Czterech niewinnych złoczyńców. Rozdział szósty

Pułkownik Hayter, szef policji, zmierzał w głąb domu w sposób swobodny, ale nieprzypadkowy. Barbarę początkowo zastanawiało trochę, dlaczego ten funkcjonariusz towarzyszy im w czysto towarzyskiej wizycie, ale teraz zaczęła brać pod uwagę mgliste i dość nieprawdopodobne ewentualności. Duchowny odwrócił się do jednego z regałów i z rozgorączkowaniem przewracał strony jakiegoś tomu; zdawało się, że coś do siebie mruczy. Zachowywał się trochę jak ktoś, kto szuka cytatu, by sprawdzić, czy się nie pomylił.

– Słyszałem, że ma tu pastor bardzo ładny ogród – powiedział Hayter. – Chciałbym na niego popatrzeć.

Snow obejrzał się przez ramię z wyrazem zaskoczenia na twarzy; początkowo nie był chyba w stanie oderwać się od swojego zajęcia; po chwili powiedział szorstko, ale nieco drżąco:

– U mnie w ogrodzie nie ma nic do oglądania; absolutnie nic. Właśnie się zastanawiałem…

– Pozwoli pastor, że na niego zerknę – powiedział obojętnie Hayter i przepchnął się w kierunku tylnego wejścia. W jego działaniu było coś stanowczego, co sprawiło, że pozostali podążyli za nim bez wyraźnej przyczyny, nie za bardzo wiedząc, co robią. Hume, który znajdował się tuż za policjantem, spytał go półgłosem:

– Co spodziewa się pan znaleźć w ogrodzie staruszka?

Hayter spojrzał przez ramię z ponurą życzliwością.

– Jedynie szczególnego rodzaju drzewo, o którym pan ostatnio mówił – odpowiedział.

Ale kiedy wyszli za dom do zadbanego i wąskiego ogródka, jedynym drzewem była tam sykomora zwieszająca się nad pustynną ścieżką. Barbara przypomniała sobie, z kolejnym podświadomym dreszczem, że to z tego właśnie miejsca, jak obliczyli eksperci, wystrzelono pocisk.

Hayter przeszedł po trawniku i schylił się nad czymś w gęstwinie tropikalnych roślin pod murem. Kiedy się wyprostował, trzymał w ręku długi i ciężki cylindryczny przedmiot.

– Coś spadło z drzewa strzelbowego, które, jak pan mówił, rośnie w tych stronach – powiedział ponuro. – Śmieszne, że ta strzelba odnalazła się w ogródku pastora Snowa, prawda? Zwłaszcza, że to dubeltówka z wystrzelonym jednym pociskiem.

Hume patrzył na wielką strzelbę w ręku policjanta i po raz pierwszy jego zwykle stateczna twarz przybrała wyraz zdumienia, a nawet konsternacji.

– Niech to szlag! – powiedział cicho. – Zapomniałem o tym. Ale ze mnie skończony dureń!

Mało kto, oprócz Barbary, w ogóle usłyszał ten dziwny szept i nikt nic z niego nie zrozumiał. Nagle Hume obrócił się gwałtownie i zwrócił się głośno do wszystkich obecnych, niemal jak na publicznym zgromadzeniu.

– Posłuchajcie – zaczął – wiecie co to oznacza? To oznacza, że ten biedny stary Snow, który prawdopodobnie wciąż ślęczy nad swoimi hieroglifami, będzie oskarżony o usiłowanie zabójstwa.

– To trochę przedwczesne – powiedział Hayter – a niektórzy powiedzieliby, że miesza się pan do naszej pracy, panie Hume. Ale jestem panu coś winien za wyprowadzenie nas z błędu co do tamtego człowieka, kiedy, jak przyznaję, myliliśmy się.

– Myliliście się co do tamtego i mylicie się co do tego – odpowiedział Hume, marszcząc brwi. – Tak się złożyło, że w tamtym przypadku mogłem złożyć zeznania. Jakie mam złożyć teraz zeznania?

– Dlaczego miałby pan mieć coś do zeznania? – spytał tamten, bardzo zaintrygowany.

– Mam – odparł Hume – i strasznie nie chcę zeznawać.

Po chwili milczenia dostał swoistego ataku furii:

– Do diaska, nie widzicie, jakie to głupie wciągać w to tego niemądrego staruszka? Nie widzicie, że on tylko zakochał się w swoich proroctwach o nieszczęściu i trochę się załamał, kiedy mimo wszystko się nie sprawdziły?

– Jest o wiele więcej bardziej podejrzanych okoliczności – przerwał mu szorstko Smythe. – Mamy strzelbę w ogrodzie i usytuowanie sykomory.

Zapadło długie milczenie, podczas którego Hume, ze swoimi wielkimi przygarbionymi ramionami, patrzył z marsową miną na własne buty. Potem nagle podniósł głowę i przemówił z płomienną niefrasobliwością:

– No więc dobrze, muszę złożyć zeznania – powiedział z niemal radosnym uśmiechem. – Sam strzeliłem do gubernatora.

