Dawid z Jerozolimy. Rozdział czwarty

Droga do Doliny Terebintu nie była długa, lecz musiał być czujny. Filistyni mogli spróbować manewru okrążającego albo przynajmniej wysłać patrole, by sprawdziły sytuację na froncie. Dawid miał oczy szeroko otwarte i w miarę możliwości unikał dolin między skałami i wydmami z piasku. Jednak dopiero gdy zobaczył barykadę z wozów ustawioną przez armię Izraela, wiedział, że nie musi już obawiać się ataku. Barykada stała na szerokim płaskowyżu, tworząc fort, do którego żołnierze mogli się wycofać w razie konieczności.

Z barykady Dawid miał widok na całe pole bitwy. Armia Izraela została uformowana w kształt wachlarza zajmującego długi łańcuch wzgórz. Na przeciwległych wzgórzach, w odległości niewiele większej niż lot strzały, lśniła i mieniła się metaliczna masa armii wroga. Wyglądało to tak, jakby mieli lada moment uderzyć. Jak to możliwe, że już dawno nie zaczęli walki? Dawid rozejrzał się wokół barykady. Nigdzie nie widział nawet jednego rannego żołnierza. Czy armia filistyńska przybyła dopiero teraz? Oddał swój wóz pod opiekę strażnikowi.

– Skąd jesteś? – zapytał strażnik z zaciekawieniem.

– Z Betlejem.

– A co masz tam na wozie?

– Chleb i prażone ziarno dla moich braci, którzy służą w tej armii.

– Betlejem? To znaczy Dom Chleba. – Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Przywiozłeś co trzeba.

Dawid nie miał jednak czasu na żarty.

– Odpowiadasz za mój wóz. Gdzie są rezerwy z Betlejem?

– Na prawym skrzydle, jak sądzę… szlachetny panie.

Dawid pobiegł na prawe skrzydło. Musiał minąć kilka oddziałów, nim zobaczył ludzi z Betlejem, którzy mu powiedzieli, gdzie znaleźć Ezrę. Zgłosił się do niego, napomknął, że przywiózł mu prezent od ojca, i zapytał o braci.

– Mają się dobrze – odrzekł Ezra, wzruszając ramionami. – O ile można to powiedzieć o którymkolwiek z nas. Kiedy wrócisz do ojca, przekaż mu moje podziękowania. Dawno nie widziałem mlecznych serów. Nie da się wydoić Filistynów.

Bracia przyjęli go z widocznym brakiem entuzjazmu.

– Co ty tu robisz? – zapytał poirytowanym głosem Eliab.

– Czy kozy już cię nie potrzebują?

– Rodzice się o was martwią. A ojciec kazał wam powiedzieć…

– Znowu tu jest – przerwał mu Szamma.

– Gdzie? – zapytał Eliab.

– Oślepłeś czy co? Jest chyba dość duży, ten po siedmiokroć przeklęty poganin.

Dawid spojrzał na brata ze zdumieniem. Potem zauważył niepokój w całym oddziale. Mężczyźni zacisnęli dłonie na włóczniach, kilku zbladło, a w oczach wszystkich pojawiła się nienawiść i strach. Z szeregów wroga wystąpił najdziwniejszy stwór, jakiego Dawid widział w swoim życiu: z początku wyglądał jak niedźwiedź ze lśniącego metalu kroczący na tylnych łapach. Monstrum zbliżało się powoli. Teraz Dawid zobaczył, że przed nim idzie mała postać, może pięcioletnie dziecko albo karzeł, ciągnąc okrągły przedmiot swojej własnej wielkości.

W szeregach Izraelitów zapadła całkowita cisza. Dziwna para zbliżała się i Dawid nagle zrozumiał, że drobna figurka to nie dziecko ani karzeł, tylko mężczyzna, normalnego wzrostu i dobrze zbudowany, a wydawał się taki mały tylko dlatego, że postać za nim była taka wielka. Tamten stwór też wyglądał na człowieka, tylko był wyższy i większy od jakiejkolwiek ludzkiej istoty na świecie. Miał na głowie mosiężny hełm, a tarcza i nagolenniki też były zrobione z mosiądzu. Włócznia w jego ręce mierzyła całe siedem metrów, a niósł ją jak piórko. Był zjawą z sennego koszmaru! Teraz przystanął, podniósł włócznię i zaczął coś wołać, lecz Dawid nie słyszał go z takiej odległości. Brzmiało to jak przeciągły, drwiący okrzyk bitewny.

Cisza po stronie Izraelitów była przygniatająca. Dawid nie mógł jej dłużej wytrzymać.

– Co to za monstrum? – zapytał.

Żołnierz z innego oddziału odwrócił się i spojrzał na niego.

– Nie wiesz? Wychodzi tu codziennie.

