kładąc palec na ustach.

– Ciii – szepnęła. – Mój mąż jest chory. Czego chcecie?

– Rozkazy króla – odrzekł Jakub. – Przykro mi, księżniczko, ale mam rozkaz, by natychmiast doprowadzić do niego twojego męża.

– To niemożliwe – odparła chłodno. – Jest bardzo chory. – Jakub zawahał się. – Chodź ze mną, jeśli mi nie wierzysz – dodała lodowatym tonem. – Ale nie hałasuj – właśnie zasnął.

Jakub poszedł z nią na górę. Zatrzymała się przy wejściu do sypialni.

– Lepiej nie podchodź blisko – uprzedziła. – Ma plamy na całym ciele. To może być trąd.

Jakub spojrzał na okrytą postać w łóżku. Zobaczył rude włosy, teraz nie kręcone, lecz proste i wilgotne od gorączki.

– Powiem to królowi – rzekł i wycofał się tak szybko, jak mógł, nie tracąc godności. – Zaczekajcie na zewnątrz – polecił swoim ludziom.

W domu zapanowała cisza. Nossu chciała się cieszyć z udanego podstępu, ale Mikal ją uciszyła.

– Oni wrócą – powiedziała. – Módl się, by nie wcześniej niż za parę dni. Módl się, by nasz pan dotarł w tym czasie w bezpieczne miejsce. Módl się, by wrócił po mnie z wielką armią. – Potem przypomniała sobie, że bóg Nossu leży teraz w jej łóżku z dywanikiem z koziej wełny na głowie. – Zostaw mnie samą – poleciła surowym tonem i Nossu wyślizgnęła się z pokoju.

Dokąd on ucieknie? Ile czasu minie, zanim wróci? Dobrze, że nie wiedziała, jaki wybrał kierunek. W ten sposób nie zdradzi go, gdyby próbowali ją zmusić. Siedziała w milczeniu i z suchymi oczami na krawędzi łóżka, w którym leżała groteskowa figura terafim.

Nie minęła jednak godzina, gdy ciężkie pięści znów załomotały w drzwi. Siepacze prawa wrócili. Tak jak za pierwszym razem powitała ich na szczycie schodów.

– Czego chcecie tym razem? – zapytała, a serce tłukło się w jej piersi jak oszalałe. – Nie macie litości dla chorego człowieka?

Jakub wziął ze sobą ponad dwudziestu mężczyzn.

– Przykro mi, księżniczko – odparł – ale król kazał mi przynieść chorego na jego łożu do pałacu.

Przygryzła wargi i w milczeniu odsunęła się na bok, gdy sześciu uzbrojonych ludzi weszło na schody. Po chwili z sypialni dobiegł gniewny krzyk:

– To podstęp! Pozwoliła mu uciec!

Jakub pognał za nimi na górę. Kiedy wyszedł z pokoju, zawołał do tych, którzy zostali na dole:

– Przeszukajcie dom!

– To nic nie da – odezwała się Mikal głosem drżącym z nienawiści. – Nie ma go tutaj.

– Król będzie miał ci coś do powiedzenia w tej sprawie – burknął Jakub. – Lepiej pójdź teraz ze mną do niego.

– Czy zamierzasz mnie poprowadzić ulicami pod zbrojną eskortą? – zapytała z pogardą w głosie.

Złożył jej krótki ukłon.

– Księżniczce jak zwykle będą towarzyszyć jej kobiety. Ja pójdę z moimi ludźmi z tyłu.

W pałacu Jakub wszedł do króla sam i złożył mu raport. Saul natychmiast wydał rozkaz ścigania zbiega.

– Sto srebrnych szekli dla tego, kto go tu sprowadzi, żywego lub martwego. Teraz odejdź i przyślij do mnie moją córkę.

Jakub szybko się ulotnił.

Mikal weszła po chwili do pokoju króla.

– Pomogłaś mu w ucieczce – warknął Saul. – Kto mi zabroni ściąć ci głowę?

– O, ja nieszczęśliwa – użaliła się Mikal. – Najpierw mój mąż groził mi, że mnie zabije, jeśli go wydam. A teraz mój ojciec grozi mi, że mnie zabije, bo go nie wydałam.

Saul zmierzył ją długim spojrzeniem.

– Wszystkie kobiety kłamią – stwierdził w końcu. – Dokąd uciekł?

– Nie był takim głupcem, żeby mi powiedzieć, ojcze.

Król skinął głową.

– Byłaś jego żoną. Teraz jesteś wdową po nim – rzekł.

Drgnęła i szeroko otworzyła oczy.

