Czwarty Król. Nad wodami Babilonu

Przez całą noc Vasda, najszybsza klacz Artabana, czekała w swojej przegrodzie osiodłana, z założoną uzdą, niecierpliwie grzebiąc w ziemi kopytami i potrząsając wędzidłem, jakby udzielił się jej zapał i determinacja swego pana, choć nie znała ich znaczenia.

Nim ptaki przebudziły się w pełni, by wszcząć swe głośne i radosne poranne koncerty, nim biała mgła zaczęła leniwie unosić się znad równiny, czwarty mędrzec ze Wschodu był już w siodle i jechał szybko główną drogą, biegnącą u podstawy góry Orontes na zachód.

Jak bliski, jak intymny wydaje się związek człowieka z jego ulubionym wierzchowcem podczas długiej podróży. To cicha, wszechstronna przyjaźń, porozumienie bez słów. Piją wodę z tego samego przydrożnego strumienia, śpią pod tymi samymi opiekuńczymi gwiazdami. Razem są świadomi przyciszającego uroku zapadającej nocy i orzeźwiającej radości poranka. Pan dzieli wieczorny posiłek ze swym głodnym towarzyszem i czuje jak miękkie, wilgotne wargi pieszczą wnętrze jego dłoni, chwytając kawałek chleba. O szarym świcie budzi go na biwaku delikatny powiew ciepłego, świeżego oddechu, padający mu na zaspaną twarz; spogląda w oczy wiernego towarzysza podróży, gotowego na czekające go trudy dnia. Jeśli nie jest poganinem i niewierzącym, to, obojętnie jakim imieniem wzywa Boga, z pewnością podziękuje Mu za owe milczące współczucie, niemą sympatię, a w swojej porannej modlitwie zawrze prośbę o podwójne błogosławieństwo: „Boże pobłogosław nas obydwóch i chroń nasze nogi przed zranieniem, a dusze przed śmiercią”.

Potem w ostrym powietrzu poranka szybkie końskie kopyta wystukują na drodze pełną werwy melodię w rytmie, w jakim biją dwa serca, ogarnięte tym samym gorącym pragnieniem – by pokonać przestrzeń, pochłonąć odległość i osiągnąć cel podróży.

Artaban musiał jechać mądrze i szybko, jeśli chciał zdążyć na czas, w którym umówił się z pozostałymi mędrcami. Droga liczyła sobie bowiem sto pięćdziesiąt parasang*, a w ciągu dnia mógł przejechać najwyżej piętnaście. Znał jednak wytrwałość Vasdy i parł naprzód bez obawy, pokonując codziennie ustalony odcinek drogi, choć musiał jechać do późnej nocy, a następnego dnia wyruszać na długo przed wschodem słońca.

Mijał brązowe stoki góry Orontes, pobrużdżone łożyskami setek potoków. Przemierzał równiny Nisaeańczyków, gdzie słynne stada koni na rozległych pastwiskach podrzucały głowy na widok zbliżającej się Vasdy i galopowały w dal. Rozlegał się huk licznych końskich kopyt, a stada dzikich ptaków podrywały się z podmokłych łąk i frunąc zataczały wielkie kręgi, trzepocząc lśniącymi skrzydłami i wydając przenikliwe okrzyki zdumienia.

Przejeżdżał przez urodzajne pola Concabaru, gdzie pył z klepisk wypełniał powietrze złocistą mgłą, na wpół zakrywając wielką świątynię Isztar z jej czterystoma filarami. W Bagistanie, pośród żyznych ogrodów zasilanych wodą ze źródeł tryskających ze skał, Artaban spojrzał na górę wysuwającą swój ogromny poszarpany grzbiet ponad drogę i ujrzał postać króla Dariusza, tratującego swoich poległych wrogów, oraz wielką listę jego wojen i podbojów, wyrytą wysoko na powierzchni wiecznego skalnego urwiska.

Artaban przemierzał liczne zimne i opustoszałe przełęcze, przedzielające smagane wiatrem granie wzgórz; czarne wąwozy, w których huczała rzeka, wybiegając do przodu niczym dziki przewodnik; pogodne doliny z terasami żółtego wapienia pełnymi winorośli i drzew owocowych; dębowe gaje Kariny i ciemne Bramy Zagros otoczone przepaściami; starożytne miasto Chala, gdzie długo trzymano w niewoli ludzi z Samarii; potem zaś znowu olbrzymi portal rozdzielony przez otaczające wzgórza, gdzie widniała postać najwyższego kapłana magów, wyrzeźbiona w skale, z ręką wzniesioną jakby błogosławił setki pielgrzymów; mijał wejścia do wąskich jarów pełnych sadów brzoskwiniowych i figowych, przez które spieniona rzeka Gyndes wypływała mu na spotkanie; rozległe pola ryżowe, gdzie jesienne opary rozsiewały swoje grobowe mgły; podążał z biegiem rzeki, pod drżącymi cieniami topoli i tamaryndowców na niżej położonych wzgórzach; jechał przez płaską równinę, po której droga biegła prosto jak strzała przez ścierniska i wypalone łąki; przez miasto Ktezyfon, gdzie panowali partyjscy władcy oraz rozległą metropolię Seleucję, zbudowaną przez Aleksandra; przez kłębiące się rozlewiska Tygrysu oraz liczne kanały Eufratu, przepływające żółtymi wstęgami przez ziemie porośnięte kukurydzą – aż dziesiątego dnia o zmierzchu dotarł pod zniszczone mury ludnego Babilonu.