– Dopiero przyjechałem – wyjaśnił Dawid. – Kim on jest i czego chce?

– Kim jest? Najsilniejszym mężczyzną pośród Filistynów – odrzekł posępnym tonem żołnierz. – I największym, jak sam widzisz. Zaraz usłyszysz, czego chce. Codziennie tak chodzi po linii frontu. Teraz znów tu jest.

Olbrzym zbliżył się w międzyczasie i teraz stał w odległości najwyżej trzydziestu kroków. Dawid widział jego żółtobrązową twarz, szeroki nos, okrutne usta i małe złośliwe oczka. Reszta twarzy była w większości zasłonięta wełnistą czarną brodą. Gigant znów podniósł włócznię.

– Jestem tutaj! – krzyknął. – Stoi przed wami Goliat z Gat, Goliat Filistyn, Goliat niezwyciężony! Wy, niewolnicy Saula, wybierzcie spośród siebie mężczyznę, który stoczy ze mną pojedynek! Jeśli potrafi ze mną walczyć i mnie zabić, my będziemy waszymi sługami, ale jeśli ja zwyciężę, wy będziecie służyć nam.

Cisza. Nikt się nie odezwał ani nie poruszył. Wielkolud zaczął się śmiać.

– Znowu nikt? Naprawdę nie macie mężczyzny w waszej armii?

Wykonał pogardliwy gest i ruszył dalej, powoli, niezdarnie, brzęcząc zbroją – chodząca góra ciała, mięśni, kości i metalu.

– Król ofiarował wysoką nagrodę – powiedział żołnierz do Dawida z uśmiechem pełnym goryczy. – Ale nikt dotąd nie chciał jej zdobyć. Nic dziwnego! Co warta jest największa nagroda dla nieboszczyka? Żaden mężczyzna w Izraelu czy Judzie nie stanie przeciw temu potworowi. Do tego jest okryty zbroją, od stóp do głów. On oczywiście wie, że nikt nie przyjmie wyzwania. Chce nas tylko obrażać.

– Nagroda, mówisz? Jaka nagroda? – zapytał Dawid. Wciąż przyglądał się olbrzymowi. Poruszał się tak sztywno prawdopodobnie z powodu zbroi. Mięśnie jego rąk i nóg wyglądały jak ogromne spirale.

– Nagroda jest zaiste królewska – odrzekł z ironią w głosie żołnierz. – Bogactwo, zwolnienie całej rodziny z płacenia daniny do końca życia i córka króla za żonę. Więcej, niż można sobie wymarzyć. Ale król może obiecać niebo i ziemię. Nikt nie wystąpi, a gdyby nawet znalazł się ktoś dość szalony, by to zrobić, nie dożyje nagrody. Martwi nie korzystają ze swojego bogactwa, nie muszą też płacić daniny, a na co nieboszczykowi choćby najpiękniejsza dziewczyna?

– Córka króla – powtórzył Dawid. – Czy jesteś tego pewny?

– Oczywiście – wtrącił się brodaty dowódca. – Król uroczyście to przysiągł.

– A ty mówisz, że nikt nie wystąpił? – wykrzyknął Dawid. – Nikt nie był gotów zaryzykować życia dla takiej nagrody? – Mężczyźni uśmiechnęli się z zakłopotaniem. – I wy pozwalacie temu nieobrzezanemu filistyńskiemu psu, by z was codziennie drwił? – Dawid czuł wzbierający w nim gniew. – Bez względu na nagrodę – czy możemy znosić to w milczeniu, my, armia Boga żywego? – W podnieceniu nie zauważył, że znalazł się w centrum uwagi.

Wtedy zwrócił się do niego Eliab:

– A co ty w ogóle tu robisz, smarkaczu? Przyszedłeś zobaczyć bitwę, co? A kto w tym czasie zajmuje się twoimi kozami i owcami? Znam cię! Próbujesz być ważny, o to ci chodzi!

– Co ja ci zrobiłem? – zawołał ze złością Dawid. – Tylko zadałem parę pytań. Każdy w mojej sytuacji…

– Popisujesz się jak zawsze, ty głupcze! A może sam chcesz walczyć z olbrzymem?

– Czemu nie? – odparł Dawid, teraz opanowany i spokojny.

Eliab wybuchnął głośnym śmiechem.

– Cały mój braciszek. Nie słuchajcie tego chłopca, ludzie. On lubi się chwalić.

Brodaty dowódca zachichotał.

– Jeśli naprawdę chcesz walczyć z olbrzymem, chętnie zaprowadzę cię do króla.

– Zrób to – odrzekł Dawid ku zaskoczeniu wszystkich.

Eliab, Abinadab, Szamma i inni roześmieli się. Dowódca się zawahał i nie odpowiedział.

– Na co czekasz? – rzucił ostro Dawid.