Zapadła cisza, jak gdyby ogród był wypełniony posągami, i przez kilka sekund nikt się nie poruszył ani nie odezwał. Barbara usłyszała przebijający się przez tę ciszę własny głos, krzyczący:

– To nieprawda!

Chwilę później szef policji mówił już innym i znacznie bardziej oficjalnym głosem:

– Chciałbym wiedzieć, czy pan żartuje – powiedział – czy naprawdę chce się pan oddać w ręce policji za usiłowanie zabójstwa lorda Tallboysa?

Hume podniósł rękę na znak, że chce mówić, niemal jak mówca. Wciąż lekko się uśmiechał, ale jego sposób bycia był już poważniejszy.

– Za pozwoleniem – powiedział. – Dokonajmy rozróżnienia. To rozróżnienie ma wielkie znaczenie dla mojego poczucia własnej wartości. Nie próbowałem zamordować gubernatora. Próbowałem postrzelić go w nogę i zrobiłem to.

– O co w tym wszystkim chodzi? – zakrzyknął zniecierpliwiony Smythe.

– Przepraszam, jeśli wydam się drobiazgowy – powiedział spokojnie Hume. – Muszę znosić zarzuty co do mojej moralności, jak inni należący do klasy przestępczej. Ale zarzutów co do moich umiejętności strzeleckich nie zniosę; to jedyny sport, w którym się wyróżniam.

Zanim zdążyli go powstrzymać, podniósł dubeltówkę i mówił dalej:

– Mogę zwrócić państwa uwagę na jeden techniczny szczegół? Ta strzelba ma dwie lufy, a jedna jest wciąż naładowana. Gdyby jakiś głupiec strzelił z takiej odległości do Tallboysa i go nie zabił, to czy nie sądzą państwo, że nawet głupiec strzeliłby drugi raz, gdyby chciał zabić? Tylko że, jak widać, nie o to mu chodziło.

– Ma pan chyba wysokie mniemanie o swoich umiejętnościach strzeleckich – powiedział nieuprzejmie zastępca gubernatora.

– Jest pan sceptykiem – odparł guwerner tym samym lekceważącym tonem. – Sir Harry, sam pan zapewnił aparaturę do przeprowadzenia eksperymentu, który zajmie tylko chwilę. Tarcze, które zawdzięczamy pańskiej patriotycznej efektywności, są już ustawione na zboczu zaraz za narożnikiem muru.

Zanim ktokolwiek zdążył się ruszyć, wskoczył na niski mur ogrodowy, znajdując się dokładnie w cieniu sykomory. Z tego stanowiska widział długi rząd tarcz strzelniczych ciągnących się wzdłuż granicy z pustynią.

– Załóżmy – powiedział uprzejmym tonem prelegenta zwracającego się do szerokiej publiczności – że umieszczę tę kulę w obrębie cala w białym polu drugiej tarczy.

Grupa otrząsnęła się z paraliżu zaskoczenia; Hayter pobiegł przed siebie, a Smythe zakrzyknął:

– Co za cholerne wygłupy…

Jego zdanie zagłuszył wystrzał. Zanim zdążył wybrzmieć, guwerner zeskoczył wesoło z muru.

– Jeśli ktoś ma ochotę iść i zobaczyć – powiedział – myślę, że znajdzie tam dowód mojej niewinności. Nie tego, że nie strzelałem do gubernatora, ale że trafiłem go dokładnie tam, gdzie chciałem.

Znowu zapadła cisza, a potem tę komedię niespodziewanych zdarzeń zwieńczyło kolejne, jeszcze bardziej niespodziewane; odezwał się bowiem ktoś, o kim wszyscy w naturalny sposób zapomnieli.

Ponad zgromadzonymi zapiał nagle wysoki głos Toma.

– Kto idzie zobaczyć? – zawołał. – No, dlaczego nie idziecie zobaczyć?

Było to niemal tak, jakby w ogrodzie przemówiło drzewo. Rzeczywiście bowiem ferwor wydarzeń tak zadziałał na ten uśpiony mózg, że nagle się rozwinął, jak niektóre rośliny pod wpływem chemii. Na tym się nie skończyło, bo w następnej chwili roślina nabrała bardzo zwierzęcej energii i popędziła biegiem przez ogród. Na tle nieba ukazał się wir chudych kończyn i Tom Traill, przeskakując przez ogrodowy mur, pomknął przez piasek w kierunku tarcz.

– Czy to jest dom wariatów? – zawołał sir Harry Smythe z jeszcze bardziej przekrwioną twarzą i złowrogim błyskiem w oczach, jak gdyby uzewnętrzniała się w nim wielka, lecz ukryta złość.

– Wystarczy, panie Hume – powiedział Hayter spokojniejszym tonem. – Wszyscy uważają pana za bardzo rozsądnego człowieka. Naprawdę chce mi pan powiedzieć, że wpakował pan kulę w nogę gubernatora bez żadnego powodu, nawet nie dla morderstwa?

– Miałem znakomity powód, żeby to zrobić – odpowiedział guwerner, wciąż uśmiechając się do niego promiennie w dość zagadkowy sposób. – Zrobiłem to, bo jestem rozsądnym człowiekiem. Tak naprawdę jestem umiarkowanym mordercą.

