Czwarty Król. Cenna perła

Minęły trzydzieści trzy lata życia Artabana spędzone na wędrówce, a on nadal był pielgrzymem szukającym światła. Jego włosy, niegdyś ciemniejsze od urwisk Zagros, teraz były białe jak śnieg pokrywający w zimie górskie szczyty. Jego oczy, które kiedyś błyszczały niczym płomienie, teraz stały się przyćmione i przypominały węgle tlące się wśród popiołów.

Wyczerpany i znużony, gotowy na śmierć, lecz wciąż szukający Króla, po raz ostatni przybył do Jerozolimy. Często odwiedzał już święte miasto wcześniej i przeszukiwał jego uliczki, zatłoczone rudery i mroczne więzienia, nie natykając się na żadne ślady po rodzinie Nazarejczyków, którzy dawno temu uciekli z Betlejem. Teraz zdawało się jednak, że musi uczynić jeszcze jeden wysiłek i coś mu w duszy szeptało, że być może osiągnie w końcu swój cel.

Był okres Paschy. W mieście roiło się od obcych przybyszów. Dzieci Izraela, rozproszone po dalekich ziemiach na całym świecie, przybyły do świątyni na wielką uroczystość i przez wiele dni w wąskich uliczkach słychać było mieszaninę różnorodnych języków.

Tego dnia panowało w tłumie wyjątkowe poruszenie. Niebo pociemniało złowieszczo, a wielkie podniecenie zdawało się przebiegać przez ciżbę jak wiatr szarpiący lasem tuż przed burzą. Tajemnicza fala zmiatała wszystkich w jedną stronę. Stukot sandałów, niski miękki odgłos tysięcy bosych stóp szurających po kamieniach płynął nieprzerwanym strumieniem po ulicy prowadzącej do Bramy Damasceńskiej.

Artaban przyłączył się do grupy rodaków, partyjskich Żydów, którzy przybyli tutaj na święto Paschy, i spytał ich o przyczynę zamieszania oraz o to, dokąd zmierzają.

– Idziemy do miejsca zwanego Golgotą – odparli – za mury miasta, gdzie ma odbyć się egzekucja. Nie słyszałeś o tym, co się stało? Dwaj wielcy rabusie mają zostać ukrzyżowani, a razem z nimi człowiek zwany Jezusem z Nazaretu, który dokonał wielu cudów dla dobra ludzi, dlatego tak bardzo Go kochają. Kapłani i starszyzna orzekli jednak, że musi umrzeć, bo uważa się za Syna Boga. Piłat skazał Go na ukrzyżowanie, ponieważ Jezus twierdzi, że jest Królem Żydów.

Jak dziwnie te znajome słowa zapadły w strudzone serce Artabana! Wiodły go przez lądy i morza przez całe życie. A teraz przychodziły do niego mroczne i tajemnicze jak przesłanie rozpaczy. Król się pojawił, lecz wyparto się Go i wypędzono. Był bliski zagłady. Może już umierał. Czy możliwe, że to Ten, który urodził się w Betlejem trzydzieści trzy lata wcześniej, przy którego narodzinach gwiazda pojawiła się na niebie i którego przyjście zapowiadali prorocy?

Serce Artabana biło niespokojnie z powodu pełnej niepokoju i wątpliwości obawy, będącej podniecającym doświadczeniem wieku podeszłego. Pomyślał jednak: ścieżki Boga są bardziej niepojęte niż myśli człowieka i może stać się tak, że odnajdę w końcu Króla w rękach Jego wrogów i zjawię się na czas, żeby ofiarować swoją perłę i Go wykupić, zanim zginie.

Zatem stary Artaban podążył za tłumem powolnym i udręczonym krokiem w stronę Bramy Damasceńskiej. Przy wejściu do wartowni pojawił się na ulicy oddział macedońskich żołnierzy, ciągnący młodą dziewczynę o potarganych włosach i w podartej sukni. Kiedy mędrzec przystanął, aby spojrzeć na nią ze współczuciem, wyrwała się nagle z rąk oprawców i rzuciła do jego stóp, obejmując za kolana. Dostrzegła bowiem jego białe nakrycie głowy i oskrzydlony dysk na piersi.

– Zlituj się nade mną – zawołała – i uratuj mnie w imię Boga Czystego! Ja także jestem wyznawczynią prawdziwej religii, głoszonej przez mędrców. Mój ojciec był kupcem partyjskim, ale umarł, a mnie pojmano za jego długi, żeby sprzedać jak niewolnicę. Uchroń mnie przed losem gorszym od śmierci.