Teraz dowódca też się roześmiał.

– Dobrze. Pójdź za mną, wielki bohaterze.

– Goliat umrze ze strachu, kiedy go zobaczy, nawet z daleka – zakpił Eliab.

Trzej bracia poczuli się jednak trochę niezręcznie, kiedy wielki tłum ruszył za dowódcą i Dawidem. Nie tylko oni mieli wyrzuty sumienia. Nawet dowódca poczuł, że ten żart zaszedł za daleko, i zwolnił kroku.

Małe wzgórze, na którym stał król Saul z Abnerem, Jakubem i innymi wysokimi rangą dowódcami, nie znajdowało się daleko. Kilku mężczyzn już się odwróciło i patrzyło na zbliżający się do nich tłum.

– Młodzieńcze – rzekł dowódca oddziału – na twoim miejscu pojechałbym jak najszybciej do domu.

– Ja też – na twoim miejscu – odparował Dawid, nie zatrzymując się. Twarz dowódcy spurpurowiała. Jeśli ten młody samochwała tak bardzo chce zrobić z siebie głupca, nic się na to nie poradzi. Poszedł więc dalej, a za nim tłum, na wpół zaciekawiony, a na wpół przejęty. Kiedy jednak spostrzegł ich Saul, wszyscy znieruchomieli.

– Mój królu – zaczął dowódca – ten młodzieniec mówi, że chciałby walczyć z Goliatem. – Uniósł lekko brwi, by zaznaczyć, że wie, jak absurdalne jest to życzenie, ale nie mógł temu zapobiec. – Kazałeś, byśmy przyprowadzili do ciebie każdego, kto przyjmie to wyzwanie.

Król popatrzył na Dawida.

– Chłopiec! – wykrzyknął ze zdumieniem.

Dawid spojrzał mu prosto w oczy.

– Nie trzeba się bać tego człowieka – rzekł. – Twój sługa chce z nim walczyć.

Saul pokręcił głową.

– Chłopiec – powtórzył. – Nie wiesz, na co się porywasz! Goliat jest nie tylko dziesięć razy silniejszy od ciebie, ale to doświadczony wojownik od młodości. Co możesz zdziałać przeciw komuś takiemu jak on?

Nie poznaje mnie, pomyślał Dawid. Głośno zaś rzekł:

– Panie, jestem pasterzem. Walczyłem już z lwem i niedźwiedziem, gdy próbowały ukraść moje owce.

Na twarzy Saula pojawił się lekki uśmiech.

– A ty ich przepędziłeś?

– Zabiłem je, panie.

Król zmierzył go ostrym spojrzeniem.

– W jaki sposób?

– Zastrzeliłem niedźwiedzia z procy.

Po tych słowach zapadła cisza.

– A lwa? – zapytał król.

– Udusiłem – przyznał Dawid.

– Oczywiście kłamie – burknął dowódca straży.

– Ale jest odważny – wymamrotał Abner.

– No ba, wie, że król nie pozwoli na tę walkę.

– Popatrz tylko na jego ręce – szepnął Abner. – Są grube jak uda. Jak małe maczugi.

Jakub bezwiednie potarł ramię.

Jego zapaśnicze sztuczki nie zdadzą się na wiele przeciw temu olbrzymowi, pomyślał ponuro. Nie sięga mu nawet do ramienia. Nic jednak nie powiedział.

– Filistyn nie będzie w lepszej sytuacji niż lew i niedźwiedź – stwierdził Dawid. – Zwłaszcza nie ten. Bo nie walczy tylko przeciw mnie.

– Co masz na myśli? – zapytał uprzejmie Saul.

– Obraził armię Boga żywego – zawołał Dawid. – Pan sam daje go w moje ręce.

Ciemne, podkrążone oczy króla błysnęły. Bardziej niż ktokolwiek inny cierpiał z powodu tej hańby, że spośród tylu tysięcy mężów Izraela i Judy żaden nie odważył się przyjąć wyzwania Filistyna. To było już wystarczająco złe, lecz przeżywać ten wstyd dzień po dniu… Chętnie wydałby rozkaz ataku na armię wroga, lecz jego dowódcy byli temu przeciwni, nawet Abner, najlepszy i najodważniejszy z wszystkich. Morale żołnierzy nie było dość wysokie, by zaatakować wroga, który tak bardzo przewyższał ich liczebnie i pod względem uzbrojenia. Jednak to miejsce, między Soko i Azeką, było najlepsze w całym kraju do obrony przed inwazją Filistynów. Abner starannie je wybrał. Było bramą do górzystego kraju Judy. Gdyby jednak Filistyni się przedarli, droga prowadząca przez doliny do Hebronu i Betlejem stałaby przed nimi otworem.