– Wdową po nim – powtórzył chłodnym tonem. – Bo on już właściwie jest martwy. Ale nie rozpaczaj po nim zbyt mocno. Wkrótce oddam cię innemu mężczyźnie. A teraz odejdź.

Mikal złożyła pokłon i wyszła. W przedpokoju upadła zemdlona.

***

Stary człowiek miał zamknięte oczy i siedział na okrągłym kamieniu zupełnie bez ruchu, jakby sam był częścią otaczającej go przyrody. Lekka bryza igrała z jego białą brodą. Ubrany był tylko w szeroką, luźną szatę sięgającą mu do ud i długi, powiewający płaszcz. Stopy miał bose, a ciało tak wychudzone, że widać było żebra, żółtobrązowe jak pustynny piasek.

Daleko na horyzoncie pojawiła się niewielka chmura pyłu, a wysoko nad nią zataczał kręgi sęp. Chmura powiększyła się – człowiek na ośle jechał w stronę labiryntu skał. Starzec nie mógł raczej słyszeć tętentu kopyt zwierzęcia w miękkim piasku, a jednak zwrócił głowę w tamtym kierunku, pokiwał nią i otworzył oczy.

– Witam w pustelni – rzekł Samuel do jeźdźca.

Dawid zsiadł z konia. Długa podróż wyczerpała go i słaniał się, jąkając słowa powitania.

– Ani twoje zwierzę, ani ty nie jesteście spragnieni – stwierdził prorok z Rama. – Znalazłeś dość wody dwie godziny temu, przy wielkiej studni w Soko. Usiądź obok mnie i zaczekaj, aż będziesz miał dość siły, by powiedzieć mi to, co już wiem.

Dawid posłuchał bez słowa. Czuł na sobie spojrzenie oczu proroka – jedynych, jakich bał się w swoim życiu. Nie straciły nic ze swojej mocy. Po chwili zaczął mówić:

– Ścigają mnie.

Samuel skinął głową.

– Już ci mówiłem, że jesteś tu bezpieczny.

– Król nastaje na moje życie. Próbował mnie zabić…

– Trzy razy rzucił w ciebie włócznią i trzy razy chybił. A przecież jest najlepszym włócznikiem w całym Izraelu. Jak myślisz, czemu tak się stało?

– Nie wiem. Nigdy nie skrzywdziłem króla.

– Codziennie zabija cię siedem razy – w duchu.

– Nie skrzywdziłem go – powtórzył Dawid. – Czemu mnie prześladuje? Ludzie mówią, że ciąży na nim przekleństwo. Twoje przekleństwo. Nikt jednak mi o nim nie powiedział.

– Nieposłuszeństwo – odparł schrypniętym głosem Samuel. – Pan żąda posłuszeństwa. Ten, kto go nie słucha, ściąga na siebie przekleństwo. Tak było na początku w raju i tak jest teraz. A kiedy ktoś jest namaszczonym królem, staje się podwójnie odpowiedzialny wobec Pana, wobec siebie i wobec swojego narodu. Zaniosłem Saulowi rozkaz od Pana. Zlekceważył go. Potem chciał złożyć ofiarę. „Posłuszeństwo jest najlepszą ofiarą”, powiedziałem mu. „Odrzuciłeś słowo Pana, dlatego Pan odrzuci cię jako króla”. – Starczy głos drżał. – To bolało – i nie tylko Saula. Kochałem go, silnego mężczyznę, który zawsze chciał działać szybko. Ale Pan musi być na pierwszym miejscu. Król rzadko może ustąpić, prorok nigdy. – Westchnął, a to westchnienie zdawało się płynąć ze środka ziemi. – Od tego czasu Saul cierpi na to, co ludzie nazywają złym duchem.

– Mnie też namaściłeś – przypomniał Dawid z płonącym wzrokiem. – Wtedy tego nie rozumiałem. Nawet dzisiaj wciąż nie wiem, czego Pan ode mnie chce. Nie mogę zdradzić króla, nawet jeśli on uważa mnie za zdrajcę. Jego syn jest moim najlepszym przyjacielem. Jego córka jest moją żoną.

– Ale nie myśli tak jak ty.

– O tym też wiesz? Nie, nie myśli tak jak ja. To mnie jednak nie martwi. Muszę iść własną drogą. A Pan nie może chcieć, bym stał się zdrajcą.

Samuel skinął głową.

– Nawet gdybym od dawna nie wiedział, że Pan jest z ciebie zadowolony, wiedziałbym to teraz. Chodź! Twoi prześladowcy zaraz tu będą.

Dawid dopiero teraz zobaczył na horyzoncie wielką chmurę pyłu, która szybko się zbliżała.

– To Doeg ze swoimi ludźmi – mruknął – albo oddział straży przybocznej. Jeszcze parę dni temu byłem ich dowódcą. Będą tu za pięć minut.