Vasda była niemal zupełnie wyczerpana, a Artaban chętnie skręciłby do miasta, aby znaleźć miejsce na odpoczynek i posiłek dla siebie i klaczy. Wiedział jednak, że do Świątyni Siedmiu Niebios pozostały jeszcze trzy godziny drogi. Musiał dotrzeć tam przed północą, jeśli chciał spotkać swoich towarzyszy. Nie zatrzymywał się więc, lecz jechał bez przerwy, przemierzając ścierniska.

Zagajnik palm daktylowych tworzył ciemną wyspę na jasnożółtym morzu. Po wejściu w cień Vasda zwolniła kroku i zaczęła biec ostrożniej.

Pod koniec mrocznego odcinka drogi ogarnął ją nagle jakiś niepokój. Zwęszyła niebezpieczeństwo czy też przeszkodę; nie miała zamiaru uciekać, lecz chciała jedynie przygotować się na trudności i mądrze stawić im czoła, tak jak powinien to uczynić dobry wierzchowiec. Zagajnik był blisko, cichy jak grobowiec; żaden liść nie szeleścił, żaden ptak nie śpiewał.

Klacz stawiała nogi ostrożne, trzymając łeb nisko i parskając co jakiś czas z obawą. W końcu zarżała krótko, przerażona, i drżąc na całym ciele stanęła bez ruchu przed ciemnym kształtem widniejącym w cieniu ostatniej palmy.

Artaban zeskoczył na ziemię. W przyćmionym świetle gwiazd ujrzał człowieka leżącego na drodze. Skromne odzienie i zarys wymizerowanej twarzy świadczyły o tym, że był to prawdopodobnie jeden z biednych hebrajskich wygnańców, którzy wciąż licznie zamieszkiwali okolicę. Jego blada skóra, sucha i pożółkła jak pergamin, nosiła ślady zabójczej gorączki, która jesienią siała spustoszenie na moczarach. Śmiertelny dreszcz wstrząsnął jego wychudłą ręką, a gdy Artaban ją puścił, opadła z powrotem bezwładnie na nieruchomą pierś leżącego.

Artaban odwrócił się z uczuciem litości, przeznaczając ciało na osobliwy pochówek, uznawany przez magów za najbardziej odpowiedni: pogrzeb na pustyni, po którym kanie i sępy wzlatywały na ciemnych skrzydłach, a drapieżne zwierzęta wymykały się chyłkiem, pozostawiając jedynie stos białych kości na piasku.

Jednakże gdy się cofał, z ust leżącego wydobyło się długie, słabe, upiorne westchnienie. Brązowe kościste palce zacisnęły się konwulsyjnie na rąbku szaty maga, przytrzymując go mocno. Serce podskoczyło mu do gardła, nie ze strachu, lecz z powodu milczącego niezadowolenia z natarczywości owej prośby wywołującej nieoczekiwaną zwłokę.

Jak mógłby zostać tu w ciemności, żeby pielęgnować nieznanego umierającego? Jakie prawo miał ten obcy strzęp ludzkiego życia do jego współczucia czy posługi? Gdyby Artaban pozostał tutaj choćby przez godzinę, ledwie zdążyłby na czas do Borsippy. Jego towarzysze mogliby pomyśleć, że zrezygnował z podróży, i wyruszyć bez niego. W ten sposób udaremniłby swoje zamiary.

Gdyby jednak pojechał teraz dalej, ten człowiek z pewnością by umarł. Jeśli Artaban zostanie, być może go uratuje. Jego dusza szamotała się i dygotała pod wpływem krytycznej sytuacji. Czy powinien zaryzykować wielką nagrodę swojej świętej wiary dla jednego uczynku wypływającego z miłości? Czy powinien zboczyć, choćby tylko na chwilę, z drogi wskazanej przez gwiazdę, po to jedynie, by podać kubek zimnej wody biednemu umierającemu Hebrajczykowi?