Musieli jednak przejść tędy. Król nie rozumiał, czemu jeszcze nie zaatakowali. Abner się niepokoił – obawiał się, że czekają na posiłki lub, co gorsza, wysłali wojsko z Gat lub z Ekronu, by podjąć próbę okrążenia. Jednak pomimo tego zagrożenia – niestety bardzo realnego – Abner nie chciał ryzykować ataku.

Saul najchętniej przyjąłby sam wyzwanie Goliata. Gdyby był o te dwadzieścia – choćby dziesięć – lat młodszy… ale ręce i nogi nie słuchały już jego woli tak, jak wcześniej, wzrok nie był dość ostry i, ponad wszystko, tylko Pan mógł obdarzyć zwycięstwem, a on, Saul, utracił pomoc Pana. Tamten okropny stary prorok wyłożył to dostatecznie jasno… wtedy…

A teraz pojawił się ten chłopiec, młodzieniec. Odwaga, jaką okazywał, mogła mieć swoje źródło w pragnieniu zemsty, brawurze lub czystym szaleństwie. Pokonanie lwa i niedźwiedzia było pierwszym przebłyskiem nadziei. Ale to, że liczył na pomoc Pana, że sprawa Izraela była dla niego święta – miał niezłomną wiarę w oczach, w głosie – przesądzało.

– Idź i walcz – rzekł król schrypniętym głosem. – I niech Pan będzie z tobą. Achabie! Daj mu moją zbroję i moją broń. – Musiał jednak zacisnąć zęby, kiedy dwaj giermkowie zabrali mu miecz i zdjęli hełm, pancerz i nagolenniki, by je włożyć na tego młodego śmiałka. To była prawie… abdykacja.

Dawid też nie się nie ucieszył. Nigdy wcześniej nie nosił zbroi – skóra z metalowymi płytkami odbierała jego rękom swobodę ruchu, a nagolenniki uniemożliwiały szybki bieg. Ale miecz króla mu się podobał. Zważył go w dłoni, zrobił kilka kółek w powietrzu, parę pchnięć. Taka broń mogła się podobać mężczyźnie. Ale wymagała czasu – walka mieczem była sztuką. Obejmowała setki rodzajów pchnięć, sztuczek i zmyłek, których należało się nauczyć, a potem je ćwiczyć. Goliat znał oczywiście wszystkie i ćwiczył je przez wiele lat. Nie miało sensu, by walczyć z nim bronią, w której on, Dawid, był niewprawnym nowicjuszem, a Goliat mistrzem. Pomyślał o powolnych, niezdarnych ruchach olbrzyma – nawet jemu przeszkadzała ciężka zbroja. Zamknął oczy i zastanawiał się nad tym. Po chwili usłyszał cichy plusk. Otworzył oczy, zobaczył strumyk płynący koło wzgórza i twarz mu się rozjaśniła. Stanął przed królem.

– To się nie uda, panie – rzekł. – Nie jestem przyzwyczajony do takiej zbroi. Ledwo mogę w niej chodzić. Pozwól mi walczyć na mój sposób.

I zaczął zdejmować zbroję. Saul chciał już zaprotestować, ale się rozmyślił i dał znać giermkom, by pomogli Dawidowi.

Uwolniony od niewygodnego zaszczytu, Dawid podniósł swój pasterski kij – gruby, sękaty, zakrzywiony na końcu jak maczuga – i poszedł do strumienia. Schylił się, szukał czegoś przez chwilę i wyjął kamień. Idealnej wielkości, ale nie dość gładki. Ten był lepszy… i tamten… i ten też. Rzucał za siebie wszystkie kamienie, które uznał za odpowiednie. Kiedy zebrał kilkanaście, wybrał pięć najlepszych, gładkich, ważących tyle, ile trzeba, i włożył je do swojej pasterskiej torby, wyjąwszy z niej najpierw skórzaną procę. Wrócił zadowolony na wzgórze, uniósł kij w pozdrowieniu dla króla i zszedł niespiesznym krokiem na dół.

Izraelscy żołnierze rozstąpili się, by zrobić mu przejście. Teraz stał sam na równinie, na odległość lotu strzały między dwoma frontami. Lekki wiatr bawił się jego rudoblond włosami.

Z szeregów Filistynów dobiegł pogardliwy śmiech.

Olbrzym był już daleko, miał właśnie powtórzyć wyzwanie następnemu oddziałowi izraelskiej armii i nie słyszał drwin z niespodziewanego przeciwnika. Słyszał je za to jego giermek i spojrzał na Dawida. Skręcając się ze śmiechu, zawołał coś do swojego pana.

Goliat odwrócił się i patrzył z niedowierzaniem na czekającą na niego samotną drobną postać. Zaczął iść, powoli, niezdarnie, szczękając zbroją, niczym twierdza na dwóch nogach.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Dawid z Jerozolimy.