Samuel wstał spokojnie.

– Chodź! – rozkazał i zaczął wspinać się na skały. Jak na swój wiek czynił to ze zdumiewającą zręcznością. Dawid z trudem za nim nadążał, gdy wchodzili coraz wyżej na stertę popękanych skał.

– Dokąd mnie prowadzisz? – zapytał. – I co z moim zwierzęciem?

– Chodź – powtórzył Samuel i wspinali się dalej.

Nagle Dawid zatrzymał się. Kamień, na którym miał postawić stopę, poruszył się. To nie był kamień, to była łysa głowa mężczyzny, starca uwięzionego w skalnej szczelinie i trzymającego coś w ręku… róg. A zaledwie dziesięć kroków dalej stał drugi mężczyzna, opierając się o skalną ścianę i patrząc w górę… Nie, on na nic nie patrzył, bo było widać tylko białka oczu.

– Szybciej, szybciej – ponaglał go Samuel.

Dawid machinalnie wspinał się dalej. Dwaj starcy, ubrani tylko w krótkie szaty, przykucnęli jeden za drugim. Przeszedł tak blisko, że mógł ich dotknąć, ale oni się nie poruszyli i patrzyli prosto przed siebie. Jeden z nich trzymał instrument, który przypominał flet. Nieco wyżej trzej inni mężczyźni leżeli na plecach i patrzyli w słońce. Teraz wreszcie weszli na szczyt, szeroki płaskowyż bez oznak życia. Samuel przystanął i spojrzał na rozciągającą się w dole równinę. Było tak cicho, jakby cały świat wstrzymał oddech.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał szeptem Dawid.

– Najot – odparł krótko Samuel.

Dawid wzdrygnął się. Najot było wzgórzem ofiarnym Rama, najświętszym wzgórzem ofiarnym w całym Izraelu. Mieszkali tam tylko ludzie, którzy wyrzekli się wszelkich osobistych pożądań i popędów i żyli tylko dla Boga – święci mężowie, prorocy. Pielgrzymi przybywali tu z daleka i składali u stóp wzgórza ofiarne dary: chleb, prażone ziarno, daktyle i figi. Mówiono, że jeden daktyl wystarczy, by utrzymać świętego męża przy życiu przez cały tydzień. Może tutaj będzie naprawdę bezpieczny. Trudno było sobie wyobrazić, że żołnierze króla odważą się wejść na święte wzgórze. Doeg i jego ludzie byli jednak Edomitami, nie wierzyli w Jahwe. Dawid obejrzał się. Ścigający – było ich co najmniej czterdziestu lub pięćdziesięciu – dotarli właśnie do podnóża góry i zeskoczyli z oślich grzbietów. Jeden z nich, wysoki, chudy mężczyzna – to był Doeg – wskazał na szczyt i zaczęli się wspinać.

Wtedy Samuel podniósł obie ręce. Śpiewał swoim wysokim, ochrypłym głosem coś, czego Dawid nie rozumiał – starodawne słowa, starsze niż mowa Mojżesza. Może Abraham by je zrozumiał, Abraham z miasta Ur.

Prześladowcy przystanęli i spojrzeli w górę.

Wtedy zabrzmiał przeciągły dźwięk rogu. Dołączył do niego drugi róg, trzeci i czwarty. Ze wszystkich stron świętego wzgórza dobiegł jednocześnie stłumiony odgłos bębnów. Flety głośno zawodziły. Wszyscy święci mężowie teraz stali; wielu z nich trzymało w rękach instrumenty, inni zaczęli śpiewać i zdawało się, że cała góra gra i śpiewa i ożyły nawet kamienie.

Ścigający stali jak skamieniali. Potem, jak na komendę, rozłożyli ręce, rzucili broń i zaczęli tańczyć – najpierw powoli, potem coraz szybciej. Padali, wstawali i tańczyli dalej. Zdarli z siebie ubrania, jakby ich krępowały, i tańczyli, tańczyli… Nie mogli przestać tańczyć. Śpiewali też albo krzyczeli, ale ich głosy ledwo było słychać pośród dzikiego dudnienia bębnów i przenikliwych dźwięków rogu. Doeg, wysoki, chudy Doeg tańczył, a z nim wszyscy jego ludzie.

Dlaczego to nie działa na mnie, pomyślał Dawid i w tej samej chwili poczuł lekki ucisk chłodnych palców na głowie, palców Samuela. Starzec stał za nim, nic nie mogło mu się stać. Właśnie upadł kolejny z tancerzy, lecz tym razem się nie podniósł. Trzech, czterech… nie, więcej, znacznie więcej… Nacisk chłodnych palców na głowie Dawida zwiększył się. Obejrzał się i zobaczył, że Samuel się uśmiecha – chłodnym, surowym uśmiechem, bardziej góry niż człowieka.