– Boże prawdy i czystości – zaczął modlić się Artaban – wskaż mi świętą ścieżkę, drogę do mądrości, którą znasz tylko Ty.

Następnie odwrócił się z powrotem do chorego człowieka. Rozluźnił uchwyt jego dłoni i zaniósł go na mały wzgórek u podnóża palmy.

Rozwiązał grube zwoje jego turbanu i rozchylił szatę na zapadniętej piersi. Przyniósł wodę z jednego z pobliskich kanałów i zwilżył czoło i usta cierpiącego. Zmieszał z wodą odrobinę owych prostych, lecz silnie działających leków, które zawsze nosił za pasem – magowie byli bowiem nie tylko astrologami, ale także medykami – i wlał powoli w bezbarwne usta. Przez kilka godzin czynił to, co potrafi jedynie zdolny uzdrawiacz i w końcu chory odzyskał siły; usiadł i spojrzał na swego zbawcę.

– Kim jesteś? – spytał z ciężkim akcentem dialektu tego kraju. – I dlaczego zatrzymałeś się przy mnie, żeby przywrócić mnie do życia?

– Jestem Artaban, mag z miasta Ekbatana. Jadę do Jerozolimy w poszukiwaniu tego, który się narodził, żeby zostać Królem Żydów, wielkim Księciem i Zbawicielem wszystkich ludzi. Nie ważę się dłużej opóźniać mej podróży, bo karawana, która na mnie czeka, wyruszy beze mnie. Tu jest wszystko, co pozostało mi z chleba i wina, a to mikstura ziół leczniczych. Gdy nabierzesz sił, możesz poszukać schronienia u Hebrajczyków pośród domów w Babilonie. Żyd wzniósł uroczyście drżącą rękę ku niebu.

– Niech Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba błogosławi litościwego, sprzyja mu w podróży i przywiedzie w pokoju do upragnionego celu. Nie mam niczego, co mógłbym ofiarować tobie w podzięce. Mogę ci tylko powiedzieć, gdzie szukać Mesjasza. Nasi prorocy oznajmili, że nie urodzi się on w Jerozolimie, lecz w Betlejem w Judei. Niech Pan przywiedzie cię bezpiecznie do tego miejsca, ponieważ zlitowałeś się nad chorym.

Było już dawno po północy. Artaban jechał w pośpiechu; Vasda, nabrawszy sił po krótkim wypoczynku, biegła z zapałem przez cichą równinę i przepływała w bród odnogi rzeki. Wydobywała z siebie resztki sił i mknęła po ziemi jak gazela.

Gdy jednak wkroczyła na ostatni etap podróży, pierwszy promień słońca rzucił jej cień do przodu, a Artaban, niespokojnie przebiegając oczami wielkie wzgórze Nimrod oraz Świątynię Siedmiu Niebios, nie odnalazł śladu swoich przyjaciół.

Wielobarwne tarasy – czarne, pomarańczowe, czerwone, żółte, zielone, niebieskie i białe – niszczone przez gwałtowne działania natury i kruszejące od powtarzających się aktów ludzkiej przemocy, błyszczały w świetle poranka niczym poszarpana tęcza.

Artaban pospiesznie objechał wzgórze. Zsiadł z konia i wszedł na najwyższy taras, spoglądając w zachodnim kierunku.

Wielkie podmokłe pustkowia ciągnęły się aż po horyzont i granice pustyni. Bąki latały przy stawach z nieruchomą wodą, a szakale czaiły się w niskich zaroślach; nigdzie jednak nie było widać karawany mędrców, ani w pobliżu, ani daleko.

Na brzegu tarasu ujrzał Artaban mały kopiec połamanych cegieł, a pod nimi kawałek pergaminu. Wyciągnął go i przeczytał: „Czekaliśmy do północy i nie mogliśmy już dłużej zwlekać. Pojechaliśmy, by odnaleźć Króla. Podążaj za nami przez pustynię”.

Artaban usiadł na ziemi i zrozpaczony ukrył twarz w dłoniach.

– Jak zdołam przejść przez pustynię bez jedzenia, z koniem, który ledwo stoi na nogach? – rzekł do siebie. – Muszę wrócić do Babilonu, sprzedać swój szafir i kupić stado wielbłądów oraz prowiant na drogę. Może nigdy nie dogonię swoich przyjaciół. Tylko litościwy Bóg wie, czy zdołam odnaleźć Króla, skoro zatrzymałem się, żeby okazać komuś współczucie.

cdn.

Henry van Dyke

* Parasang lub parasanga to starożytna perska miara odległości, która została przejęta od starożytnych Greków. Jedna parasanga to około pięć i pół kilometra.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henry’ego van Dyke’a Czwarty Król.