– A co to u diabła ma znaczyć?

– Filozofia umiarkowania w morderstwie – mówił dalej beznamiętnie guwerner – jest czymś, czemu poświęciłem nieco uwagi. Zaledwie parę dni temu mówiłem, że większość ludzi potrzebuje, by ich tylko trochę zamordować, zwłaszcza osoby na politycznie odpowiedzialnych stanowiskach. Tak się składa, że po jednej i po drugiej stronie kary są o wiele zbyt surowe. Dla celów reform potrzebna jest jedynie odrobina, soupçon, morderstwa. Trochę więcej to już za dużo; trochę mniej i gubernator Polibii uchodzi cało, jak napisał Browning.

– Naprawdę mam uwierzyć – parsknął szef policji – że ma pan zwyczaj strzelać każdej publicznej osobie w lewą nogę?

– Nie, nie – odpowiedział Hume z pewną pośpieszną powagą. – Zapewniam pana, że ta kuracja jest aplikowana znacznie bardziej indywidualnie. Gdyby chodziło o ministra skarbu, być może celowałbym w kawałek lewego ucha. W przypadku premiera wybrałbym czubek nosa. Ale chodzi o ogólną zasadę, że tym ludziom coś się powinno przydarzyć, by poprzez drobny osobisty problem obudziły się drzemiące w nich zdolności. Jeśli natura wytypowała jakiegoś człowieka, by był częściowo zamordowany – mówił z delikatną emfazą, jak gdyby był to naukowy wywód – to jest nim lord Tallboys. Inni wybitni ludzie bardzo często są po prostu mordowani i każdy czuje, że sprawa została załatwiona należycie i że jest zakończona. Po prostu się ich morduje i więcej o tym nie myśli. Ale Tallboys to niezwykły przypadek; jest moim pracodawcą i znam go dość dobrze. To naprawdę poczciwy człowiek. Jest dżentelmenem, jest patriotą; co więcej, jest naprawdę wielkoduszny i rozsądny. Ale ciągłe sprawowanie urzędu sprawia, że jest coraz bardziej napuszony, jak ten jego przeklęty cylinder. Co jest konieczne w takim przypadku? Zdecydowałem, że kilka dni w łóżku. Kilka leczniczych tygodni stania na jednej nodze i zastawiania się nad subtelną różnicą pomiędzy sobą a Wszechmogącym Bogiem, którą tak łatwo przeoczyć.

– Niech pan już nie słucha tych bzdur – krzyknął zastępca gubernatora. – Skoro mówi, że postrzelił Tallboysa, to musimy przyjąć, że tak było. Powinien wiedzieć, co mówi.

– Nareszcie, sir Harry – powiedział rubasznie Hume. – Budzę dziś sporo uśpionych intelektów.

– Dosyć tych żartów – zawołał Smythe z nagłą furią. – Aresztuję pana za usiłowanie zabójstwa.

– Wiem – odpowiedział guwerner. – Na tym polega żart.

W tym momencie obok sykomory dał się słyszeć kolejny skok oraz tupot i Tom wpadł z powrotem do ogrodu, głośno dysząc.

– Zgadza się. Trafił dokładnie tam, gdzie powiedział.

Przez resztę przesłuchania, i dopóki ta osobliwa grupa na trawniku się nie rozeszła, chłopiec wpatrywał się w Hume’a, tak jak tylko chłopcy potrafią wpatrywać się w kogoś, kto wyróżnił się w jakiejś grze czymś niezwykłym. Ale kiedy Tom wracał do siedziby gubernatora wraz z Barbarą, która chociaż była niezmiernie oszołomiona i zdumiona, to stwierdziła wówczas, że jej towarzysz jest dziwnie przekonany do jakiegoś swojego poglądu, który nie za bardzo potrafi przedstawić. Nie chodziło do końca o to, że powątpiewał w Hume’a i jego opowieść; raczej wierzył w to, czego Hume nie powiedział, niż w to, co powiedział.

– To zagadka – powtarzał poważnie i z uporem Tom. – On strasznie lubi zagadki. Mówi głupie rzeczy, żebyśmy zaczęli myśleć. To właśnie musimy zrobić. On nie chce, żebyśmy się poddali.

– Co musimy zrobić? – powtórzyła Barbara.

– Pomyśleć, o co naprawdę mu chodzi – odparł Tom.

W stwierdzeniu, że John Hume lubi zagadki, była chyba jakaś prawda, bo kiedy szef policji wsadzał go aresztu, zapodał mu jeszcze jedną.

– Może mnie pan chyba powiesić tylko w połowie, bo jestem tylko w połowie mordercą – powiedział wesoło. – Jak podejrzewam, wieszał pan już nieraz ludzi?

– Parę razy niestety tak – odpowiedział pułkownik Hayter.

– A czy kiedyś powiesił pan kogoś, żeby go uratować przed powieszeniem? – zapytał z zaciekawieniem guwerner.

cdn.

Gilbert Keith Chesterton

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Czterech niewinnych złoczyńców.