– Popatrz tam – rzekł stary prorok. – Gdzie są twoi prześladowcy? – I Dawid zobaczył, jak ostatni z tancerzy upada i leży bez ruchu. Ogarnęło go uczucie zgrozy.

– Czy oni umarli?

– Nie – odparł Samuel. – Choć dla niektórych tak byłoby lepiej. Teraz chodź. Jesteś bardzo zmęczony i potrzebujesz długiego odpoczynku. To niedaleko.

Zaprowadził Dawida do małej groty tuż pod płaskowyżem. W środku było posłanie z kozich skór, przy którym stał dzban i koszyk z daktylami. Dawid opadł na posłanie.

– Śpij – powiedział Samuel swoim wysokim głosem. – Śpij długo, a Pan da ci świeże siły.

Ale Dawid już zasnął.

Bezładne sny przebiegały mu przez głowę. Prorocy śpiewali uroczystą pieśń, wyraźnie słyszał niektóre wersy. „Któż jak nasz Pan Bóg, co siedzibę ma w górze, co w dół spogląda na niebo i na ziemię? Podnosi nędzarza z prochu, a dźwiga z gnoju ubogiego, by go posadzić wśród książąt…”

Dziwne, ale brzmiało prawie tak, jakby śpiewali o jego przeznaczeniu. Potem przygalopowali jeźdźcy, zeskoczyli z grzbietów zwierząt i zaczęli wspinać się na świętą górę. Zadudniły jednak bębny, zagrały rogi i ścigający zdarli z siebie szaty i tańczyli, aż upadli i przestali się ruszać. Znów zaśpiewali prorocy. Tym razem Dawid nie słyszał słów, ale wiedział, z dziwną pewnością, jaką dają sny, że nie odważyłby się ich usłyszeć, bo dotyczyły przyszłości. Dlaczego nie? Czy przyszłość miała być taka gorzka, pełna bólu i rozczarowań? Ale na to pytanie sen też nie dawał odpowiedzi. Zamiast tego prześladowcy pojawili się po raz trzeci. Tym razem była to straż przyboczna z Jakubem. Jakub i jego ludzie też tańczyli i upadli. Sen zdawał się nie mieć końca. Prorocy stali ramię przy ramieniu, kiedy pościg przybył po raz czwarty, w większej liczbie niż przedtem, a człowiek, który mu przewodził, nosił koronę, bo to był sam król. Ale zagrzmiały bębny i rogi, jakby miały zburzyć mury Jerycha, i król zerwał z siebie szaty i zaczął tańczyć w ekstazie, a wszyscy razem z nim. Jego ludzie szybko upadli, lecz on tańczył dalej, z szeroko otwartymi oczami, z mokrymi od potu włosami, które opadały mu na czoło, i z otwartymi ustami. W końcu on też upadł – i Dawid się obudził.

Samuel stał przy jego posłaniu.

– Jedz – rozkazał. – Potem musisz stąd iść.

Dawid poczuł nagle silny, dojmujący głód. Przypomniał sobie o koszyku daktyli. Był na miejscu, a obok niego leżał mały bochenek chleba. Zjadł wszystko i popił wodą z dzbana. Umył się resztką wody i wyszedł z groty. Samuel czekał na niego na płaskowyżu.

– Chodź – powiedział i zaczął schodzić.

Nie było śladu proroków, ale w połowie zejścia leżał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, już niemłody i prawie nagi. Dawid z trudem stłumił krzyk, bo ten mężczyzna to był Saul śpiący głębokim snem.

Dawid znieruchomiał. Czy nadal śnił? A może wszystko, co mu się przyśniło, było prawdą?

Samuel odpowiedział na to nieme pytanie.

– Na Najot przenikają się rzeczywistości – rzekł spokojnym głosem. – Król trzy razy wysyłał za tobą szpiegów, a ty wiesz, co się z nimi stało. Potem przybył sam. Będzie długo spał, dzień i noc. Masz czas, żeby uciec.

– A jego ludzie?

Samuel wskazał na podnóże góry. Leżeli tam bezładnie, pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu mężczyzn.

– Jak długo spałem? – zapytał Dawid.

– Cztery dni. Ale czas niewiele znaczy na Najot. Tam stoi osioł. Został nakarmiony i napojony. Jest wypoczęty. Nie, nie dziękuj mi. Robię to, co powinienem, ani mniej, ani więcej. Idź z Bogiem. Tylko On tobie pomaga.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Dawid z Jerozolimy.