Artaban zadrżał. To był dawny konflikt w jego duszy, który pojawił się w palmowym zagajniku koło Babilonu i w chacie w Betlejem – sprzeczność pomiędzy wymaganiami wiary a odruchem miłości. Dwa razy dar Artabana, przeznaczony na cele religijne, został wydarty z jego rąk w służbie ludzkości. Teraz przyszła trzecia próba, ostateczny sprawdzian, końcowy i nieodwołalny wybór.

Czy była to wielka szansa czy też ostatnia pokusa? Nie miał pojęcia. Jedno tylko stało się jasne w jego zaciemnionym umyśle – to, co się działo, było nieuchronne. A czyż to, co nieuchronne, nie pochodzi od Boga?

Jednej rzeczy był pewien w swoim rozdartym sercu – uratowanie tej bezradnej dziewczyny będzie prawdziwym uczynkiem wypływającym z miłości. A czy to nie miłość jest światłem duszy?

Wyciągnął perłę ze schowka przy piersi. Nigdy jeszcze nie wydawała się tak promienna, tak świetlista i pełna delikatnego, żywego blasku. Włożył ją do ręki niewolnicy.

– To twój okup, córko! Ostatni z moich skarbów, które trzymałem dla Króla.

Gdy to mówił, mroczne niebo jeszcze bardziej pociemniało i ziemia zadrżała, ciężko i konwulsyjnie jak pierś człowieka zmagającego się z wielkim cierpieniem. Ściany domów zakołysały się, a obluzowane kamienie spadały z łoskotem na ulicę. Tumany pyłu wzbiły się w powietrze. Żołnierze uciekli przerażeni, zataczając się jak pijani. Artaban i dziewczyna, którą wykupił, przykucnęli bezradnie pod murem pretorium. Czego miałby się Artaban bać? Po co miał żyć? Oddał swój ostatni dar przeznaczony dla Króla. Porzucił wszelkie nadzieje na odnalezienie Go. Poszukiwania dobiegły końca i okazały się daremne. Jednakże nawet i z tej myśli, z którą się pogodził, emanował spokój.

Nie była to rezygnacja ani kapitulacja, lecz coś o wiele głębszego i ważniejszego. Artaban wiedział, że wszystko jest w porządku, ponieważ dzień po dniu czynił tak, jak potrafił najlepiej. Był wierny światłu, które mu objawiono. Szukał czegoś więcej. A skoro tego nie znalazł, skoro z jego życia nie miało wyniknąć nic innego, jak tylko porażka, było to bez wątpienia najlepsze, co się mogło zdarzyć. Nie doznał objawienia „życia wiecznego, niezniszczalnego i nieśmiertelnego”. Wiedział jednak, że gdyby miał żyć na ziemi jeszcze raz, jego żywot nie różniłby się od poprzedniego.

Jeszcze jeden przeciągły wstrząs poruszył ziemią. Ciężka dachówka strącona z dachu spadła i uderzyła starego Artabana w skroń. Leżał bez tchu, blady, z siwą głową opartą o ramię dziewczyny, a krew spływała mu z rany. Kiedy niewiasta pochyliła się nad nim w obawie, że wyzionął ducha, w ciemnościach rozległ się głos, bardzo cichy i spokojny, jak pieśń rozbrzmiewająca w oddali, której melodia jest wyraźna, lecz słowa niezrozumiałe. Dziewczyna odwróciła się, by zobaczyć czy to może ktoś woła z okna nad jej głową, ale nie dostrzegła nikogo.

Wtedy usta staruszka zaczęły się poruszać, jakby komuś odpowiadał, i usłyszała w partyjskim języku:

– Nie, mój Panie. Kiedyż to widziałem Cię głodnym i nakarmiłem Cię? Spragnionym i dałem Ci pić? Przybyszem i przyjąłem Cię do siebie? Nagim i przyodziałem Cię? Kiedy zobaczyłem Cię chorym lub w więzieniu i przyszedłem do Ciebie? Trzydzieści trzy lata Cię szukałem, ale nigdy nie ujrzałem Twego oblicza, ani Ci nie służyłem, mój Królu.

Ucichł, a ów słodki głos zabrzmiał ponownie. Dziewczyna usłyszała go znowu, bardzo słabo i z oddali. Wydawało się jednak, że teraz zrozumiała słowa: „Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40).

Spokojny blask zachwytu i radości rozpromienił bladą twarz Artabana jak pierwszy promień wschodzącego słońca padający na ośnieżony szczyt. Z jego piersi wydobyło się ostatnie długie westchnienie ulgi. Podróż dobiegła końca. Dary zostały przyjęte. Czwarty mędrzec ze Wschodu odnalazł wreszcie Króla.

cdn.

Henry van Dyke

Powyższy tekst jest fragmentem książki Henry’ego van Dyke’a Czwarty Król.